Magic Johnson – po prostu showtime

Magic Johnson

Data publikacji: 15 sierpnia 2018, ostatnia aktualizacja: 11 kwietnia 2024.

– Zanim urosłem, byłem grubaskiem – wspomina z uśmiechem na ustach Magic Johnson, jeden z najwybitniejszych zawodników w historii koszykówki. – Ludzie wołali na mnie „Żuczek”.

Chłopak z Lansing

Lansing to ponad stutysięczne miasto i stolica stanu Michigan, leżącego w środkowo-zachodniej części Stanów Zjednoczonych, w regionie Wielkich Jezior. Słynie przede wszystkim z prestiżowej uczelni Michigan State University oraz fabryki koncernu General Motors, która działała prężnie od początku XX wieku do roku 2005. We wczesnych latach pięćdziesiątych zakład potrzebował mnóstwa rąk do pracy, wobec czego wielu mieszkańców okolicznych terenów wiejskich zdecydowało się na przenosiny do miasta. Taki właśnie krok podjęli Earvin oraz Christine Johnsonowie, chcący zapewnić godziwy byt swojej wielodzietnej rodzinie. W Lansing panuje atmosfera typowa dla prowincji. Wszyscy się znają, a jeśli jesteś dzieckiem i coś przeskrobiesz na podwórku, twoi rodzice dowiedzą się o tym zanim zdołasz wrócić do domu.

„Magic” to tylko boiskowy pseudonim późniejszego asa Los Angeles Lakers. 14 sierpnia 1959 roku jako czwarty z siedmiorga rodzeństwa na świat przyszedł Earvin Johnson junior, na którego kumple z sąsiedztwa wołali „EJ” lub po prostu „E”. Chłopak dorastał wraz z dwoma braćmi oraz czterema siostrami. Quincy, Larry i Pearl byli starsi, a Kim, Evelyn oraz Yvonne przyszły na świat nieco później. Rodzina Johnsonów zamieszkiwała w skromnym, trzypokojowym mieszkaniu przy 814 Middle Street. Earvin senior i Christine zajmowali jedno pomieszczenie, drugie należało do chłopców, a trzecie do dziewczynek. – Każdego ranka mieszkanie zamieniało się w prawdziwy dom wariatów – wspomina Magic. – Wszyscy stali w kolejce do jedynej łazienki. Trzeba było ogarniać się naprawdę szybko. Rodzice mieli też trójkę dzieci z poprzednich związków. Michael, Lois i Marry często do nas wpadali i zostawali na noc. Zawsze traktowaliśmy ich jak pełnoprawnych członków rodziny.

Choć u Johnsonów się nie przelewało, to Earvin junior i reszta pociech mieli szczęśliwe dzieciństwo. W niemal każdą sobotę Christine urządzała wielką kolację, po której cała rodzina zasiadała wspólnie przed telewizorem. Kobieta przyrządzała wówczas pizzę, placki z cebulą, grzyby oraz hamburgery. Przed odbiornikiem każdy siedział z wielką miską popcornu na kolanach. – Oglądaliśmy takie seriale jak „Barnaby Jones”, „Mannix”, „Columbo” czy „The Man from U.N.C.L.E.” – wspomina Magic. – W tamtych czasach nie było zbyt wielu programów z czarnoskórymi, ale śledziliśmy również takie produkcje jak „Sanford and Son”, „The Flip Wilson Show” oraz „Julia” z Diahann Carroll. W niedzielę naszym ulubieńcem był natomiast Ed Sullivan, który do swojego programu zapraszał wielu ciemnoskórych artystów. W każdą niedzielę w telewizorze królowała również koszykówka. Earvin senior był bardzo zapracowanym człowiekiem, ale na obejrzenie meczu tygodnia NBA prawie nigdy nie brakowało mu czasu. W liceum sam trenował basket, więc szczegółowo objaśniał synom wszystkie niuanse. – Z dziewczynami chciałyśmy od czasu do czasu obejrzeć coś innego – mówi Pearl, siostra Magica. – Mieliśmy jednak tylko jeden odbiornik i to mężczyźni rządzili.

Państwo Johnsonowie nie mieli zbyt wiele wolnego czasu. Earvin senior pracował na dwa etaty. Jego zmiana na linii montażowej w fabryce należącej do General Motors zaczynała się o 16:48, a kończyła o 3:18 nad ranem dnia następnego. Oprócz tego imał się różnych dodatkowych zajęć: najpierw był zatrudniony na pobliskiej stacji benzynowej Shell, a później kupił ciężarówkę i trudnił się wywozem śmieci. – Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek spóźnił się do pracy czy był na zwolnieniu lekarskim – opowiada Earvin junior. – Robił wszystko, o co go poproszono. Pracował tam przez trzydzieści lat i jest dumny z osiąganych wyników. Christine oprócz ciągłego opiekowania się siódemką dzieci, także starała się zarobić jakieś pieniądze. Najpierw była woźną w szkole, a potem pracowała w kawiarni. – Po całym dniu na nogach wracała do domu i dbała o nas wszystkich – dodaje. – Musiała wysłuchiwać tych wszystkich skarg i nieporozumień. Zazwyczaj była całkowicie wyczerpana, a na jej twarzy dało się dostrzec zmęczenie.

Earvin senior i Christine otrzymywali regularne wypłaty, ale mimo wszystko nie mogli kupować swoim dzieciom wszystkiego, czego te zapragnęły. Lodówka zawsze była pełna, lecz o rowerach z przerzutkami czy markowych dżinsach Magic i spółka mogli tylko pomarzyć. Młody jeszcze chłopak nie zawsze potrafił to zrozumieć. – Chcesz pięć dolarów? Proszę, weź kosiarkę, w mieście jest sporo trawy do skoszenia. Założę się, że zarobisz pieniądze bardzo szybko – powtarzał jego ojciec, który stanowił przykład jeśli chodzi o zarządzanie domowym budżetem. Tata Johnson nienawidził pożyczek. Uważał, że człowiek powinien wydawać tylko tyle pieniędzy, ile ma w portfelu, bo w przeciwnym razie łatwo może wpaść w spiralę zadłużenia. – Jedną z najszczęśliwszych chwil w jego życiu była ta, w której spłacił kredyt hipoteczny – zdradza Magic. – Ale był bardzo hojny. Jeśli jego przyjaciel potrzebował kilku dolców, nigdy nie odmawiał pomocy.

U Johnsonów nie tylko dorośli ciężko pracowali. Najmłodsi w domu również mieli swoje obowiązki, polegające na sprzątaniu, zmywaniu naczyń, wynoszeniu śmieci oraz gotowaniu. Jednym ze stałych zadań Earvina juniora było dbanie o dwie najmłodsze siostry – bliźniaczki Evelyn i Yvonne. – Robiłem to, chociaż byłem zaledwie o dwa lata starszy – opowiada. Oprócz tego chłopak jako dziesięciolatek zaczął zarabiać pieniądze, wykonując drobne prace u sąsiadów. Grabił liście, sprzątał podwórka oraz odśnieżał. – Dzięki temu od czasu do czasu mogłem pójść do kina na film czy kupić sobie płytę z muzyką – dodaje.

Gdy Magic Johnson był jeszcze dzieckiem, nie istniało coś takiego jak kablówka, więc telewizja transmitowała zaledwie jedno spotkanie NBA tygodniowo. Wraz z ojcem młodzieniec najbardziej podziwiał Wilta Chamberlaina, ale wrażenie wywarły na nim również umiejętności graczy takich jak Kareem Abdul-Jabbar, Oscar Robertson, Bill Russell, John Havlicek, Elgin Baylor oraz Jerry West. – W trakcie oglądania tata tłumaczył mi na czym polega pick-and-roll oraz wyjaśniał strategie defensywne – mówi późniejszy as ligi zawodowej. – Gdy mecz dobiegał końca, zazwyczaj zasypiał na kanapie. Chłopak z Lansing podpatrzone na srebrnym ekranie zagrania uwielbiał ćwiczyć na pobliskim boisku szkolnym. Od czasu do czasu, gdy akurat miał wolne w fabryce, Earvin senior dołączał do niego. – Graliśmy jeden na jednego, a on zawsze mnie pokonywał – kontynuuje. – Był naprawdę dobry, ale i brutalny. Czasami jedną ręką mnie przytrzymywał, a drugą rzucał do kosza. Szturchał mnie w żebra i popychał. Wściekałem się, ale on mówił: „nie było faulu”. Strasznie mnie to frustrowało. Ojciec Magica miał jednak w tym wszystkim swój cel. Chciał pokazać synowi, że ten powinien grać bez względu na wszystko, bo w prawdziwym meczu sędzia nie dostrzega wszystkich nieprzepisowych zagrań. Uczył go wielu rodzajów rzutów i pokazywał jak wykonać próbę pomimo nieczystej gry przeciwnika. Zaszczepił w nim przekonanie, że na boisku najważniejsza jest wszechstronność oraz spryt.

Christine wstawała o 6:30, żeby obudzić dzieciaki do szkoły. Łóżko Magica było już zazwyczaj puste. Chłopak zrywał się skoro świt, brał pod pachę piłkę i biegł na szkolne boisko, żeby jeszcze przed lekcjami porzucać do kosza. – To było całe jego życie – opowiada Pearl. – Tak jak ojciec ciężko pracował w fabryce, tak ja starałem się to robić na boisku – dodaje Earvin junior. – Zawsze jednak szukałem w tym wszystkim zabawy. Kiedy byłem sam, rozgrywałem na całym placu wymyślone mecze pomiędzy Filadelfią a Detroit. Sprowadzało się to zazwyczaj do wydumanej konfrontacji moich dwóch ulubionych zawodników: Wilta Chamberlaina i Dave’a Binga. Pełniłem wtedy też rolę komentatora i dokładnie opisywałem wszystkie wydarzenia. Młody Johnson podziwiał również Marquesa Haynesa – znakomitego dryblera, występującego w Harlem Globetrotters oraz Harlem Magicans. Chcąc mu dorównać, zabierał ze sobą piłkę do koszykówki dosłownie wszędzie – nawet do sklepu. Pogoda musiała być naprawdę fatalna, żeby powstrzymać go przed treningiem, a niestraszny był mu nawet śnieg. Gdy deszcz lał jak z cebra, zwijał w kłębek skarpetki ojca, malował okrąg na ścianie i godzinami w niego celował.

W domu Johnsonów wiele mówiło się na temat religii. Do pewnego czasu wszyscy byli baptystami, jednak gdy Magic skończył dziesięć lat, za namową pewnej kobiety Christine przeniosła się do Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego. Pragnęła, żeby cała rodzina podążyła jej śladem, ale Earvin senior był nieugięty. Początkowo jednak wszystkie dzieci musiały słuchać matki. – Nienawidziłem tego – wspomina Johnson junior. – Mecze ligi podwórkowej były w soboty i nagle nie mogłem w nich grać. Skończyło się oglądanie telewizji od piątkowego zachodu słońca do sobotniej nocy, a w sobotę samochodem można było jechać tylko do kościoła. Mogliśmy słuchać jedynie chrześcijańskiej muzyki. Zrozpaczony chłopak poszedł w końcu poskarżyć się tacie, gdyż w jednej chwili runął cały jego dotychczasowy świat. Christine natomiast stawała się coraz bardziej ortodoksyjna, przestała gotować w soboty oraz serwować wieprzowinę. Ojciec Magica uwielbiał szynkę i kiełbaski, więc z biegiem czasu atmosfera stała się bardzo gęsta. Miłość jednak zwyciężyła i Christine oraz Earvin senior szybko znaleźli kompromis. Dziewczynki pozostały adwentystkami, a chłopcy mogli wrócić do starych przyzwyczajeń.

Choć Magic lwią część dzieciństwa spędził na podwórku, jego mama zawsze miała na niego oko. Chłopak za każdym razem musiał informować rodzicielkę, gdzie wychodzi. – Daj spokój, mamo – mawiał. – Przecież wiesz, że jeśli nie ma mnie w domu, to na pewno jestem na boisku. Kobiecie to jednak nie wystarczało. Ufała synowi, lecz była ostrożna i nie chciała, żeby stała mu się jakaś krzywda. Przy Main Street jeśli chciałeś być traktowany jak poważny zawodnik, musiałeś mieć na nogach legendarne trampki Chucka Taylora. Johnson nosił takie w kolorze czerwonym. Mecze pomiędzy podwórkowymi drużynami rozgrywane były do 15 punktów, a każdy celny rzut do kosza liczono za jedno „oczko”. Wygrany team zostawał na boisku, a na swoją kolej zazwyczaj czekało kilka zespołów. – Ja do swojej drużyny nie zawsze wybierałem najlepszych zawodników – opowiada Earvin junior. – Oni często lubili się popisywać, a ja wolałem dzieciaki, które ciężko pracowały na zwycięstwo. W ten sposób czasem przez cały dzień plac był nasz. Najlepsze mecze rozgrywano w letnie wieczory, kiedy starsi chłopcy podjeżdżali samochodami i oświetlali boisko.

Magic rozmawiał z ojcem głównie o koszykówce, ale Earvin senior sporo opowiadał mu również o swojej młodości oraz segregacji rasowej. Ta z biegiem czasu nieco przygasła, lecz czarnoskórzy w wielu miejscach nadal byli traktowani jako ci gorsi. Dla Johnsona juniora szokiem więc było, że jednymi z najważniejszych osób w jego życiu stało się białoskóre małżeństwo Dartów. Gdy Magic chodził do piątej klasy, Greta była jego nauczycielką, u której mógł liczyć na szczególne względy. Zawsze uśmiechnięty, świetny sportowiec i niezły uczeń, do tego najwyższy w klasie, cieszył się wśród kolegów posłuchem. Wobec tego od czasu do czasu pomagał kobiecie w trakcie lekcji uciszyć rozbrykanych kompanów. Pewnego dnia szóstoklasiści utworzyli własną drużynę koszykówki. O rok młodsi chłopcy pękali z zazdrości i również chcieli mieć swój team. Poszli poprosić dyrektora o zgodę, a ten nie miał nic przeciwko. – Z sali gimnastycznej możecie jednak korzystać jedynie pod opieką kogoś dorosłego – dodał. Młodzieńcy od razu pobiegli do pani Dart. – Przykro mi, ale nie mogę tego zrobić – odpowiedziała nauczycielka. – A Pani mąż? – zapytał jeden z dzieciaków. Jim się zgodził. Nikt jednak nie miał pojęcia, że w licealnych czasach był całkiem niezłym zawodnikiem, a później grał nawet w lokalnej lidze. Jak się okazało, fakt ten miał kolosalne znaczenie, jeśli chodzi o dalsze losy Magica Johnsona.

Magiczny licealista

Gdy Magic zaczynał umawiać się z jakąś dziewczyną, przyprowadzał ją do domu Dartów w celu „akceptacji”. – Zawsze mówiliśmy mu, że nasza ulubienica to Cookie – wspomina Greta.

Johnson bardzo się zżył z białoskórym małżeństwem. W weekendy, gdy akurat ojciec go nie potrzebował, pomagał Jimowi, który był kierowcą ciężarówki należącej do producenta piwa imbirowego Vernors. Dartowie posiadali również w okolicy kilka domów i je wynajmowali. Magic wraz z kumplami zajmował się malowaniem, sprzątaniem oraz koszeniem trawy. W nagrodę otrzymywał nie tylko pieniądze, ale również zaproszenia na lancz czy ciasteczka. Jim jako wielki fan koszykówki bardzo często zabierał go także na mecze Sexton High (liga licealna) oraz Michigan State University (liga akademicka). – Po ukończeniu pierwszej klasy gimnazjum wysłał mnie na obóz koszykarski organizowany przez uczelnię – opowiada Earvin. – Prowadził go Gus Ganakas, trener asystent, z którym staliśmy się przyjaciółmi. Od tego momentu zawsze miałem darmowe wejściówki na mecze Spartan.

Choć młody koszykarz mógł u Grety liczyć na szczególne względy, ta nigdy mu nie pobłażała, jeśli chodziło o naukę. Gdy pewnego dnia nie odrobił zadania domowego, nakazała mu zostać po lekcjach i wykonać zaległą pracę. Chłopak wzbraniał się jak mógł ze względu na trening przed finałowym meczem sobotniej ligi. Nauczycielka była jednak nieugięta i zagroziła, że jeśli Magic nie odrobi zadania, to nie będzie mógł wystąpić w spotkaniu. Kiedy to do niego nie przemówiło, wezwała do szkoły jego rodziców i dodatkowo powiedziała trenerowi, żeby nie wpuszczał go na boisko. – Pani nic nie rozumie – płakał później do słuchawki telefonicznej. – To jest mistrzostwo ligi. Drużyna mnie potrzebuje, a zadanie mogę zrobić w przyszłym tygodniu. Na prośby było już jednak za późno. Earvin całe spotkanie przesiedział na ławce rezerwowych, a jego zespół przegrał po raz pierwszy w sezonie. Początkowo Johnson szalenie się obraził na Gretę i przestał się do niej odzywać, jednak bardzo szybko mu przeszło. Zrozumiał, że kobieta chciała dla niego jak najlepiej i pragnęła, żeby stał się nie tylko dobrym sportowcem, ale zdobył również odpowiednie wykształcenie i wiedział, że wszystkie decyzje mają swoje konsekwencje.

Od pierwszej klasy gimnazjum basket zawładnął całym życiem Earvina Johnsona juniora. Chłopak uczestniczył we wszystkich możliwych ligach oraz gierkach podwórkowych. Często rywalizował z licealistami, a jego największym rywalem był równie utalentowany Jay Vincent, z którym koniec końców się zaprzyjaźnił. Ze względu na dobre warunki fizyczne przez rok próbował swoich sił również w futbolu amerykańskim, ale zdał sobie sprawę, że kariera w tym sporcie nie jest jego przeznaczeniem, gdyż to o koszykówce myślał przez niemal dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dostał się do gimnazjalnej drużyny prowadzonej przez Louisa Brockhausa. Gdy na testy przybyło kilkuset chłopaków, Magikowi wydawało się, że selekcja zajmie tydzień. Trener jednak skompletował zespół w ciągu dwudziestu minut. Praworęcznym nakazał dryblować lewą ręką i wykonać lewostronny dwutakt, a mańkutom na odwrót. – Dostałem się do teamu, ponieważ Jim Dart pracował z nami nad rzutami „gorszą” ręką – wspomina Johnson. – Ciężkie treningi również dały rezultat.

Louis Brockhaus uczynił z Johnsona gracza mogącego polegać na swojej fizyczności. Chłopak na początku gimnazjum mierzył 183 centymetry, a w ciągu trzech lat urósł o kolejnych 15 centymetrów. Nauczył się walczyć na tablicach, a pod okiem Paula Rosekransa pracował nad formą strzelecką. – Kazał mi wykonywać ćwiczenia, podczas których oddawałem rzut z jednego miejsca dwadzieścia pięć razy z rzędu – Earvin przywołuje dawne czasy. – To było dla mnie zupełnie nowe doświadczenie, które pokazało mi jak ważna jest powtarzalność. W ostatniej klasie nasz team był nie do zatrzymania. Podczas meczu przeciwko Otto Junior High zdobyłem 48 punktów i do dziś zastanawiam się, jak tego dokonałem. Graliśmy sześciominutowe kwarty, a ostatnią przesiedziałem na ławce rezerwowych.

Aż do wspomnianego przez Magica spotkania, jego tata ani razu nie widział go w akcji w poważnej potyczce. Marzył o tym, lecz musiał pracować. Gdy inni ojcowie zaczęli mu donosić o sukcesach Earvina juniora, poszedł do swojego nadzorcy poprosić o wolne, ale ten mu odmówił. Mężczyzna jednak się nie podał i udał się wprost do majstra. – Wiem wszystko o twoim chłopaku – rzekł przełożony. – Musisz tam być. Od tamtej chwili Earvin senior gościł na niemal wszystkich meczach syna.

Sexton High to liceum położone w pobliżu domu Johnsonów w Lansing. Większość czarnoskórych dzieciaków z sąsiedztwa pobierała tam nauki, a Magic wzorem prawie wszystkich kolegów również pragnął podążyć tą drogą. W związku z przeciwdziałaniem segregacji rasowej, tak jak jego siostra Pearl oraz brat Larry został jednak przydzielony do liceum Everett, mieszczącego się w innej części miasta. – Mamo, mogę iść do Sexton High? – pytał błagalnie. – Pójdziesz tam, gdzie trzeba – odpowiadała bezsilna rodzicielka. To był dla chłopaka prawdziwy cios, bo od wielu lat marzył, że założy koszulkę miejscowych Big Reds, na których mecze zabierał go Jim Dart. – Byłem wściekły – opowiada. – Żaden czarny dzieciak nie chciał chodzić do „białej” szkoły. Może gdyby Everett miało znakomitą drużynę koszykówki lub chociaż przyzwoitą, to mógłbym to jakoś ścierpieć, ale ich team był beznadziejny. Ci goście nie potrafili biegać, skakać i co najgorsze wygrywać.

Murzyni nie mieli łatwo w Everett, ponieważ stanowili mniejszość. Podczas meczów koszykówki zasiadali na trybunach w skupisku, przez co wyglądali niczym czarna kropka na białej kartce. Zdarzało się, że jasnoskórzy rzucali kamieniami w autobusy, którymi czarnych dowożono do szkoły. Od czasu do czasu dochodziło do bójek na tle rasowym. Magic początkowo naprawdę nienawidził tego miejsca, ale z biegiem czasu nienawiść ta stawała się coraz mniejsza. Stał się szkolnym przywódcą czarnoskórych i starał się walczyć o ich prawa. Doprowadził do tego, że w czasie pauz w głośnikach od czasu do czasu można było usłyszeć „czarną” muzykę, a także załatwił salę taneczną, z której wolno było korzystać podczas przerwy na lancz. Gdy w trakcie naboru do drużyny czirliderek wszystkie Murzynki zostały odrzucone pomimo naprawdę znakomitych umiejętności kilku z nich, namówił czarnych kolegów z zespołu koszykówki do bojkotu, co bardzo szybko przyniosło odpowiedni skutek. Początkowo Magic nie za bardzo chciał grać w zespole Wikingów pod batutą George’a Foxa, ale w końcu dał się przekonać. W czasie rozgrywek ligi letniej, w których nie grali chłopcy z ostatniej klasy, był jedynym ciemnoskórym starterem, ale mimo wszystko świetnie dogadywał się z kumplami. Po wakacjach wszystko jednak się zmieniło.

– Podczas pierwszego treningu moi koledzy z zespołu wyłączyli mnie z gry – wspomina Magic. – Wychodziłem na czyste pozycje, ale nikt nie podawał mi piłki. Początkowo myślałem, że po prostu mnie nie widzieli. Przejrzałem na oczy dopiero, gdy Danny Parks odwrócił głowę, spojrzał na mnie i oddał niecelny rzut z dystansu. Byłem wściekły, ale nie odezwałem się słowem. Krótko po tym zebrałem piłkę w obronie i sam wykończyłem akcję. Zrobiłem tak trzy razy z rzędu. W końcu Parks nie wytrzymał i krzyknął do Earvina: – Hej, ty, podaj tę cholerną piłkę! Poważnie już wkurzony Johnson odparł: – Wiedziałem, że tak będzie. Właśnie dlatego ta pieprzona szkoła nie była moim pierwszym wyborem! – Myślisz, że wszystko ci wolno?! – kontynuował Danny. – Twoim zadaniem, cwaniaczku, jest zbierać piłkę i podawać. Zdobywanie punktów zostaw nam. Tego już dla Magica było za wiele. Z ostrej wymiany zdań wynikła przepychanka, która omal nie skończyła się poważną bójką. W ostatniej chwili zainterweniował trener Fox, wysyłając Parksa do szatni i odbywając z Johnsonem krótką rozmowę wychowawczą.

Earvin myślał, że po tym incydencie łatwiej będzie mu zmienić szkołę, najlepiej na Sexton High, ale nic z tego. Musiał pogodzić się z myślą, że albo znajdzie wspólny język z pozostałymi Wikingami, albo po prostu nie będzie mógł na poważnie grać w basket. W końcu zaczął dogadywać się z drużyną, a jego dobrym kumplem stał się Randy Shumway, który sprawił, że reszta zespołu zaczęła patrzeć na Johnsona przychylniejszym okiem. Magic jak na swój wiek był wysoki, w związku z czym powinien występować na pozycji centra lub ewentualnie skrzydłowego. Najlepiej jednak czuł się w roli rozgrywającego, a trener Fox to dostrzegał i nie starał się na siłę narzucać pozycji swojemu utalentowanemu zawodnikowi. – Earvin to najciężej pracujący gracz, jakiego kiedykolwiek miałem pod swoimi skrzydłami – komplementuje koszykarza licealny coach. Szkoleniowiec nigdy jednak mu nie pobłażał i kiedy w drugiej klasie chłopak zaczął trochę olewać treningi, natychmiast interweniował: – Nie obchodzi mnie, jak dobry jesteś. Jeśli nadal będziesz postępował w ten sposób, przestaniesz wychodzić w pierwszej piątce.

W stanie Michigan, podobnie jak w Indianie, koszykówka licealna traktowana jest niemal na równi z akademicką. Miejscowa prasa szeroko rozpisuje się o najbardziej utalentowanych graczach. Przydomek „Magic” Earvin Johnson junior zyskał jako piętnastolatek po fenomenalnym występie przeciwko Jackson Parkside. Everett triumfowało 86:50, a on uzbierał kosmiczne triple-double w postaci 36 punktów, 18 zbiórek i 16 asyst. – Ludzie patrzyli na to z szeroko otwartymi ustami – wspomina Fred Stabley, pracujący wówczas dla Lansing State Journal. – Nie mogli uwierzyć w to, co widzieli. Mnie to również dotyczyło. Nigdy wcześniej nie widziałem dzieciaka w tym wieku, który potrafiłby tak wiele. Po meczu Fred wszedł to szatni Wikingów, gdzie Johnson wraz z kolegami fetował zwycięstwo. Zastanawiał się jaki pseudonim nadać zawodnikowi, który pokonuje wszelkie bariery. – „Magic” może być? – zapytał chłopaka. – Ok, nie ma problemu panie Stabley – odparł piętnastolatek. Dziennikarz odczekał cały miesiąc zanim odważył się publicznie nazwać młodziutkiego koszykarza „Magikiem”, ale od tamtej chwili ten przydomek stał się słynniejszy niż jego prawdziwe imię.

Pseudonim był dla Earvina jednocześnie wielkim wyróżnieniem, jak i kulą u nogi. Wszyscy przeciwnicy na pojedynki z Everett byli dwa razy bardziej zmotywowani niż normalnie, a matka Johnsona ze względu na swoje przekonania religijne zabraniała w swojej obecności nazywać go „Magikiem”. Pomimo problemów, dzięki przydomkowi chłopak czuł się kimś wyjątkowym. Poprowadził swoje liceum do pierwszego wielkiego sukcesu – bilansu 27-1 oraz ćwierćfinału stanowego. Jego team dwukrotnie pokonał Sexton High, co nie miało miejsca od wielu lat. W meczu na terenie rywala, w którego barwach grało wielu jego przyjaciół, miał problemy ze skutecznością, lecz w rewanżu uzbierał 54 „oczka”, co stanowiło rekord Lansing na poziomie szkół średnich.

W przedostatnim roku Johnsona w Everett Wikingowie dotarli do półfinału stanowego, a Magic wyczyniał na parkiecie prawdziwe cuda. Na początku ostatniego sezonu zdobywał natomiast średnio ponad 40 punktów na mecz, ale trener nie był z tego zadowolony. – Robisz show, a twoi kumple z zespołu tylko stoją jak słupy i cię podziwiają – strofował swojego najlepszego zawodnika. – Jeśli chcesz zdobyć mistrzostwo stanu, musisz obniżyć swoje notowania do 25 lub 30 „oczek” i sprawić, żeby inni też angażowali się w grę. Niejeden młodociany gwiazdor obraziłby się na takie słowa coacha, ale Earvin wziął je sobie do serca. – Zrobię to, trenerze – odparł.

W liceum Magic kumplował się zarówno z białymi, jak i z czarnymi chłopakami, a jego najlepszym przyjacielem był o rok starszy Reggie Chastine, z którym grał w kosza na podwórku oraz w drużynie Wikingów. Młodzieńcy jeździli wspólnie do szkoły samochodem Reggiego, a czasem również do Jackson, gdzie mieszkały ich dziewczyny. Chastine był dość niski, więc wraz z Johnsonem prezentowali się niczym Flip i Flap, lecz zupełnie im to nie przeszkadzało. W 1976 roku Reggie ukończył naukę w Everett i otrzymał koszykarskie stypendium na Eastern Michigan University. Na uczelni nie rozegrał jednak ani jednego meczu, gdyż latem zginął w wypadku samochodowym. – Przed jednym z zaplanowanych wyjazdów do Jackson coś mi wypadło i ostatecznie on pojechał sam – wspomina Earvin. – Obiecał, że się odezwie jak dotrze na miejsce. Gdy nie dzwonił, wiedziałem że stało się coś złego. Następnego poranka zatelefonował do mnie jego młodszy brat. Powiedział, że pijany kierowca nie zatrzymał się przed znakiem stopu i uderzył w samochód Reggiego.

Magikowi trudno się było pogodzić ze śmiercią najlepszego przyjaciela. Myślał o nim każdego dnia, a drużyna Wikingów wspólnie zdecydowała, że sezon zadedykuje pamięci Chastine’a. Dla Johnsona była to ostatnia szansa na mistrzostwo stanowe i została w pełni wykorzystana. Podopieczni George’a Foxa byli nie do zatrzymania, a ich mecz przeciwko Eastern High z Jayem Vincentem w składzie transmitowała telewizja. Wikingowie wywalczyli upragniony tytuł, pokonując w finale Birmingham Brother Rice po dogrywce 62:56. Mecz rozgrywano w hali Michigan State University, a Johnson w doliczonym czasie zdobył 8 punktów. Na trzy minuty przed końcem musiał opuści parkiet ze względu na limit fauli, ale na szczęście jego koledzy nie wypuścili triumfu z rąk. – To było niesamowite uczucie – wspomina. – Czegoś mi jednak brakowało w tym wszystkim. Podczas gdy moi koledzy fetowali w szatni, ja zatrzymałem się w ciemnym korytarzu, żeby przez chwilę pobyć sam. To nie było w porządku. On powinien być tam z nami lub chociaż na nas patrzeć. Gdy słyszałem triumfalne okrzyki moich kolegów, tęskniłem za nim potwornie.

Licealne popisy Magica Johnsona nie mogły ujść uwadze skautów topowych uczelni w Stanach Zjednoczonych. Ponad sto szkół przyglądało się jego poczynaniom. Earvin oprócz ciężkich treningów musiał sporo czasu poświęcić również nauce, żeby nie mieć problemów z otrzymaniem świadectwa potwierdzającego ukończenie szkoły średniej. Nie lubił siedzieć z nosem w książkach, więc każdego lata uczęszczał na dodatkowe zajęcia dla leniuchów. Pewnego dnia Everett swoją obecnością zaszczycił legendarny coach Indiana University – Bobby Knight. – Hej, wielkoludzie, gdzie do cholery chcesz pójść? – zagadnął Johnsona. – Nie mam pojęcia – odparł młodzieniec. – Powiem ci jedno – dodał trener. – Jeśli przyjdziesz do Indiany, nie dostaniesz nic za darmo. Na wszystko będziesz musiał zapracować. Magic na IU nigdy jednak nie trafił.

Spartanin

O pozyskanie Magica zabiegało wiele uczelni w USA. Chłopak najpoważniej zastanawiał się nad ofertami z Maryland, Karoliny Północnej, Notre Dame, Los Angeles oraz rodzimego Michigan.

Najbardziej kusząco wyglądała propozycja ze słynnego UCLA. Włodarze uniwersytetu zaprosili Johnsona na zwiedzanie kampusu, ale tuż przed wylotem do Kalifornii wykonali do niego niepokojący telefon. – Mógłbyś przełożyć swoją podróż? – pytali. – Najpierw chcemy spotkać się z Albertem Kongiem i Gene Banksem. Jeśli oni zdecydują się na grę dla nas, wtedy nie będziesz nam już potrzebny. Będziemy w kontakcie. Earvin nie miał jednak zamiaru niczego przekładać. – Nie ma mowy – odparł, po czym raz na zawsze wykluczył możliwość przywdziania koszulki uczelni z „Miasta Aniołów”.

Po kilku miesiącach rozważań chłopak z Lansing zdecydował, że zostanie w rodzinnych stronach. Pozostał mu wybór pomiędzy University of Michigan z siedzibą w Ann Arbor oraz miejscowym Michigan State University. Lepszą opcją wydawała się ta pierwsza szkoła, ciesząca się znakomitą reputacją zarówno pod względem edukacyjnym, jak i sportowym. Magic bardzo często jeździł do odległego od Lansing o zaledwie godzinę drogi Ann Arbor, żeby na żywo śledzić grę tamtejszych Rosomaków. – Mecze odbywały się w sobotnie popołudnia, więc dawałem radę wracać do miasta na wieczorne starcia ekipy Michigan State – wspomina Johnson. Pewnego dnia Earvin wybrał się z wizytą do kampusu i choć utrzymywał przyjacielskie relacje ze sztabem szkoleniowym zespołu koszykówki, to przez najlepszego zawodnika Wolverines, Phila Hubbarda, nie został przyjęty z otwartymi rękami. Zachowanie lidera drużyny dało mu do myślenia.

W 1977 roku Magic miał dopiero osiemnaście lat, a już był znany w całym stanie. Ludzie w Lansing go uwielbiali. Gdy pojawiły się pogłoski, że na studia wyjedzie do innego miasta, pięć tysięcy dzieci z pobliskich szkół podpisało petycję, żeby został na miejscu. Za tym samym optowali jego rodzice oraz licealny trener George Fox. Skauci z innych szkół stosowali różne sztuczki, żeby zwabić do siebie młodego koszykarza. Oferowali nawet pieniądze, ale Earvin senior cały czas trzymał rękę na pulsie i nie pozwolił, żeby jakikolwiek facet w granatowej marynarce namieszał w głowie jego synowi. – Nie chciałem, żeby w razie jakichkolwiek problemów ktoś powiedział: „dostaliście kasę, więc w czym kłopot?!” – mówi. – Nie było sensu zakładać sobie pętli na szyję.

Magic w szkole średniej odniósł sportowy sukces, ale w głębi duszy cały czas żałował, że nie mógł grać dla Sexton High. Pragnienie reprezentowania lokalnego zespołu było w nim tak silne, że w końcu zdecydował, iż w sezonie 1977/78 będzie bronił barw Spartan z Michigan State University. Podobała mu się również wizja dołączenia do teoretycznie słabszego zespołu, odgrywania w nim od samego początku pierwszoplanowej roli i walka o mistrzostwo NCAA z pozycji „czarnego konia”. – To właśnie wydarzyło się w Everett, gdzie sięgnęliśmy po tytuł, choć nikt nie traktował nas serio – opowiada Johnson. – Wiedziałem, że czeka nas wielkie wyzwanie, ale Michigan State nie był tak słabym zespołem jak Everett. Co prawda Jud Heathcote swój pierwszy sezon na stanowisku głównego coacha zakończył z dość marnym bilansem 10-17, ale większość porażek to była kwestia pięciu lub mniej punktów.

Czterech z pięciu starterów Spartan zostało w drużynie na kampanię 1977/78, a nowe twarze miały zapewnić teamowi znacznie lepszą jakość. Magic podziwiał nieprzeciętne umiejętności Grega Kelsera, a Jaya Vincenta znał niemal od kołyski. Gdy ostatecznie zdecydował o pójściu na Michigan State University, decyzję tę ogłosił na specjalnie zwołanej konferencji prasowej. – Nie mogłem wybrać inaczej – mówił. – Urodziłem się Spartaninem. Nie dbam o przeszłość, ani o reputację. Myślę jedynie o przyszłości i widzę Michigan State z tytułem mistrza NCAA.

Magic pozostając w Lansing musiał zmierzyć się z olbrzymią presją. Wszyscy go znali i podziwiali, a co za tym idzie, mieli względem niego olbrzymie oczekiwania. Wcześniej cała uczelnia żyła futbolem amerykańskim, lecz nagle ludzie zaczęli kibicować drużynie koszykówki. Na treningi Spartan z Johnsonem w składzie przychodziło więcej fanów niż rok wcześniej na mecze. Bilety na spotkania w hali Jenison Field House rozchodziły się jak świeże bułeczki. Earvin w pierwszym semestrze zajęcia zazwyczaj zaczynał o ósmej rano, a po wejściówki o tej porze ustawała się już ogromna kolejka. Najbardziej wytrwali fani potrafili koczować całą noc, by zdobyć upragniony skrawek papieru.

Ekipa Michigan State University należała do konferencji Big Ten, w której trzeba było mierzyć się z wieloma fantastycznymi zawodnikami, takimi jak Mychal Thompson i Kevin McHale (Minnesota), Herb Williams, Kelvin Ransey, Jim Smith i Clark Kellogg (Ohio State), Mike Woodson (Indiana), Eddie Johnson (Illinois) oraz Phil Hubbard i Mike McGee (Michigan). W starciu z graczami o takim potencjale Magic nie mógł polegać jedynie na doświadczeniu zdobytym w liceum. – Musiałem przede wszystkim oduczyć się kilku złych nawyków – wspomina. – W szkole średniej gdy miałem piłkę, to często wyskakiwałem w powietrze bez żadnego konkretnego planu. Trener Jud Heathcote uzmysłowił młodzieńcowi, że każdą akcję należy najpierw dobrze przemyśleć. – Nie odrywaj się od parkietu – mawiał. – Kiedy jesteś w powietrzu, nic dobrego nie może się wydarzyć. Coach był niesłychanie wymagający. Ciągle krzyczał na swoich zawodników, bo ci często postępowali wbrew jego instrukcjom. Nie znosił głupich wymówek. – Jedyna słuszna odpowiedź na jego zarzuty brzmiała „przepraszam trenerze, spieprzyłem i więcej się to nie powtórzy”.

Coach Jud Heathcote był człowiekiem ściśle przestrzegającym ustalonych reguł. Jeśli student opuszczał wykłady lub ćwiczenia, nie mógł grać w drużynie koszykówki. Przed każdym spotkaniem szkoleniowiec wprowadzał godzinę policyjną i pilnował, żeby zawodnicy o określonej porze byli w swoich łóżkach. Trener nie cierpiał również opuszczać miejsca zamieszkania. Spartanie wiele podróżowali po całych Stanach, ale jego w ogóle nie interesowało poznawanie nowych miejsc. – Pewnego razu nasz lot powrotny z Minnesoty został odwołany z powodu śnieżycy – wspomina Magic. – Następny samolot był już następnego ranka, ale on nie chciał czekać. Wracaliśmy do domu rozklekotanym autobusem szkolnym. Niecierpliwi ludzie zazwyczaj nie należą do najlepszych nauczycieli, ale Heathcote stanowił wyjątek. Godzinami pracował z Johnsonem nad udoskonaleniem jego rzutu. Wiedział, że chłopak pomimo wysokiego wzrostu ma zadatki na genialnego rozgrywającego, dlatego nie starał się na siłę uczynić z niego gracza na innej pozycji.

Lwią część czasu w życiu Magica Johnsona pożerała koszykówka, ale pewnego dnia młodzieniec stracił głowę dla Earleathy Kelly, zwanej przez przyjaciół „Cookie”. Dziewczyna przyszła na świat w Alabamie kilka miesięcy przed Earvinem, ale wychowała się w Detroit, gdzie jej ojciec dostał pracę. Na Michigan State University przybyła studiować handel. – Przyjechałam z dwiema przyjaciółkami z licealnego zespołu czirliderek – opowiada. – Jedna z nich, Adrianne, miała oko na Magica. Mówiła: „mam zamiar poznać Earvina Johnsona i go poślubić”. Zaczęła chodzić na treningi Spartan. Ja niedawno rozstałam się z chłopakiem, który postanowił zostać w Detroit i oczekiwał, iż pójdę w jego ślady. Powiedział, że jeśli chcę studiować na Michigan State, to na pewno tylko dlatego, że pragnę poznać Earvina Johnsona. Wówczas nie miałam w ogóle pojęcia, o kim mówił.

Początek znajomości Magica i Cookie miał miejsce dopiero pod koniec pierwszego semestru studiów. Tuż przed przerwą świąteczno-noworoczną dziewczyna wraz z przyjaciółką udała się do knajpki Dooley’s – restauracji połączonej z dyskoteką. W drzwiach akurat stali Johnson oraz Jay Vincent, otoczeni przez grupkę kobiet. Kumpela znała Earvina, więc przywitała się z nim i przy okazji przedstawiła mu Cookie. Przez resztę imprezy Earleatha i Magic jednak ze sobą nie rozmawiali, ani nie tańczyli. Dopiero gdy nastolatka zmierzała do opuszczenia lokalu, koszykarz się do niej odezwał. – Hej, podejdź tu – zagadnął. – Dlaczego nie dasz mi swojego numeru? Zadzwonię po powrocie. – Daj spokój – odparła dziewczyna. – Jak wrócisz, to nawet nie będziesz pamiętał mojego imienia. Ostatecznie Cookie jednak uległa.

Tymczasem Johnson został trafiony strzałą Amora. W domu non-stop rozmyślał o nowej znajomości, a w styczniu po powrocie na kampus od razu chwycił za słuchawkę telefonu, wykręcił zapisany na kartce numer i zaprosił Cookie na randkę w sobotni wieczór. Tak bardzo nie mógł się doczekać weekendu, że spotkał się z nią jeszcze w czwartek i piątek. W sobotę natomiast założył na siebie garnitur i zabrał Earleathę do restauracji oraz na potańcówkę. – Kiedy przyszedł po mnie do akademika, wszystkie dziewczyny czaiły się za rogiem, żeby choć przez chwilę na niego popatrzeć – wspomina młoda wówczas kobieta. – On tego nie widział, ale ja widziałam doskonale. Zaimponował mi tym, że twardo stąpał po ziemi. Myślałam, że jest typem, który robi wszystko na pokaz, ale to nie było w jego stylu. Dużo żartowaliśmy i rozmawialiśmy przede wszystkim o szkole.

Relacja Magica i Cookie w początkowej fazie była bardzo… specyficzna. Młodzieniec na każdym kroku pokazywał dziewczynie jak bardzo mu na niej zależy i zachowywał się jak dżentelmen, ale jednocześnie nie potrafił się zdeklarować czy traktuje to wszystko poważnie. Z tego powodu umawiał się z innymi kobietami, a Earleatha w rewanżu również chodziła na randki nie tylko z nim. Pewnego dnia Johnson jak gdyby nigdy nic wypalił: – Nie możesz tak dłużej postępować. – Nie mogę? – odparła Cookie. – A ty przestaniesz spotykać się z innymi? – Nie – dodał Magic. – Więc dlaczego mnie o to prosisz? – kontynuowała dziewczyna. – Jeśli ty tego nie zrobisz, to ja też nie. To nie fair.

Wydawało się, że po takiej rozmowie drogi studentów rozejdą się raz na zawsze. W końcu podstawą udanego związku jest wspólne stanowisko w sprawie wierności. Jeśli jednak ludzie są sobie przeznaczeni, to życie prędzej czy później splecie ze sobą ich losy. Przyjaciółka Cookie, Adrianne, jeszcze przed przybyciem na Michigan State University marzyła, że zdobędzie Earvina. Mogła wykorzystać okazję i zapolować na koszykarza, ale zrobiła inaczej. Za namową Earleathy chwyciła za słuchawkę telefonu i wykręciła numer do lidera Spartan. – Wy naprawdę powinniście być razem – mówiła. – Wiem, że ona bardzo za tobą tęskni, a tobie też na pewno jej brakuje. Jest nieszczęśliwa i musisz z nią pogadać.

Magikowi w głębi duszy bardzo zależało na dziewczynie. Uważał ją za ideał – piękna, uśmiechnięta i pełna ciepła. Już po tygodniu znajomości wyobrażał sobie, że pewnego dnia zostanie jego żoną, lecz nigdy się do tego nie przyznał. Szczera rozmowa odniosła skutek. Od jej zakończenia Earvin i Cookie stanowili parę. Obiecali sobie nawzajem, że nie będą umawiać się na randki z innymi osobami. Często sprzeczali się o to, że dla Johnsona najważniejsi są kumple z drużyny, ale miłość przezwyciężyła wszelkie nieporozumienia i krótkotrwałe rozstania. – Ten związek przypominał przejażdżkę kolejką górską – opowiada Earleatha.

Spartanie sezon 1977/78 zakończyli z bardzo dobrym bilansem 25-5. Magic w pierwszym meczu kampanii przeciwko Central Michigan był tak zestresowany, że zaprezentował się jak na swoje możliwości fatalnie, ale potem złapał właściwy rytm, notując średnio 17 punktów, 7,9 zbiórki oraz 7,4 asysty. Zespół pod wodzą Juda Heathcote’a wygrał konferencję Big Ten, a w turnieju NCAA dotarł to finału regionalnego, ulegając Kentucky 49:52. W tamtym spotkaniu Johnson znów cieniował, uzyskując zaledwie 6 „oczek” przy mizernej skuteczności z pola 2/10. – Do przerwy prowadziliśmy dziewięcioma punktami i popełniliśmy wielki błąd – zwolniliśmy grę, żeby utrzymać wynik – przywołuje tamte chwile Earvin. – Gdybyśmy kontynuowali ofensywę, prawdopodobnie byśmy ich pokonali. To był jednak dopiero pierwszy sezon Magica na akademickich parkietach. Chłopak z Gregiem Kelserem tworzył znakomity duet, który już w kolejnych zmaganiach mógł poprowadzić Spartan do triumfu na szczeblu krajowym.

Kierunek Los Angeles

– Bycie uznanym przez wszystkich za niekwestionowany numer jeden, lepszy od jakiegokolwiek rywala, to ostateczna miara sukcesu – mówi Magic. Spartanie w sezonie 1978/79 znów pokazali moc.

Johnson miał bardzo pracowite lato przed swoją drugą kampanią na akademickich parkietach. Wraz z innymi gwiazdami ligi uniwersyteckiej udał się do Moskwy, żeby sprawdzić swoje umiejętności w konfrontacji zawodnikami prezentującymi zupełnie inny styl gry niż ten forsowany w Stanach Zjednoczonych. – Nasi rosyjscy rywale byli bardzo wysocy i silni – wspomina Earvin. – To również najlepsi strzelcy dystansowi, jakich kiedykolwiek widziałem. Ale praktycznie nie biegali po parkiecie. Nie mieli w sobie spontaniczności i wydawało nam się, że gramy przeciwko drużynie robotów. Nic dziwnego, że ich fani dopingowali nas, kiedy szybkie ataki kończyliśmy wsadami. Moskwa jest największym miastem Europy, pełnym zabytków i miejsc wartych odwiedzenia, ale pod koniec lat siedemdziesiątych nie była rajem dla czarnoskórych koszykarzy. Magic i spółka nie spotkali się tam z żadną wrogością, lecz na ulicy, w hotelu czy na lotnisku stanowili niewątpliwą atrakcję dla tubylców. – Wszyscy się na nas gapili i pokazywali palcami, co przyprawiało o dreszcze – dodaje. – Czuliśmy się jak przybysze z kosmosu i nie mogliśmy się doczekać powrotu do domu. Nie wspominam już nawet o jedzeniu, które cały czas było takie samo. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek bardziej ucieszył się na widok pizzy i hamburgerów niż po powrocie z Moskwy.

W kampusie Magic bardzo szybko zapomniał o feralnej podróży do Związku Radzieckiego, gdyż legendarny magazyn Sports Illustrated chciał dać jego zdjęcie na okładkę jednego z numerów. Wysłany przez periodyk fotograf przybył do hali Spartan i ustrzelił fantastyczną fotkę jak ubrany w smoking i kapelusz Johnson wykonuje rzut kelnerski tyłem do kosza. – Zdjęcie wyszło genialnie i do dziś uważam, że to najlepsza okładkowa fotografia jaką kiedykolwiek miałem – mówi koszykarz. W magazynie ukazał się również artykuł na temat dziesięciu najlepszych drugorocznych zawodników akademickich, a gracz Michigan State University został w nim opisany jako praktycznie niemożliwy do pokonania. Z chłopaka rozpoznawanego w całym stanie stał się w jednej chwili gościem znanym na terenie całego kraju. Rozdawał masę autografów wszędzie gdzie się pojawiał. Życie w blasku fleszy bardzo mu się podobało, lecz jednocześnie obawiał się, że jego koledzy nie okażą zrozumienia, będą zazdrośni i ucierpi na tym drużyna. Na szczęście bardzo się pomylił.

Już po pierwszym sezonie na uniwersytecie w głowie Magica Johnsona pojawiła się myśl o przejściu na zawodowstwo. Choć młody koszykarz nie wywodził się ze slamsów, a jako czołowy gracz akademicki nie narzekał na brak gotówki, to podpisanie profesjonalnego kontraktu otwierało przed nim zupełnie nowe możliwości. Udał się nawet do Kansas City na rozmowy z włodarzami tamtejszych Kings, którzy niedługo później przenieśli się do Sacramento. Właśnie wtedy uświadomił sobie jednak, że powinien zostać na uczelni jeszcze co najmniej rok, gdyż długi sezon w NBA przerastał go zarówno psychicznie, jak i fizycznie.

Spartanie zmagania 1978/79 rozpoczęli z przytupem, wygrywając osiem z dziewięciu pierwszych spotkań. Byli jednym z głównych faworytów do mistrzostwa, tymczasem po znakomitej serii triumfów przyszło załamanie formy i cztery porażki w sześciu meczach. – To nie brzmiało jak wyniki uzyskiwane przez najlepszą drużynę akademicką – wspomina Earvin. – Zostaliśmy rozbici przez Northwestern, które wcześniej nie wygrało żadnego spotkania przeciwko teamowi z konferencji Big Ten. Magic długo zastanawiał się nad tym, dlaczego zespół tak nagle obniżył loty i w końcu wywnioskował, że to trener Jud Heathcote zmusza chłopaków do gry, do której nie są stworzeni. Spartanie lubili szybką koszykówkę, tzw. run and gun, a coach chciał, żeby przy korzystnym wyniku zwalniali grę. To ich gubiło. Johnson był liderem drużyny, prawdziwym przywódcą, więc koledzy przychodzili do niego i żalili się na postępowanie trenera. Earvin rozmawiał ze szkoleniowcem, lecz tamten początkowo nie chciał słuchać żadnych uwag. W indywidualnych rozmowach z Heathcotem żaden z zawodników nie przyznawał się natomiast, że ma coś przeciwko jego metodom szkoleniowym. W końcu podczas narady z całym teamem trener wypalił: – Johnson mówi, że to ja jestem problemem. Powiedział mi, że wszyscy się z nim zgadzacie. Jeśli ktoś chce coś powiedzieć, teraz jest okazja. W pierwszej chwili wszystkich zatkało. Zapadła cisza i wydawało się, że nikt nie powie nawet słowa. Na szczęście przełamał się Greg Kelser: – Trenerze, nie gramy dobrze, bo zwalniasz grę. Musimy więcej biegać, tak jak lubimy.

Na spotkaniu ustalono również, że wszyscy muszą być jeszcze bardziej zawzięci w defensywie, bo tylko odpowiednie zbilansowanie ataku i obrony prowadzi do ostatecznego sukcesu. Spartanie ostatecznie podnieśli się z desek i wygrali konferencję Big Ten, kwalifikując się do turnieju NCAA. Magic notował średnio 16,1 punktu, 7,4 zbiórki oraz 8,2 asysty, tworząc z Gregiem Kelserem niezwykle trudny do powstrzymania duet.Zmagania o mistrzostwo ligi akademickiej ekipa z Lansing rozpoczęła od drugiej rundy, gdzie uporała się z Lamar 95:64. Gładkie zwycięstwo zostało jednak okupione kontuzją stopy Jaya Vincenta, którego zabrakło w półfinale regionalnym przeciwko Louisiana State. Na szczęście faulowany okrutnie Magic wykorzystał czternaście z piętnastu rzutów wolnych, inkasując łącznie 24 punkty oraz dokładając do tego 5 zbiórek i 12 asyst. Spartanie triumfowali 87:71 i awansowali do finału regionalnego. W starciu z Notre Dame Johnson również szalał, notując m.in. 13 asyst, ale zawodnikiem meczu był zdecydowanie Greg Kelser, który rzucił 34 „oczka” i zebrał z tablic 13 piłek. Spartanie wywalczyli awans do najlepszej czwórki na szczeblu krajowym i już tylko dwa zwycięstwa w hali Special Events Center w Salt Lake City dzieliły ich od upragnionego tytułu.

Jay Vincent wrócił do drużyny na potyczkę z Notre Dame, ale grał bardzo mało. Podobnie było w półfinale krajowym przeciwko Pennsylvania Quakers. Magic Johnson i Greg Kelser ponownie stanęli jednak na wysokości zadania. Earvin trafiał z wprost niewiarygodną skutecznością 9/10 z pola oraz 11/12 z linii rzutów osobistych. Uzbierał 29 punktów, a swój dorobek uzupełnił o 10 zbiórek i 10 asyst. Był dosłownie wszędzie. – Wygraliśmy różnicą 34 punktów – wspomina. – W drugiej połowie nasi fani skandowali „chcemy Birda, chcemy Birda!”. Kibice Spartan krzyczeli w kierunku sympatyków Indiana State University, którzy czekali na starcie swojego zespołu z DePaul. Najjaśniejszą gwiazdą Sycamores był oczywiście Larry Bird, uważany wtedy za najlepszego białego zawodnikach na akademickich parkietach. – Dostaniecie go, dostaniecie! – ripostowali fani z Indiany.

Sycamores pokonali DePaul 76:74, a Magic już wtedy wiedział, że mecz z drużyną Larry’ego Birda nie będzie spacerkiem. – Bird i ja byliśmy wówczas dwoma najbardziej rozpoznawanymi zawodnikami akademickimi w kraju, ale nasze zespoły wcześniej ze sobą nie grały – wspomina. – W rzeczywistości przed meczem z DePaul nigdy wcześniej nie widziałem go w akcji. Ale uwierzcie mi, ten jeden raz wystarczył. Nie chodzi tylko o to, że zdobył 35 punktów i miał 16 zbiórek oraz 9 asyst. Najbardziej zaimponowało mi to jak uchronił swój zespół od porażki.

24 marca 1979 roku w Special Events Center w Salt Lake City roiło się od reporterów. Finał NCAA pomiędzy Michigan State University a Indiana State University poprzedziła specjalna konferencja prasowa. Przed spotkaniem z dziennikarzami Jud Heathcote ostrzegał Johnsona: – Earvin, będą cię pytać czy jesteś lepszy od Birda. Uważaj na każde słowo, które wypowiesz. Uwierz mi, w prasie zostanie to tysiąckrotnie wyolbrzymione. Coach miał rację. W czasie spotkania z mediami w końcu padło wyżej wymienione pytanie. – Oglądałem go wczoraj i był niesamowity – odpowiedział Magic. – Jest starszy, bardziej dojrzały niż ja i na tym etapie to prawdopodobnie lepszy gracz. Johnson w swojej wypowiedzi popisał się prawdziwą dyplomacją, ale w gruncie rzeczy powiedział dokładnie to co myślał.

Kilka godzin później Spartanie świętowali najważniejszy triumf w swojej historii. Magic Johnson, autor 24 punktów, 7 zbiórek oraz 5 asyst był zdecydowanie najlepszym zawodnikiem spotkania, a jego zespół triumfował 75:64. Kluczem do zwycięstwa było indywidualne krycie Larry’ego Birda, dzięki czemu lider Sycamores fatalnie pudłował i zakończył spotkanie z dorobkiem 19 „oczek” przy mizernej skuteczności 7/21 z gry. Wraz z końcową syreną połowę kibiców zgromadzonych w Special Events Center ogarnął szał niekontrolowanej radości. Magic Johnson również się cieszył, ale widząc płaczącego Larry’ego Birda z ręcznikiem narzuconym na głowę nie pozostał wobec niego obojętny. – Wiedziałem, że gdyby coś poszło nie tak, to byłbym na jego miejscu – opowiada. – Też przeżywam porażki w ten sposób. Gdy dołączałem do reszty zespołu, żeby celebrować zwycięstwo, dotarło do mnie, iż to nie koniec tej historii. Czułem, że jeszcze kiedyś się spotkamy.

Magic Johnson po sezonie 1978/79 został wybrany do pierwszej piątki All-America oraz otrzymał tytuł MVP turnieju NCAA. Zdecydował się na przystąpienie do draftu NBA i niemal pewne było, że zostanie wybrany z numerem pierwszym. Wszystko przez to, że Larry Bird uczestniczył już we wcześniejszej loterii, a prawa do niego zarezerwowali sobie Boston Celtics. O tym, któremu zespołowi przyznana zostanie „jedynka” w 1979 roku, tradycyjnie miał zadecydować rzut monetą. O pierwszeństwo wyboru rywalizowali Chicago Bulls oraz Los Angeles Lakers, którzy swój pick otrzymali od New Orleans Jazz w ramach wymiany w 1976 roku. – Bulls bardzo mnie chcieli, ale ja nie odwzajemniałem tego uczucia – opowiada Magic. – Jeśli wygraliby losowanie, prawdopodobnie z miejsca zapragnąłbym wrócić na uczelnię na rok lub dwa. Po pierwsze, mieli w składzie znakomitego rozgrywającego Reggie’go Theusa, a po drugie pięć lat przed przybyciem Michaela Jordana ciężko było sobie wyobrazić ich jako zwycięzców. Johnson potrafił kalkulować. NBA to nie liga licealna czy akademicka i wybić się w niej będąc zawodnikiem outsidera jest niezwykle ciężko. Na tym poziomie w pojedynkę da się zdziałać zdecydowanie mniej niż na niższych szczeblach. Lakers stanowili natomiast zespół prawie kompletny i mieli w składzie króla strefy podkoszowej – Kareema Abdul-Jabbara.

Rzut monetą wygrali Jeziorowcy, jednak nie byli oni tak chętni do zaangażowania Magica jak Byki. Uważali, że facet o wzroście 206 centymetrów i atletycznej sylwetce nie za bardzo nadaje się na rozgrywającego. Wiedzieli, że Earvin to utalentowany młodzieniec, lecz targały nimi wątpliwości. Dopiero opinia przyszłego właściciela zespołu, Jerry’ego Bussa, przekonała sztab szkoleniowy do wybrania w drafcie chłopaka z Lansing. 25 czerwca 1979 roku w nowojorskiej Madison Square Garden miała miejsce ceremonia, podczas której Los Angeles Lakers oficjalnie zapewnili sobie możliwość podpisania kontraktu z Magikiem. – Buss obserwował grę Michigan State w telewizji i uznał, że jestem człowiekiem, który może pomóc Lakersom – mówi Johnson. – Lubił mój styl oraz entuzjazm i wierzył, że zaangażowanie mnie poderwie z krzesełek fanów drużyny.

Do uzgodnienia pozostawała wysokość kontraktu świeżo upieczonego Jeziorowca. Na negocjacje z Jackiem Kentem Cookiem Magic wybrał się do Los Angeles w towarzystwie ojca oraz dwóch doradców – prawnika George’a Andrewsa i psychologa Charlesa Tuckera. Początkowo żądał pięcioletniej umowy na kwotę sześciuset tysięcy dolarów rocznie oraz dodatku edukacyjnego, gdyż pragnął uczestniczyć w letnich kursach organizowanych przez Michigan State University. Największy as Jeziorowców, Kareem Abdul-Jabbar, zarabiał o zaledwie pięćdziesiąt „kawałków” więcej, dlatego ustępujący właściciel ekipy z „Miasta Aniołów” nie mógł zaakceptować warunków Johnsona. – Ustalmy pewne rzeczy – powiedział. – Nie będę płacił za twoją szkołę. Ja sam zadbałem o swoją edukację i ty też możesz to zrobić. W tej chwili mogę ci zaoferować czterysta tysięcy dolarów. To nie jest tyle, ile chcesz, lecz to i tak cholernie dużo kasy.

Magikowi nie spodobała się oferta biznesmena. Ten początkowo nie zamierzał jednak jej zmieniać. – Chcielibyśmy cię mieć i będziemy szczęśliwi jeśli podpiszesz z nami kontrakt – mówił. – Ale drużyna sobie poradzi również bez ciebie. – Rozumiem – odparł koszykarz. – W takim razie chyba wrócę na uczelnię. Tych kilka słów wystarczyło, żeby wywrzeć presję na włodarzu Lakersów. Zaproponował on, żeby Magic został w Los Angeles na noc i przespał się z jego propozycją. – To naprawdę hojna oferta – mówił później Earvin senior. – Ja przez całe życie zarobiłem w fabryce tyle, ile on ci proponuje za zaledwie rok. Nie bądź chciwy, synu. Johnson junior nie dał się jednak przekonać tacie. Wiedział czego chce i oczekiwał przynajmniej pół miliona dolarów za sezon. Następnego dnia Jack Kent Cook zaakceptował jego żądanie, a dobicie targu uczczono uroczystym lanczem.

Młody mistrz

Gdy Magic Johnson po raz pierwszy pojawił się w szatni Los Angeles Lakers w hali Great Western Forum i spojrzał w lustro, miał w oczach łzy. – Wtedy uświadomiłem sobie jak daleko zaszedłem – wspomina.

W tamtych czasach koszykarze Jeziorowców nie mieli jeszcze własnych szafek. Każdemu zawodnikowi przysługiwał jedynie wieszak na ścianie, a na tym z napisem „Johnson” wisiał strój z numerem „32” – tym samym, którego Magic używał w szkole średniej (na studiach grał z „33”). Chłopak z Lansing piękną chwilą nie mógł jednak cieszyć się zbyt długo. Szybko znalazł się w ogniu pytań wielkomiejskich dziennikarzy, którzy wszędzie szukali sensacji. Od początku próbowali stworzyć sztuczny konflikt pomiędzy nim a Kareemem Abdul-Jabbarem. Na szczęście Jim Hill i Stu Nahan, reporterzy telewizyjni będący wcześniej znanymi sportowcami, wzięli młodzieńca po wszystkim na stronę i uczulili go na podstępne zachowania przedstawicieli mediów z Los Angeles.

Przeprowadzka z Michigan do odległej Kalifornii dla zaledwie dwudziestoletniego zawodnika była nie lada przeżyciem. – Po raz pierwszy widziałem wtedy płaczącego ojca – opowiada. – Mama też płakała, a ja za wszelką cenę starałem się powstrzymać łzy. Oczywiście te pociekły strumieniem jak tylko wsiadłem do samolotu. Mimo że byłem zachwycony perspektywą gry dla Lakersów, moje pożegnanie z Lansing było bardzo bolesne. Wcześniej wiele razy podróżowałem po kraju i świecie, ale to był pierwszy raz, kiedy naprawdę opuszczałem dom. Magic zostawił w Lansing nie tylko rodzinę, ale również wielu przyjaciół. Ze wszystkimi był bardzo blisko związany emocjonalnie. Czasy, w których najbliżsi pojawiali się na każdym jego meczu, nieuchronnie dobiegły końca. Earvin przenosząc się do „Miasta Aniołów” miał gruby portfel i nic poza tym. Na resztę musiał ponownie zapracować.

Jako świeżo upieczony gracz Los Angeles Lakers Johnson powinien tryskać dobrym humorem, a prawda jest taka, że pierwsze miesiące w Kalifornii były dla niego przygnębiające. Życie profesjonalisty znacząco różniło się od egzystencji studenta. Nie było kampusu, a każdy z Jeziorowców miał swoje własne życie i grono ludzi, wśród których się obracał. Niektórzy pozakładali nawet rodziny. Najtrudniejsze dla Earvina były niedzielne wieczory. Choć na studiach przez większość czasu mieszkał poza domem, to w weekendy zawsze wpadał do rodziców i rodzeństwa na obiad czy kolację oraz posiadówę przed telewizorem. Teraz nie mógł. – Brakowało mi tego bardziej niż czegokolwiek innego – wspomina. – Dzwoniłem do domu każdego dnia, a zwłaszcza w niedzielne wieczory, bo wiedziałem, że wtedy wszyscy są tam razem. Nie tęskniłem tylko za rozmowami, ale również za kontaktem wzrokowym czy dotykiem. Brakowało mi wspólnego przesiadywania w pokoju, mojego ulubionego fotela i mamy, która wiedziała, co lubię jeść.

Magic zamieszkał w Culver City w mieszkaniu, które wyszukał dla niego Jerry Buss. Nie było to nic specjalnego, ale odpowiadało potrzebom koszykarza przerażonego wysokością cen w Kalifornii. Cieszył się, że z jego lokum łatwo było dojechać w trzy kluczowe miejsca: do hali Great Western Forum, na lotnisko oraz na Loyola Marymount University, gdzie Jeziorowcy odbywali treningi. W ciągu pierwszego roku spędzonego w LA młody zawodnik nie wypuszczał się samochodem nigdzie indziej. – W Lansing mieliśmy jedną autostradę i trzy główne ulice – mówi. – Tutaj autostrad było więcej niż mogłem sobie wyobrazić i wszystko oddalone od siebie o mile.

Jerry Buss, doktor chemii, w 1979 roku kupił w pakiecie zespoły Los Angeles Lakers, Los Angeles Kings (hokej) oraz halę Great Western Forum za sześćdziesiąt siedem i pół miliona dolarów. Co ciekawe, białoskóry naukowiec, starszy od Magika o ponad dwadzieścia pięć lat, stał się jego najlepszym przyjacielem. Panowie chodzili do restauracji, na podwójne randki czy do kasyna. – Niektórzy koledzy z drużyny byli zazdrośni o to, że kumpluję się z właścicielem, ale Jerry zapraszał zawsze całą drużynę – tłumaczy Johnson. – Ja byłem po prostu jedynym, który te zaproszenia przyjmował. Niemniej jednak Jerry traktował mnie szczególnie dobrze. Ponadto uczynił z meczów Lakersów prawdziwe show, co miało ogromny wpływ na całą ligę.

Earvin jako niezwykle ambitny chłopak chciał się pokazać z jak najlepszej strony już podczas obozu przygotowawczego Jeziorowców do sezonu 1979/80 w Palm Springs. Podczas gdy doświadczeni zawodnicy nie wysilali się w treningowych gierkach, on biegał, skakał, rzucał i podawał za dwóch. – Johnson zapieprza jak młody jeleń – śmiał się Norm Nixon.

12 października 1979 roku to niezwykle ważna data w życiorysie Magica Johnsona. Chłopak z Lansing zadebiutował wtedy w NBA w wyjazdowym starciu pomiędzy Los Angeles Lakers a San Diego Clippers. Co ciekawe, młodzieniec tuż przed spotkaniem stał się pośmiewiskiem całej hali, gdy rozpoczynając rozgrzewkę swojej drużyny… potknął się, upadł twarzą do parkietu i podarł przy tym spodnie treningowe. W meczu poza słabą pierwszą kwartą radził sobie jednak znakomicie. Jeziorowcy wygrali 103:102, a on uzbierał 26 „oczek” przy skuteczności 6/10 z pola. Zwycięskie punkty przy pomocy swojego firmowego rzutu hakiem zdobył Kareem Abdul-Jabbar równo z końcową syreną. Magic był tak podekscytowany, że spontanicznie rzucił mu się w objęcia. Doświadczony center nie podzielał jednak jego entuzjazmu. – Uspokój się Earvin, mamy jeszcze osiemdziesiąt jeden spotkań przed sobą – powiedział już w szatni.

Johnson z miejsca idealnie wpasował się w drużynę prowadzoną przez Paula Westheada, który po kilkunastu meczach sezonu zasadniczego zastąpił zmuszonego ustąpić z powodów zdrowotnych Jacka McKinneya. Od początku grał w pierwszej piątce obok Norma Nixona, Kareema Abdul-Jabbara, Jamala Wilkesa i Jima Chonesa. Rolę pierwszego rezerwowego pełnił natomiast Michael Cooper, który szybko stał się najlepszym kumplem chłopaka z Lansing. – Przybył do drużyny rok przede mną, ale tuż przed startem sezonu zerwał więzadła w kolanie – opowiada Magic. – Był więc takim drugorocznym debiutantem. Zaprzyjaźniliśmy się podczas obozu przygotowawczego, kiedy walczył o miejsce w drużynie. Bardzo podobał mi się jego agresywny styl i to, że nie dał sobie w kaszę dmuchać. Przypominał mi trochę Reggiego Chastine’a.

Wywracający się podczas pierwszej rozgrzewki Earvin wzbudził jedynie śmiech, lecz wystarczyło ledwie kilka miesięcy, żeby z nieopierzonego debiutanta stał się jedną z najważniejszych postaci Jeziorowców, którzy w kampanii zasadniczej 1979/80 wypracowali znakomity bilans 60-22, dający pierwsze miejsce w Konferencji Zachodnie. Magic zakończył regular season z fantastycznymi statystykami, notując średnio 18 punktów, 7,7 zbiórki, 7,3 asysty oraz 2,4 przechwytu. Jego wszechstronność i współpraca z Kareemem Abdul-Jabbarem robiły wrażenie. Statuetkę dla debiutanta roku wywalczył wprawdzie Larry Bird z Boston Celtics, ale Johnson swoją postawą i tak udowodnił, że decyzja o wcześniejszym przejściu na zawodowstwo nie była błędem. Wystąpił w lutowej All-Star Game w Landover jako jeden z pięciu starterów Zachodu. – Sezon w koledżu to tylko trzydzieści spotkań, a w NBA aż osiemdziesiąt dwa i to bez meczów play-offs – opowiada. – Podróże i napięty terminarz sprawiają, że debiutanci już w styczniu zaczynają myśleć o wakacjach. Tymczasem nie mają za sobą nawet połowy rozgrywek i to ich frustruje. Ponadto na studiach są mecze, w których można złapać oddech, a liga zawodowa to ciągła walka.

Magic potrafił sobie poradzić nie tylko z intensywnością sezonu w NBA, ale również z tym, że jako profesjonalista musiał swoją reputację budować od początku. Na Michigan State University był gwiazdą pierwszego formatu, lecz w Los Angeles nie miało to już większego znaczenia. Pokornie nosił jednak za weteranami torby ze sprzętem, bo wierzył w swój talent i to, że kiedyś będzie na miejscu starszych kolegów. Gdy Lakersi rozgrywali w styczniu mecz w Detroit w stanie Michigan, do tamtejszej hali przybyła cała rodzina Johnsonów. Christine i Earvin senior przywieźli ze sobą z Lansing mnóstwo domowego jedzenia, którym częstowali w szatni całą drużynę z „Miasta Aniołów”. – Mama przygotowywała to wszystko chyba przez cały miesiąc. Kurczak, jarmuż, chleb kukurydziany, zielona sałata, sałatka z makaronem, domowe bułeczki i jej specjalność – ciasto ziemniaczane na słodko – wylicza koszykarz. – Od tamtej chwili domowe jedzenie stało się tradycją przy okazji meczów Lakersów w Detroit.

W zamierzchłych czasach każdy zawodnik przychodzący do NBA marzył przede wszystkim o sukcesach sportowych. Oczywiście duże zarobki nie były bez znaczenia, ale spełnienie snów stanowił triumf w wielkim finale i zdobycie upragnionego pierścienia. Rzadko się zdarza, żeby pierwszoroczniak miał realną szansę walki o tytuł i odegrania przy tym kluczowej roli w zespole. Jeziorowcy przez play-offs 1979/80 przebrnęli jak burza, eliminując w półfinałach konferencji Phoenix Suns 4-1, a w jej finałach w takim samym stosunku pozbawiając złudzeń Seattle SuperSonics. Na drodze do najważniejszego trofeum w profesjonalnym baskecie mieli przed sobą już tylko Philadelphię 76ers z niesamowitym Juliusem „Dr. J” Ervingiem na czele.

Po pięciu meczach finałowej serii stan rywalizacji brzmiał 3-2 na korzyść Jeziorowców. Obie drużyny bezwzględnie wykorzystywały atut własnego parkietu, a szósty mecz miał się odbyć w hali Spectrum w Filadelfii. We wcześniejszej potyczce Lakersi triumfowali różnicą pięciu „oczek”, lecz poważnego skręcenia kostki nabawił się Kareem-Abdul Jabbar i nikt przy zdrowych zmysłach nie wierzył, że pozbawieni swojego genialnego centra Jeziorowcy będą w stanie zwyciężyć na terenie rywala. – Gdy wylądowaliśmy w Filadelfii, dziennikarze pytali nas już o mecz numer siedem w Great Western Forum – wspomina Johnson. – Wszyscy myśleli, że bez Kareema nawet modlitwa nam nie pomoże.

Podstawowego środkowego Lakersów nie dało się zastąpić. Można było jedynie załatać dziurę powstałą w wyniku jego absencji. Brak Abdul-Jabbara nie załamał jednak podopiecznych Paula Westheada, wśród których nastąpiła pełna mobilizacja. Drugi center ekipy z „Miasta Aniołów”, Jim Chones, zapewniał że jest w stanie skutecznie pilnować startowego środkowego 76ers – Darryla Dawkinsa. – Oni myślą, że już wygrali – mówił Magic w trakcie nadzwyczajnego spotkania zespołu. – Możemy to wykorzystać i sprawić, że będą mieć problem z dopasowaniem się do naszego stylu. Ale musimy przy tym wierzyć w zwycięstwo. Kluczem do triumfu Jeziorowców miało być wystawienie niższej piątki z Magikiem Johnsonem na pozycji… centra! Wysoki rozgrywający ze względu na swój wzrost w liceum grywał jako środkowy, więc dysponował pewnym doświadczeniem w tej roli. Siedemdziesiątki Szóstki zostały totalnie zaskoczone manewrem teamu z Los Angeles. Prędzej spodziewano się bowiem cudownego ozdrowienia Kareema Abdul-Jabbara niż tak dziwacznego posunięcia.

Ciężko było zasnąć Johnsonowi w noc przed szóstym starciem z Juliusem Ervingiem i spółką. – Chcą, żebym zagrał jako center – mówił chłopak w telefonicznej rozmowie z ojcem. – Poradzisz sobie, synu – odpowiedział Earvin senior. Gdy nastał wieczór 16 maja 1980 roku, skazywani na pożarcie Lakersi dzielnie sobie radzili w hali Spectrum. Magic zaczął spotkanie jako środkowy, ale w jego trakcie grał chyba na każdej możliwej pozycji. Po dwóch kwartach na tablicy widniał remis 60:60, lecz trzecia odsłona należała już wyraźnie do ekipy z Kalifornii, która odskoczyła na dziesięć „oczek”. Zespół z Pensylwanii w czwartej części spotkania nie był w stanie podnieść się z desek i poległ ostatecznie aż 107:123. Magic został okrzyknięty bohaterem i zakończył starcie z dorobkiem 42 punktów, 15 zbiórek i 7 asyst. Zdobyczą tą można było obdarować dwóch klasowych zawodników. On dokonał tego sam i to w nie byle jakim meczu, a tym dającym Los Angeles Lakers mistrzostwo NBA. – To był pierwszy tytuł dla Jeziorowców od 1972 roku – przywołuje tamte chwile Johnson. – Rozegrałem wtedy najlepsze spotkanie w swoim życiu.

Wspominając dziś o potyczce w Filadelfii, mówi się niemal tylko o fenomenalnej grze Magica Johnsona. Lider Jeziorowców już wtedy wiedział jednak, że jego postawa to jedynie jedna z cegieł w olbrzymiej budowli. – To wszystko dla ciebie! – pozdrawiał Kareema Abdul-Jabbara podczas pomeczowej wypowiedzi, udzielanej jednej ze stacji telewizyjnych. – Zrobiłem wiele, ale nie wszystko to moja zasługa – opowiada koszykarz. – Nikt nie zauważył, że Jamaal Wilkes zdobył 37 „oczek”, czyli o 10 więcej niż „Dr. J”. Michael Cooper dołożył z ławki 16 punktów, a Norm Nixon uzbierał wprawdzie tylko 4, ale miał przy tym 9 asyst. Jim Chones zebrał natomiast 10 piłek i dotrzymał obietnicy, pozwalając Darrylowi Dawkinsowi na rzucenie zaledwie 14 „oczek”.

Earvin senior oglądał mecz spomiędzy Lakers a 76ers w telewizji, która w stanie Michigan transmitowała go z poślizgiem. O rezultacie dowiedział się jednak zaraz po końcowej syrenie, gdy jego syn do niego zatelefonował. Tymczasem Jim Dart nie mógł usiedzieć w domu i wybrał się do Filadelfii, gdzie ubłagał Johnsona, żeby ten załatwił mu bilet do Spectrum. Obaj panowie mogli być dumni z Magica, który został wybrany MVP finałów i w swoim pierwszym sezonie na parkietach ligi zawodowej zdobył prawie wszystko, co najcenniejsze. Pozostały mu jeszcze statuetki dla najbardziej wartościowego zawodnika sezonu zasadniczego oraz Meczu Gwiazd, lecz na realizację tych celów miał przecież wiele lat.

Magic vs. Larry

– W moim debiutanckim sezonie wywalczyliśmy mistrzostwo, więc naszym kolejnym celem było oczywiście dokonać tego ponownie – wspomina Magic. – Udało się, choć trwało to o rok dłużej niż planowaliśmy.

W kampanii 1980/81 statystki Johnsona poszybowały w górę. Chłopak z Lansing notował średnio 21,6 punktu, 8,6 zbiórki, 8,6 asysty oraz 3,4 przechwytu. Niestety podczas listopadowego spotkania przeciwko Kansas City Kings doznał poważnej kontuzji chrząstki w kolanie, która wymagała leczenia operacyjnego. – Zawsze mogło być gorzej – mówił opiekujący się koszykarzem doktor Robert Kerlan. – Na szczęście więzadło nie jest zerwane. Jestem przekonany, że wrócisz na play-offs. Diagnoza brzmiała dla Magica jak wyrok. Basket był całym jego życiem, dlatego nie potrafił sobie wyobrazić kilkumiesięcznego rozbratu z parkietem.

W 1980 roku związek Magica i Cookie przechodził jeden z wielu kryzysów, a młodzieniec korzystał w tamtym czasie z uciech życia, spotykając się z Melissą Mitchell. Latem dziewczyna oznajmiła zawodnikowi Jeziorowców, że jest w ciąży. – To nie była dobra wiadomość – wspomina Johnson. – Miałem zaledwie dwadzieścia lat i nie byłem gotów na ojcostwo. Mleko jednak się rozlało, a w lutym na świat przyszedł mały Andre. Tymczasem Earvin nie zamierzał na stałe wiązać się z Melissą, wobec czego przez kobietę i jej otoczenie traktowany był jak intruz. Musiał przebyć naprawdę długą drogę, zanim udało mu się wcielić w rolę szczęśliwego taty z doskoku.

Rehabilitacja postępowała bardzo sprawnie, dlatego Magic wrócił do gry już miesiąc przed końcem regular season. Przywitany przez kibiców z wielką pompą na boisko wybiegł ponownie 27 lutego 1981 roku w meczu z New Jersey Nets, wygranym przez Jeziorowców 107:103. – Dokuczał mi okropny ból – opowiada o swoim powrocie do zdrowia. – Najgorsza była jednak samotność. Zajęło mi trochę czasu, żeby poczuć się wśród chłopaków jak w domu i nagle to wszystko się skończyło. Ze względu na rehabilitację Earvin nie mógł podróżować z drużyną na mecze wyjazdowe, a spotkania w Great Western Forum śledził jedynie z wysokości trybun. Tęsknił za śpiewami w autobusie, atmosferą w szatni, treningami oraz wygłupami w samolocie. Kontuzja uświadomiła mu również, że bardzo łatwo można stracić coś, na co pracowało się przez całe życie. Momentami w jego głowie kłębiły się czarne myśli o tym, że już nigdy nie odzyska pełni sprawności, potrzebnej do uprawiania koszykówki na najwyższym poziomie. Młodzieńca starał się pocieszać jego kolega z Lakersów, Michael Cooper, który dwa lata wcześniej zmagał się z podobnym urazem.

Podopieczni Paula Westheada w kampanii zasadniczej 1980/81 osiągnęli całkiem niezły bilans 54-28, dający im trzecią lokatę w Konferencji Zachodniej. W poprzednim roku atmosfera w teamie Lakersów była fantastyczna, lecz nagle zaczęła się psuć. Drugi rozgrywający, Norm Nixon, nie mógł zrozumieć, dlaczego to zespół musiał dostosować się do powracającego na parkiet Johnsona, a nie na odwrót. Swoje żale wylewał na łamach prasy. Earvin tymczasem nie pozostawał dłużny koledze. W pierwszej rundzie play-offs Jeziorowcy trafili na Houston Rockets i dość nieoczekiwanie polegli w serii 2-1. W spotkaniu decydującym o dalszym udziale w zmaganiach Magic miał w rękach „piłkę meczową”, lecz fatalnie chybił, a Rakiety skorzystały z prezentu i zdobyły zwycięskie punkty. Mistrzostwo ligi w tamtym sezonie wywalczyli natomiast Boston Celtics z niezawodnym Larrym Birdem na czele.

Latem Jerry Buss zaprosił Magica do Palm Springs. – O co chodzi z tobą i Normem? – zapytał. – Możecie nadal pracować razem, czy mam zorganizować wymianę? – Sądzę, że możemy się dogadać – odparł koszykarz. – Po prostu musimy porozmawiać. Już tydzień później właściciel Lakersów zwołał spotkanie w Las Vegas, podczas którego Johnson i Nixon wszystko sobie wyjaśnili i wyrazili chęć dalszej współpracy. Tego samego lata Buss złożył Johnsonowi propozycję nie do odrzucenia: kontrakt na dwadzieścia pięć lat, opiewający na sumę dwudziestu pięciu milionów dolarów. Szef klubu widział w Magicu niesamowity potencjał i chciał korzystać z usług chłopaka z Lansing nawet już po zakończeniu przez niego kariery zawodniczej. – Nikt, nawet Kareem, nie dostał nigdy umowy na dwadzieścia pięć lat – wspomina Johnson. – To był bardzo hojny kontrakt pomimo tego, że później renegocjowaliśmy go jeszcze kilkukrotnie. Warunki umowy szybko wyciekły i wywołały niezadowolenie wśród wielu moich kolegów. Najbardziej wkurzony wydawał się Kareem Abdul-Jabbar, który niezwłocznie poprosił Jerry’ego Bussa o spotkanie. Po prostu chciał wiedzieć, czy Magic będzie zarabiał więcej od niego. Johnson nie miał jednak z tym większego problemu i rozumiał, że legendarny center zasługiwał na to, żeby być najlepiej opłacanym Jeziorowcem.

Gra Lakersów podczas dwóch pierwszych sezonów Paula Westheada na stanowisku głównego coacha opierała się głównie na improwizacji. Trener, z wykształcenia anglista, dawał swoim zawodnikom wiele swobody na parkiecie, a w trakcie przerw na żądanie potrafił cytować Szekspira. Zawodnicy często nie mieli pojęcia, co miał na myśli, lecz dzięki wrodzonym talentom potrafili wygrywać mecz za meczem. Przed kampanią 1981/82 szkoleniowiec postanowił jednak zmienić swą taktykę. Uważał, że cała drużyna powinna pracować na Abdul-Jabbara i dostarczać mu piłki w strefę podkoszową. Strategia ta okazała się zgubna, gdyż po sześciu spotkaniach sezonu zasadniczego Jeziorowcy legitymowali się fatalnym bilansem 2-4.

Paul Westhead całkowicie ignorował spadającą na niego falę krytyki. Potrafił zarzucić Magicowi, że ten zbiera zbyt mało piłek, jednocześnie nakazując mu grę z dala od kosza. Relacje Johnsona z trenerem stawały się przez to coraz bardziej napięte, a zawodnik w pewnym momencie zaczął traktować coacha jak powietrze. – Jestem zmęczony twoją bzdurną postawą – wypalił w końcu szkoleniowiec. – Nie mam zamiaru tego dłużej znosić. Albo zaczniesz mnie słuchać, albo nie będziesz grał. – Ja też jestem zmęczony – odparł Magic. – Może więc powinieneś przestać mnie wystawiać? Nie robię wystarczająco dużo, więc może wyślesz mnie gdzieś indziej? Krótko po tym incydencie Johnson udzielił wywiadu lokalnej prasie, w którym poinformował, że dłużej nie może być zawodnikiem Los Angeles Lakers i prosi klub o wymianę do innego zespołu. Jerry Buss miał jednak inne plany. Dzień po oświadczeniu Earvina Paul Westhead został zwolniony, a funkcję pierwszego trenera przejął wkrótce jego dotychczasowy asystent – Pat Riley.

Zmiana trenera w trakcie rozgrywek to wielkie ryzyko, dlatego na wypadek ewentualnego niepowodzenia media musiały znaleźć kozła ofiarnego, którym stał się… Magic Johnson. Mówiło się i pisało, że chłopak z Lansing wcale nie chciał zmienić otoczenia, a po prostu wymóc na właścicielu Jeziorowców pozbycie się szkoleniowca, z którym nie mógł się porozumieć. Earvina określano jako przepłaconą i rozkapryszoną gwiazdkę, która chce ustawiać wszystkich dookoła. Cała ta sytuacja sprawiła, że Johnson z bożyszcza stał się w jednej chwili wrogiem publicznym numer jeden. Kibice na niego buczeli, a on tylko dobrą postawą na parkiecie mógł udowodnić, że znajdowali się w wielkim błędzie.

Nowy trener w pierwszym sezonie swojej pracy nie musiał robić zbyt wiele. Pozwolił zawodnikom grać tak jak w najlepszym okresie pracy Paula Westheada, wprowadzając jedynie kilka kosmetycznych zmian w taktyce. Pod wodzą Pata Rileya Lakersi skończyli regular season z bilansem 57-25, zapewniającym pierwszą lokatę w Konferencji Zachodniej. Magic grał jak z nut, a jego wszechstronność powalała na łopatki. Notował średnio 18,6 punktu, 9,6 zbiórki, 9,5 asysty oraz 2,7 przechwytu. Dzięki tym dokonaniom zagrał w lutowym Meczu Gwiazd w New Jersey oraz został wybrany do drugiej piątki NBA. W play-offs Jeziorowcy bez problemu dotarli do finałów, eliminując po drodze Phoenix Suns oraz San Antonio Spurs i nie zaznając przy tym ani jednej porażki. W serii o tytuł ponownie spotkali się z Philadelphią 76ers i znów zwyciężyli 4-2. Bajka Magica Johnsona trwała w najlepsze. Chłopak z Lansing na parkietach ligi zawodowej miał za sobą zaledwie trzy kampanie, na palcach już dwa pierścienie mistrzowskie, a na półce dwie statuetki MVP finałów.

Pat Riley nie był zwykłym szkoleniowcem. – Jeziorowcy odnieśli tyle sukcesów, ponieważ on potrafił wyciągnąć z każdego zawodnika wszystko co najlepsze – opowiada Johnson. – Brał od nas tyle, ile maksymalnie mogliśmy z siebie dać. W kampanii 1982/83 do drużyny dołączył James Worthy, a coraz więcej minut na parkiecie otrzymywał Kurt Rambis. Magic ponownie zagrał w All-Star Game, a na koniec sezonu zasadniczego znalazł się po raz pierwszy w karierze w pierwszej piątce ligi. Zdobywał średnio 16,8 „oczka”, zbierał 8,6 piłki i notował 2,2 „kradzieży”, a dzięki statystycznie 10,5 asystom w każdym spotkaniu wygrał klasyfikację najlepiej podających. Lakersi wypracowali bilans 58-24, po raz kolejny będąc najlepszą ekipą w Konferencji Zachodniej. W play-offs podopiecznym Pata Rileya niestraszne okazały się teamy Portland Trail Blazers oraz San Antonio Spurs, lecz w serii decydującej o tytule Johnson i spółka tym razem musieli uznać wyższość Juliusa „Dr. J” Ervinga i jego Philadelphii 76ers.

W kampanii 1983/84 Magic ponownie grał w Meczu Gwiazd i znalazł się w pierwszej piątce NBA, ale znów nie zdołał poprowadzić swojego teamu na sam szczyt. Miał średnio 13,1 asysty w każdym meczu oraz 17,6 punktu, 7,3 zbiórki i 2,2 przechwytu, a mimo to w finałach ligi Jeziorówców zwyciężyli 4-3 Boston Celtics napędzani przez najlepszego białoskórego koszykarza – Larry’ego Birda. Po meczu numer siedem w stolicy stanu Massachusetts Earvin czuł dokładnie to samo co jego oponent w dniu pamiętnego finału NCAA pomiędzy Michigan State University a Indiana State University. Bird miał statuetkę MVP sezonu zasadniczego i finałów oraz pierścień mistrzowski, a Johnson został tak naprawdę z niczym. – Michael Jordan robił niesamowite rzeczy, jakich nigdy wcześniej nie widziałem na oczy – mówi Magic. – Nie ma drugiego takiego jak on. To jednak Larry był jedynym zawodnikiem, którego kiedykolwiek się obawiałem. Najbardziej podziwiam w nim to, że osiągnął sukces pomimo braku naturalnych zdolności w niektórych aspektach. Moja fizyczność również posiadała ograniczenia, lecz ja byłem przy nim niczym latający bracia Wallenda. Biali nie potrafią skakać? On był żywym dowodem potwierdzającym tę tezę. Niektórzy biali nie są również szybcy, od Birda wielu biegało szybciej, a mimo to przegrywało w starciu na parkiecie. Pewnie dlatego, że on potrafił fantastycznie czytać grę, przewidywał ruchy przeciwnika i wiedział jak się ustawiać.

Choć Magic Johnson i Larry Bird trafili do NBA dokładnie w tym samym czasie, początkowo ich kontakty ograniczały się jedynie do spotkań pomiędzy Jeziorowcami a Celtami, których w czasie długiego sezonu nie było zbyt wiele. Tymczasem media nakręcały korespondencyjną rywalizację pomiędzy nimi, której pierwsze rozstrzygnięcie zapadło podczas finałów w 1984 roku. Po nich sponsorująca obu koszykarzy firma Converse zaproponowała nakręcenie wspólnej reklamówki w rodzinnych stronach Larry’ego. Obaj zawodnicy początkowo byli sceptycznie nastawieni do tego pomysłu, ale w końcu się zgodzili. Późniejszy obiad w domu mamy asa Celtów, Georgii, przełamał wszelkie lody. – Wyściskała mnie w progu i chyba tym mnie kupiła – wspomina Johnson. – Potem zasiedliśmy z Larrym do stołu i szybko zorientowaliśmy się, że jesteśmy do siebie bardzo podobni. Obaj pochodzimy ze Środkowego Zachodu i obaj dorastaliśmy w biedzie. Rodzina i koszykówka są dla nas najważniejsze. Wtedy całkowicie zmieniłem swoje zdanie na temat Larry’ego Birda.

W sezonie 1984/85 podopieczni Pata Rileya wzięli rewanż na Celtics, zwyciężając w finałowej serii 4-2. Tradycyjnie już grający w Meczu Gwiazd oraz obecny w pierwszej piątce ligi Magic Johnson tym razem nie otrzymał jednak statuetki MVP finałów, która powędrowała w ręce weterana, jakim był już Kareem Abdul-Jabbar. O sile zespołu decydowali wówczas również James Worthy, Byron Scott, Michael Cooper czy Kurt Rambis. – Kareem był Jeziorowcem z krwi i kości – wspomina Johnson. – Był bardzo ważny dla zespołu, dla całej koszykówki oraz dla mnie osobiście. Nie jest łatwo o nim mówić, gdyż to nie tylko najinteligentniejszy sportowiec, jakiego kiedykolwiek spotkałem, lecz również najbardziej tajemniczy. Nigdy do końca go nie rozumiałem i pewnie do końca życia nie uda mi się ta sztuka. Ale może nie jest to dane facetowi, do którego przez jego pierwszych pięć lat w zespole prawie w ogóle się nie odzywał.

Od czasu wyjazdu Magica do Los Angeles jego relacje z Cookie były bardzo skomplikowane. Kobieta po ukończeniu studiów przeniosła się do Toledo w stanie Ohio i widywała się z Johnsonem okazjonalnie. Nie oczekiwała od niego żadnych deklaracji czy wierności. Była realistką i po prostu nie wierzyła w to, że słynny i bogaty sportowiec podczas jej nieobecności będzie żył w celibacie. Dlatego też nie robiła mu wyrzutów o romans z Melissą i związane z tym narodziny Andre. Podczas spotkań Earvinem zawsze jednak czuła się kimś wyjątkowym. – Kiedy mówił, że mnie kocha, to wiedziałam, że tak myśli – opowiada. – Jak przyjeżdżałam do miasta, byłam jego dziewczyną i każdy o tym wiedział. Przyjaciele przez lata mi powtarzali: „zapomnij o nim, on nigdy się z tobą nie ożeni, jest wielką gwiazdą, a jego świat to Hollywood”. Były chwile, w których zastanawiałam się jak długo jeszcze mogę na niego czekać, ale zazwyczaj odpowiadałam: „nie możecie przeżyć mojego życia za mnie”.

Basket i Cookie

Los Angeles Lakers pod wodzą Pata Rileya grali szybki basket w stylu run-and-gun. Dzięki widowiskowości połączonej ze skutecznością ich poczynania zaczęto określać mianem „showtime”.

Przydomek ten nadano Jeziorowcom jeszcze za czasów Paula Westheada, ale to Riley wycisnął z ekipy z „Miasta Aniołów” wszystko co najlepsze. Tymczasem Magic Johnson tak bardzo skupiał się na liderowaniu swojej drużynie i walce o kolejne tytuły, że zupełnie pogubił się w życiu osobistym. W 1985 roku po raz pierwszy oświadczył się Cookie. Kobieta skakała z radości, lecz koszykarz niedługo później zerwał zaręczyny. – Przestraszył się – wspomina wybranka Johnsona. – Basket był dla niego wszystkim i bał się, że jeśli się ożeni, to nie będzie w stanie grać na najwyższym poziomie. Przed meczami miał swoje rytuały. Potrzebował samotności, żeby pooglądać taśmy z występami rywali czy posłuchać muzyki. Magic obawiał się, że swoim codziennym zachowaniem zrani Cookie, a ta po rozmowie z nim całkowicie się załamała. Nie chciała go więcej widzieć i wykluczyła utrzymywanie dalszych kontaktów z Johnsonem nawet na stopie przyjacielskiej.

Kampania 1985/86 to dla Lakersów wielkie rozczarowanie. Zespół z Kalifornii w regular season wypracował znakomity bilans 62-20, najlepszy na Zachodzie, dość łatwo docierając w play-offs do finałów konferencji. Media i kibice oczekiwali na kolejne starcie Jeziorowców z Boston Celtics, lecz na drodze podopiecznych Pata Rileya stanęli nieoczekiwanie Houston Rockets z młodziutkim Hakeemem Olajuwonem, wygrywając serię 4-1. Niepowodzenia zespołowe Earvin po części powetował sobie osiągnięciami indywidualnymi. Gracz urodzony w Lansing zdobywał średnio 18,8 punktu, dokładając do tego 5,9 zbiórki, 12,6 asysty oraz 1,6 przechwytu. Znalazł się w pierwszej piątce ligi, wystąpił w tradycyjnym Meczu Gwiazd oraz po raz trzeci w karierze wygrał klasyfikację najlepiej podających. – Triumfowaliśmy w meczu otwarcia w naszej hali, ale potem oni nas zaskoczyli, zwyciężając cztery spotkania z rzędu – wspomina Magic. – Ich ofensywa oparta na dwóch wieżowcach, Ralphie Sampsonie oraz Hakeemie Olajuwonie, była czymś, z czym nie zdołaliśmy sobie poradzić.

Choć Jeziorowcy nadal byli konkurencyjną ekipą, przed rozgrywkami 1986/87 potrzebowali zmiany, która tchnęłaby w nich nowego ducha. Pat Riley wpadł na pomysł uczynienia z Magica Johnsona czołowego strzelca drużyny. Kareem Abdul-Jabbar miał już swoje lata i nadszedł czas, żeby usunął się w cień Johnsona. – Latem trener napisał do mnie list – opowiada Earvin. – Kiedy go przeczytałem, z radości omal nie wyskoczyłem przez okno. Pomyślałem: „Tak! Wreszcie mogę grać po swojemu”! Zanim jednak pozwoliłem sobie na ekscytację, zastanawiałem się czy Kareem zaakceptuje tę zmianę.

Magic Johnson, Kareem Abdul-Jabbar, James Worthy, Byron Scott oraz A.C. Green tworzyli etatową pierwszą piątkę Los Angeles Lakers w kampanii 1986/87. Żelaznym rezerwowym był oczywiście Michael Cooper, a z ławki bardzo często wspomagał kolegów również Kurt Rambis. Zespół z Kalifornii sezon zasadniczy zakończył z obłędnym bilansem 65-17, osiągając aż o sześć triumfów więcej niż najlepsi na Wschodzie Boston Celtics. Plan Pata Rileya na odbudowę mistrzowskiej drużyny sprawdził się w stu procentach. – Każdy trener zwraca uwagę na statystyki swoich zawodników, ale on był pod tym względem ewenementem – wspomina Magic. – Notował nie tylko nasze osiągnięcia, a śledził również wysiłki poszczególnych koszykarzy. Zapisywał ile razy walczyłeś o zbiórkę czy straconą piłkę. Chciał dokładnie wiedzieć, ile serca wkładaliśmy w grę. Prowadząc te wszystkie analizy mógł wskazywać aspekty, nad którymi powinniśmy pracować, a o których istnieniu nie mieliśmy zielonego pojęcia. Pomimo swojej skrupulatności, Riley nie należał do choleryków. Podczas spotkań rzadko krzyczał na zawodników i raczej starał się wyjaśniać wszystko na spokojnie. Nie zagłaskiwał jednak koszykarzy i jeśli coś mu nie pasowało, mówił to prosto w twarz.

Regular season 1986/87 Earvin ukoronował pierwszą w swojej karierze statuetką MVP. Notował średnio 23,7 punktu, 6,2 zbiórki, 12,1 asysty oraz 1,7 przechwytu. Znów został najlepszym podającym ligi, przy okazji załapując się również do All-Star Game czy pierwszej piątki NBA. W ósmej kampanii na parkietach ligi zawodowej Magic Johnson wreszcie został w pełni doceniony i mógł się czuć koszykarzem spełnionym. – Zdobywając tę nagrodę czułem się wspaniale – mówi. – Po tych wszystkich latach mogłem pokazać na co mnie stać. Wreszcie wszyscy się przekonali, jakiego kalibru zawodnikiem byłem. W play-offs Earvin nie zwalniał tempa. W finałach ligi doszło do jego kolejnego wielkiego pojedynku z Larrym Birdem i Boston Celtics. Starcie numer cztery to wielki popis Magica – autora 29 punktów, 8 zbiórek i 5 asyst. Tuż przed końcową syreną potyczki w Boston Garden koszykarz Jeziorowców zaprezentował piękny rzutem hakiem w stylu Kareema Abdul-Jabbara, przechylając szalę zwycięstwa na stronę swojego teamu. Lakersi ostatecznie triumfowali w serii 4-2, a Johnson oprócz czwartego w swojej kolekcji pierścienia mistrzowskiego zgarnął również drugą statuetkę MVP finałów. Śnił na jawie. – Zawsze będę pamiętał ten mecz numer cztery – twierdzi Magic. – Wtedy właśnie trafiłem jeden z najważniejszych rzutów w mojej karierze.

Po zerwanych zaręczynach Earvin i Cookie nie widzieli się przez okrągły rok. Kobieta próbowała poukładać sobie życie u boku innego mężczyzny, ale nie potrafiła znaleźć kogoś takiego jak Magic. – W 1987 roku znów zaczęliśmy się spotykać – wspomina. – Nie umieliśmy wytrzymać osobno dłużej niż dwanaście miesięcy.

W kampanii 1987/88 chłopcy Pata Rileya znów okazali się najlepsi w lidze. Sezon zasadniczy skończyli z najlepszym bilansem w NBA, 62-20, a pierwszą rundę play-offs przebrnęli bez zadyszki, eliminując do zera San Antonio Spurs. Później jednak na swej drodze spotkali trzy poważne przeszkody, trzykrotnie rozgrywając siedmiomeczowe serie. W półfinałach konferencji uporali się z Utah Jazz, a w potyczkach o mistrzostwo Zachodu okazali się lepsi od Dallas Mavericks. O tytuł tym razem nie przyszło im rywalizować z Boston Celtics. Na Wschodzie rządzili bowiem zwani „Złymi Chłopcami” Detroit Pistons, napędzani przez Isiah Thomasa, Joe Dumarsa, Adriana Dantleya, Dennisa Rodmana oraz Billa Laimbeera. – Powiedzieć o ich grze, że była oparta na fizyczności, to za mało – opowiada Johnson. – Oni byli po prostu wyjątkowo złośliwi. Próbowali nas zastraszyć swoim stylem. Chcieli powtórzyć wyczyn Celtics z 1984 roku, ale zachowywali się gorzej niż koszykarze z Bostonu. Najpierw faulowali, a potem potrafili cię jeszcze uderzyć. Stali nad tobą dopóki nie mieli pewności, że wiesz, kto za tym stoi. Zachowywali się jak bokser uderzający łokciem przeciwnika, który padł na kolana. W meczu numer cztery sfrustrowany faulami przeciwników Magic omal nie pobił się ze swoim przyjacielem – Isiah Thomasem. Po pięciu spotkaniach stan rywalizacji brzmiał 3-2 na korzyść Tłoków. Jeziorowcy jednak do samego końca wierzyli w triumf, wygrywając dwa ostatnie starcia dosłownie o włos. W ostatnim prowadzili w czwartej kwarcie już piętnastoma punktami, by zwyciężyć ostatecznie zaledwie 108:105. Nagroda MVP finałów tym razem powędrowała w ręce Jamesa Worthy’ego, lecz Earvin nie miał powodów do narzekań. Wywalczył piąty pierścień mistrzowski, a po drodze zdążył wystąpić w swoim ósmym Meczu Gwiazd i po raz szósty z rzędu znaleźć się w pierwszej piątce NBA. Jego gwiazda świeciła pełnym blaskiem i choć w Chicago wyrastał nowy koszykarski heros, Michael Jordan, to na piedestale znajdował się wówczas właśnie urodzony w Lansing Magic Johnson.

W kolejnych rozgrywkach Earvin wraz z Lakersami kontynuował mistrzowski pochód. Zdobywał średnio 22,5 punktu oraz miał 7,9 zbiórki, 12,8 asysty i 1,8 przechwytu. Znajdował się w szczytowej formie, prowadząc Jeziorowców do bilansu 57-25, dającego prymat na Zachodzie. Magic zagrał w All-Star Game i trafił do pierwszej piątki ligi, a do kompletu po raz drugi w karierze został uhonorowany nagrodą MVP sezonu zasadniczego. W play-offs jego zespół, wciąż znajdujący się pod batutą Pata Rileya, dosłownie znokautował Portland Trail Blazers, Seattle SuperSonics oraz Phoenix Suns, nie ponosząc ani jednej porażki. W finałach ekipę z Los Angeles znów czekały potyczki przeciwko Detroit Pistons. Fani w „Mieście Aniołów” znali siłę rażenia „Bad Boys”, ale mimo wszystko liczyli, że finezja jeszcze raz triumfuje nad fizycznością. Pomylili się. Na treningu przed meczem numer jeden kontuzja ścięgna wykluczyła z rywalizacji Byrona Soctta, a w starciu numer dwa uraz ścięgna dopadł również Magica Johnsona, diametralnie ograniczając jego poczynania i ostatecznie eliminując z gry po pięciu minutach trzeciej potyczki. Tłoki bezlitośnie wykorzystały problemy Jeziorowców, zwyciężając w serii gładko 4-0.

– W 1989 roku postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce – opowiada Cookie. – Nie chciałam mieć czterdziestki na karku i wciąż być panną. W tamtym czasie miałam już trzydzieści lat, a Earvina znałam od jedenastu. Kobieta w rozmowie telefonicznej zakomunikowała koszykarzowi, że jedynym sposobem na przetrwanie ich związku jest jej przeprowadzka do Los Angeles. – Potem będziesz mógł zdecydować co dalej. Musimy jednak spróbować – powiedziała. – Muszę to przemyśleć – odparł Magic, po czym przystał na propozycję Cookie. Kobieta przeniosła się do „Miasta Aniołów” w październiku, znalazła pracę w firmie z branży odzieży sportowej i zamieszkała we własnym mieszkaniu. Pragnęła być niezależna i wiedziała, że Johnson będzie musiał przyzwyczajać się do jej obecności powoli. Nie chciała powtórki sprzed lat. Wystarczyło jednak kilka tygodni, a Magic kupił dom w Beverly Hills, żeby w przyszłości zamieszkać w nim wraz ze swoją kobietą. Ta nie wyobrażała sobie egzystencji w jego przytłaczającej posiadłości w Bel Air, gdzie mieściło się pełnowymiarowe boisko do koszykówki, a on dysponował wystarczającą ilością gotówki, żeby rozwiązać ten problem.

Duet Magic Johnson – Kareem Abdul-Jabbar nie był wieczny i nie mógł funkcjonować bez końca. Legendarny center przed rozgrywkami 1989/90 znajdował się już na sportowej emeryturze, a z wypełnieniem luki po jego odejściu z ekipy Jeziorowców musieli sobie poradzić Mychal Thompson oraz Vlade Divac. Początkowo odświeżony zespół funkcjonował wyśmienicie. Lakersi wygrali 63 z 82 gier kampanii zasadniczej, kwalifikując się do play-offs z pierwszego miejsca w całej lidze. Earvin wciąż liderował drużynie pod batutą Pata Rileya, rzucając średnio 22,3 punktu i notując 6,6 zbiórki, 11,5 asysty oraz 1,7 przechwytu. Podczas lutowego Weekendu Gwiazd w Miami wreszcie został wybrany najlepszym zawodnikiem All-Star Game, a oprócz tego znalazł się w pierwszej piątce ligi oraz otrzymał… kolejną statuetkę MVP regular season. Miał na swoim koncie już trzy takie nagrody, dorównując tym samym swojemu wielkiemu rywalowi, a jednocześnie przyjacielowi – Larry’emu Birdowi. W całym tym splendorze zabrakło jednak kropki nad „i”. Ekipa z „Miasta Aniołów” w półfinałach Zachodu uległa 1-4 Phoenix Suns i po raz pierwszy od dawna nie dostała się do finałów ligi. – Po tej porażce stało się jasne, że coś się zmieniło – mówi Magic. – Pistons zmierzali po drugie mistrzostwo. Riley natomiast zawsze powtarzał, że jeśli już nie będzie w stanie nas odpowiednio zmotywować, to odejdzie. Po sezonie 1989/90 dotrzymał słowa. Przed publicznym ogłoszeniem swojej decyzji, coach spotkał się z Johnsonem w jego domu, by jako pierwszego poinformować go o tym, co postanowił. Obaj mężczyźni płakali jak mali chłopcy. – Postąpił słusznie, ale ja w ogóle nie byłem na to przygotowany – dodaje Earvin. – Trudno mi było wyobrazić sobie Lakersów bez niego, a jego w roli szkoleniowca innej drużyny.

– W lutym 1990 roku, około cztery miesiące po mojej przeprowadzce do Los Angeles, ponownie się zaręczyliśmy – opowiada Cookie o swoim skomplikowanym związku z Johnsonem. – Czuliśmy się w swoim towarzystwie dobrze i chyba byliśmy na to gotowi. Mieszkaliśmy w tym samym mieście, a on czuł coraz większą presję, żeby się ożenić. Ja jednak na to nie naciskałam. Chodziło o naszych przyjaciół oraz nasze rodziny. Magic miał na karku trzydzieści jeden wiosen, lecz jego dusza wciąż była nastoletnia. Znów przestraszył się tego, że małżeństwo wpłynie na jego karierę. Data ślubu została wyznaczona na 1 maja, a on w kwietniu po raz kolejny zerwał zaręczyny. Cała sprawa przedostała się do opinii publicznej, wobec czego kobieta czuła się nie tylko rozczarowana, ale i upokorzona. Nie miała jednak zamiaru tak łatwo rezygnować z tej miłości. W głębi duszy wiedziała, że Magic ją kocha, tylko potrzebuje jeszcze trochę czasu. Wspólnie zdecydowali więc, że tym razem się nie rozstaną, a po prostu odłożą w czasie zawarcie związku małżeńskiego. – Nie będę naciskać na ten ślub, ale pozwól mi zachować pierścionek na palcu – powiedziała Cookie do ukochanego. – Nie możesz zostawić mnie z niczym. Jeśli go zdejmę, to wszystko się skończy. Johnson nie miał wyboru i przystał na propozycję swej wybranki.

HIV

Jeśli przed sezonem 1990/91 ktoś powiedziałby, że będzie on ostatnim w karierze Magica Johnsona, prawdopodobnie zostałby uznany za szaleńca. Ciężkie choroby jednak najczęściej atakują z zaskoczenia.

Nowym coachem Los Angeles Lakers został Mike Dunleavy, a pierwszą piątkę ekipy z Kalifornii oprócz Earvina tworzyli James Worthy, Byron Scott, Sam Perkins oraz Vlade Divac. Michael Cooper zdążył już przenieść się do Europy, lecz na ławce rezerwowych byli A.C. Green oraz Terry Teagle, którzy również wiele dawali drużynie.

W 1990 roku trzydziestojednoletni Magic musiał poradzić sobie nie tylko z przyzwyczajeniem się do trochę zmienionego kształtu Lakersów. Prawnik poinformował go, że pewna kobieta ze stanu Maryland twierdzi, że Johnson jest ojcem jej dwuletniego dziecka. – Interesowały ją pieniądze – wspomina koszykarz. – Moje nazwisko widniało nawet w akcie urodzenia tej pociechy. Istniał tylko jeden problem: ja w życiu nawet nie słyszałem o tej kobiecie. Matka dziecka w swoich zeznaniach wydawała się bardzo wiarygodna, wobec czego zawodnik ekipy z „Miasta Aniołów” zażądał przeprowadzenia testów na ojcostwo. Wynik był negatywny, ale adwokat kobiety nie dawał za wygraną i zakwestionował autentyczność próbki krwi, którą badano w laboratorium. Testy zostały powtórzone, a po nich sprawa ostatecznie ucichła. W międzyczasie jednak media zdążyły przedstawić swoje wersje wydarzeń, które niekoniecznie pokrywały się z tym, co mówił Magic.

Jeziorowcy w sezonie zasadniczym 1990/91 wypracowali bilans 58-24, dający trzecie miejsce w Konferencji Zachodniej. Earvin znów notował świetne statystyki – 19,4 punktu, 7 zbiórek, 12,5 asysty oraz 1,3 przechwytu. Nie zabrakło go oczywiście w Meczu Gwiazd oraz pierwszej piątce ligi. W play-offs podopieczni Mike’a Dunleavy’ego nie zawodzili, eliminując kolejno Houston Rockets, Golden State Warriors oraz Portland Trail Blazers. Magica Johnsona czekał więc dziewiąty występ w finałach NBA. To było coś nieprawdopodobnego – gwiazdor z Lansing na parkietach ligi zawodowej rozgrywał swój dwunasty sezon, a po raz dziewiąty dotarł do ostatniego etapu rywalizacji o tytuł. Na drodze Lakersów stanął jednak poważny przeciwnik – Chicago Bulls z Michaelem Jordanem, o którym wówczas już mówiono, że jest najlepszy na świecie.

W oczach ekspertów faworytem do sięgnięcia po trofeum im. Larry’ego O’Briena był team z Kalifornii, który pod względem finałowego doświadczenia miażdżył ekipę z „Wietrznego Miasta”. Głodnego sukcesów „MJ’a” nie był jednak w stanie powstrzymać nawet Magic Johnson, będący już ikoną basketu lat osiemdziesiątych. Lakersi zdołali wygrać tylko mecz numer jeden w Chicago Stadium, a później przyszły cztery bolesne porażki. Michael Jordan grał niczym maszyna, a Earvin był od niego lepszy jedynie w asystach. Po porażce 101:108 w ustalającym wynik rywalizacji spotkaniu w Great Western Forum Magic wszedł do szatni Byków i rzucił w kierunku ich lidera: – Gratulacje. Wreszcie masz to, czego pragnąłeś. Koszykarze na parkiecie byli wielkimi rywalami, ale poza nim świetnie się dogadywali.

W 1991 roku Cookie po raz pierwszy była przy Johnsonie podczas meczów finałowych. Wcześniej nie miała takiej szansy, gdyż pochłaniała ją praca, a poza tym trener Pat Riley nie pozwalał dziewczynom i żonom zawodników na podróżowanie z zespołem. Mike Dunleavy był pod tym względem o wiele bardziej liberalny, a partnerka Earvina uznała, że krótki urlop jej nie zaszkodzi. Wiedziała też, że po tylu sukcesach Lakersów kolejna taka szansa może się już nie trafić. – Przegrali w pięciu meczach – wspomina kobieta. – Zaraz po tym polecieliśmy na Hawaje. Wtedy po raz pierwszy Earvin opowiedział mi jak się czuje po porażce. Wcześniej nie pozwalał mi poruszać tego tematu. To był kolejny znak potwierdzający, że zaczęliśmy się do siebie zbliżać. Po powrocie z wakacji Magic oświadczył się Cookie po raz trzeci. Tym razem nie miał już żadnych wątpliwości.

Ślub zaplanowano na wrzesień w kościele w Lansing. Data została wybrana pod koniec lipca, więc para miała naprawdę niewiele czasu, żeby zaprosić gości. Zakochani zrezygnowali więc z tradycyjnych zaproszeń i wszystko załatwiali przez telefon. Nad detalami czuwały siostry Magica, Kim oraz Pearl, a po suknię do Nowego Jorku razem z Cookie wybrały się jej mama i siostra. Earvin tymczasem nie zaprzątał sobie głowy babskimi sprawami i zajęty był otwieraniem swojego nowego sklepu z odzieżą sportową.

Punktualność nie należała do mocnych stron wybranki Johnsona. 14 września, w dniu ceremonii, koszykarz półżartem poinformował więc Cookie: – Ślub zaczyna się o osiemnastej. Jeśli nie będzie cię w kościele o tej porze, to sobie pójdę. Kobieta często się spóźniała, ale tamtego dnia nie wchodziło to w grę. Nie przejmowała się czy zdąży na czas, a Magikiem i tym, co siedziało w jego głowie. Nie chciała powtórki z rozrywki i odwołania wszystkiego w ostatniej chwili. Na miejsce ceremonii przybyła już o piętnastej. Znajomi mówili jej, że Magic też jest w pobliżu, lecz na wszelki wypadek wysłała zaufaną osobę, żeby pilnowała koszykarza. Pięć minut przed osiemnastą w kościele rozbrzmiała muzyka. Ubraną w białą suknię Cookie odprowadził do ołtarza jej ojciec, a tam na swą wybrankę czekał już Earvin, mający na sobie białą marynarkę i czarne spodnie. – Był w znakomitym nastroju – wspomina kobieta. – Szeptał mi do ucha różne śmieszne rzeczy. Wymieniał imiona wszystkich moich byłych chłopaków i pytał się czy są w kościele. „Jesteś szalony, jesteś szalony” – odpowiadałam. W uroczystości wzięło udział około trzysta osób. Drużbami byli Isiah Thomas i Mark Aguirre, a uczestniczyć w jednej z najważniejszych chwil w życiu Johnsona przybyli również jego kumple z ekipy Michigan State University – Greg Kelser i Bob Chapman.

Do igrzysk olimpijskich w Seulu w 1988 roku zawodowi koszykarze występujący w NBA nie mogli rywalizować o medale. Przed zmaganiami w Barcelonie w 1992 roku przepis ten jednak zmieniono, a Earvin miał być jednym z filarów drużyny, która pojedzie do stolicy Katalonii walczyć o złoto. W lutym 1991 roku na okładce prestiżowego magazynu „Sports Illustrated” znaleźli się Magic Johnson, Michael Jordan, Charles Barkley, Karl Malone oraz Patrick Ewing. To oni mieli grać w pierwszej piątce ekipy ochrzczonej mianem „Dream Teamu”. Nikt jednak nie przypuszczał, że osiem miesięcy później wspaniała kariera tego pierwszego zostanie brutalnie przerwana.

25 października 1991 roku, w dniu przedsezonowego meczu pomiędzy Los Angeles Lakers a Utah Jazz, lekarz Jeziorowców Michael Mellman zatelefonował do Magica. – Earvin, wracaj tu natychmiast, musimy porozmawiać – powiedział do słuchawki. – Dlaczego? – zapytał koszykarz. – Coś jest nie tak z twoim ubezpieczeniem zdrowotnym – odpowiedział doktor. Sprawa była tak pilna, że nie mogła czekać nawet jednego dnia. Według nowej umowy Johnsona z Lakersami, gracz miał otrzymać od Jerry’ego Bussa trzy miliony dolarów w formie pożyczki. Cała operacja wymagała wykupienia odpowiedniego ubezpieczenia, co poprzedzały rutynowe testy medyczne z badaniem krwi włącznie. Wynik tego ostatniego okazał się przerażający.

Earvin wsiadł w pierwszy możliwy samolot do Los Angeles. – O co może chodzić? – zastanawiał się. – Wysokie ciśnienie? Rak? Nie, mam nadzieję, że nie. AIDS? Nie, raczej też nie. Przecież trzeba być gejem lub narkomanem. Gdy Johnson dotarł do biura Michaela Mellmana, zobaczył że lekarz i jednocześnie jego przyjaciel nie ma wesołej miny. Był cały blady i poprosił rozgrywającego Jeziorowców, żeby usiadł na krześle. – Earvin, test wykazał, że jesteś nosicielem wirusa HIV, wywołującego AIDS – powiedział. – Te badania rzadko się mylą, ale w tym przypadku chciałbym je powtórzyć. – Jejku, a co z Cookie? – zapytał przerażony Magic. – Ona jest w ciąży. – Nie wiem, musimy ją jak najszybciej zbadać – odparł doktor. – Jeśli jej wynik okaże się negatywny, to dziecko też będzie zdrowe.

Po wyjściu od lekarza Earvin zastanawiał się w jaki sposób powiedzieć o wszystkim żonie. – Czekaliśmy tak długo i w końcu wpuściłem ją do swojego świata – mówi. – Kiedy wreszcie zostaliśmy małżeństwem, chciałem żeby wszystko było perfekcyjnie. Poślubienie Cookie było najlepszą rzeczą, jaką zrobiłem w swoim życiu. Powinienem to zrobić wiele lat wcześniej. I nagle taka wiadomość! Pierwszą osobą, która dowiedziała się o chorobie Magica był jego agent i przyjaciel – Lon Rosen. To z nim koszykarz odwiedził doktora Mellmana i to z nim zastanawiał się później we włoskiej restauracji co zrobi, kiedy z powodów zdrowotnych będzie musiał przejść na sportową emeryturę. Tak naprawdę w tamtym momencie liczyła się jednak tylko Cookie i nienarodzone dziecko. Gdy Magic przyjechał w końcu do domu, jego żona od razu zauważyła, że coś jest nie tak. – Co się stało? – zapytała. – Mam problem – odparł Johnson. – Test na obecność wirusa HIV dał wynik pozytywny. Mam AIDS. Choć dziś legendarny rozgrywający jest cenionym ekspertem w temacie wirusa HIV, wówczas nie wiedział jeszcze, że bycie nosicielem HIV nie oznacza zachorowania na AIDS. Myślał, że wkrótce umrze. – Powiedziałem jej, że całkowicie zrozumiem, jeśli chciałaby ode mnie odejść – wspomina. – Zanim skończyłem to mówić, dostałem z liścia prosto w twarz. Babcia i matka zawsze powtarzały mi, że czarne kobiety są silne, a wtedy przekonałem się, co dokładnie miały na myśli.

Cookie kochała Magica całym sercem i ani przez chwilę nie pomyślała, że mogłaby go zostawić ze względu na chorobę. Nie pytała też w jaki sposób się zaraził, a po prostu go wspierała. Wiedziała, że Earvin może umrzeć, ale modliła się i wierzyła, że Bóg nie pozwoli mu tak po prostu odejść. Martwiła się też o dziecko. Po tylu latach czekania nie wyobrażała sobie, że mogłaby je stracić.

27 października Magic z żoną stawił się u doktora Mellmana, który pobrał próbki krwi, niezbędne do przeprowadzenia kolejnych testów. W tym czasie Laskersi wydali komunikat, że koszykarz rozchorował się na grypę i z tego powodu nie może wybiegać na parkiet w potyczkach przedsezonowych. 31 października nadeszły wyniki badania na obecność wirusa HIV. Cookie była zdrowa, lecz test Earvina po raz kolejny dał wynik pozytywny. 6 listopada koszykarz odbył konsultację lekarską z Davidem Mellmanem oraz Davidem Ho na temat swojej dalszej kariery. Specjaliści poinformowali go, że wirus na razie obchodzi się z jego organizmem bardzo łagodnie, nie dając żądnych objawów związanych z AIDS. Znając zaangażowanie i ambicje Johnsona zalecili jednak również rozbrat z zawodowym basketem w związku z wymaganym leczeniem i możliwymi skutkami ubocznymi. – Byłem gotów opuścić sezon, ale nadal chciałem wystąpić na igrzyskach olimpijskich – mówi Magic.

Johnson postanowił posłuchać lekarzy. Swoją decyzję i jej powody zapragnął ogłosić na specjalnie zwołanej konferencji prasowej, lecz najbliższych przyjaciół z koszykarskiego świata chciał poinformować o wszystkim osobiście. Michael Jordan rozpłakał się jak dziecko. Pata Rileya po odebraniu telefonu trzeba było niemal siłą przekonywać, żeby nie wsiadał w pierwszy samolot z Nowego Jorku do Los Angeles. Isiah Thomas nie mógł uwierzyć w to co usłyszał, podobnie jak Larry Bird. Kareem Abdul-Jabbar i Kurt Rambis zadeklarowali swoje pełne wsparcie i pojawienie się na konferencji w Great Western Forum. Półtorej godziny przed zaplanowaną na trzecią po południu konferencją Magic spotkał się z kolegami z drużyny. Do tej pory nie płakał, ale gdy zobaczył ich łzy, zwyczajnie nie wytrzymał.

7 listopada 1991 roku do sali konferencyjnej w hali Jeziorowców zawitało więcej reporterów niż w momentach największych triumfów ekipy z Kalifornii. Magic przemówił do tłumu: – Dzień dobry. Z tego powodu, że jestem nosicielem wirusa HIV, muszę dziś odejść z Lakersów. W pierwszej kolejności chcę wyjaśnić, że nie mam AIDS. Wiem, że wielu z was to interesuje. Mam HIV, a moja żona jest zdrowa. Mam zamiar żyć jeszcze przez wiele lat i wkurzać was tak jak to robiłem do tej pory. Będę się tu kręcił. Chcę wciąż być częścią Lakersów i ligi. Teraz będę mógł się cieszyć innymi aspektami życia, na które nie miałem czasu. Będę również opowiadał o wirusie HIV. Chcę uświadamiać młodych ludzi, że mogą uprawiać bezpieczny seks. Czasami człowiek jest bardzo naiwny i myśli, że pewne rzeczy mogą się przytrafić innym, ale nie jemu. Jednak stało się i muszę z tym żyć. Życie toczy się dalej, a ja mam zamiar być szczęśliwym człowiekiem. Czasem wydaje nam się, że takie coś może się przytrafić tylko homoseksualistom. Ja jestem jednak dowodem na to, że może to spotkać każdego. Nawet Magica Johnsona.

Playboy z Dream Teamu

– Ludzie dokonują w życiu różnych wyborów. Piją, palą, objadają się. Ale to nie moja bajka. Ja największą przyjemność czerpałem z kontaktów z kobietami – mówi Magic Johnson.

Po tym jak gwiazdor Los Angeles Lakers ogłosił publicznie, że jest nosicielem wirusa HIV, pojawiło się wiele domysłów odnośnie tego jak się nim zaraził. Isiah Thomas, niedawno jeszcze wielki przyjaciel Johnsona, ponoć rozgłaszał, że Magic jest homoseksualistą. Ten natomiast obraził się na kumpla i zdecydowanie temu zaprzeczał. W końcu miał żonę, a wcześniej sporo się mówiło o tym, że nie stronił od towarzystwa płci pięknej. I tak właśnie było w rzeczywistości. Jego związek z Cookie do momentu ślubu stanowił jedną wielką passę rozstań i powrotów, pomiędzy którymi Johnson nie żył w celibacie. – Ludziom trudno jest zrozumieć jak mogłem jednocześnie kochać Cookie i spotykać się z innymi kobietami – opowiada legendarny gracz Jeziorowców. – Tymczasem jedna część mnie cały czas była przy niej. To był prawdopodobnie Earvin. Magic natomiast był singlem pochłoniętym pracą, wychodził z kumplami na miasto i umawiał się z dziewczynami, żeby się zrelaksować.

Earvin nie musiał specjalnie zabiegać o względy kobiet. Koszykarze Lakersów należeli do najbardziej rozpoznawalnych osób w „Mieście Aniołów”. Przedstawicielki płci pięknej same dawały Magicowi numery telefonów lub nawet same do niego dzwoniły. Czarne, białe, latynoski oraz Azjatki. Głównie dobrze wykształcone i bardzo otwarte, choć zdarzały się wyjątki. Przez sypialnię Johnsona przewinęła się ich niezliczona ilość, ale gwiazdor nigdy nie lubił się tym chwalić. Cenił swoją prywatność i nie robił z siebie playboya w stylu Wilta Chamberlaina. Był młody i korzystał z życia. Postępował jednak bardzo nierozsądnie i skończyło się to zarażeniem wirusem HIV, co na początku lat dziewięćdziesiątych kojarzyło się tylko z AIDS i rychłą śmiercią. Magic pragnął jednak jak najszybciej zerwać z tym stereotypem. Założył fundację, która skupia się na walce z tą chorobą, a także prowadzi inną działalność charytatywną. Wstąpił również do narodowej komisji, zajmującej się przeciwdziałaniem AIDS.

Cookie nie była głupia. Gdy nie była z Earvinem, doskonale wiedziała, że ten ją kocha, lecz jako wolny strzelec korzysta ze wszystkich możliwych uciech. – Kiedy mówimy o nim oraz o kobietach, kluczową rolę odgrywa w tym wszystkim miasto Los Angeles – mówi żona Johnsona. – Gdyby Magic został wybrany w drafcie przez Cleveland, Detroit, Milwaukee czy nawet Nowy Jork, wzięlibyśmy ślub o wiele wcześniej. Ale LA to zupełnie inna bajka – kraina gwiazd i fantazji. Ten facet znalazł się w samym oku cyklonu. Miał zaledwie dwadzieścia lat, gdy trafił w to miejsce i zaczął poznawać tych wszystkich pięknych ludzi. Rozgrywający Lakersów kochał kino oraz muzykę pop. Ciągle zapraszano go na premiery czy rozdania nagród MTV, a on naprawdę rzadko kiedy odmawiał. W restauracji witał się z Julią Roberts, a w Great Western Forum z Jackiem Nicholsonem.

Choć Magic z powodów zdrowotnych nie pojawiał się na parkietach NBA w sezonie 1991/92, nie zamierzał tak łatwo rezygnować z kariery. W głębi duszy wierzył, że zrobi sobie przerwę od basketu, a potem wróci do gry. Fani również nie spisywali go na straty, czemu dali wyraz w głosowaniu na pierwszą piątkę ekipy Zachodu na lutową All-Star Game w Orlando. Wyniki rozpętały prawdziwą burzę. Między innymi Byron Scott, A.C. Green oraz Karl Malone uważali, że Magic nie powinien grać w tym meczu. Pierwszy głosił, że Earvin musi zadbać o swoje zdrowie. Drugi twierdził, iż koszykarz, który w sezonie zasadniczym nie rozegrał ani jednego spotkania, nie zasługuje na występ w Meczu Gwiazd. Trzeci natomiast nie owijał w bawełnę i otwarcie przyznał, że boi się zakażenia HIV.

Urodzony w Lansing rozgrywający nie chciał jednak przegapić swojej szansy. Nie grał w oficjalnych meczach, lecz cały czas trenował i starał się utrzymać formę. 9 lutego 1992 roku na parkiecie Orlando Arena uzbierał 29 punktów, 5 zbiórek, 9 asyst oraz dwa przechwyty. Publika wiwatowała, a on jak za starych dobrych lat toczył pojedynki z Michaelem Jordanem czy Isiah Thomasem. Zachód rozgromił Wschód 153-113, a jego rzut za trzy „oczka” w końcówce czwartej kwarty był najczęściej powtarzanym zagraniem w telewizyjnych migawkach. W takiej sytuacji statuetkę MVP mógł otrzymać tylko jeden zawodnik. – Będąc tam czułem się jak reprezentant wszystkich nosicieli wirusa HIV oraz chorych na AIDS – wspomina Magic. – Chciałem pokazać światu, że osoby z HIV mogą biegać, skakać i grać w koszykówkę. Chciałem udowodnić, że podczas gry przeciwko takim osobom nie można się zarazić, i że można nas przytulać, całować czy przewracać. W pewnym sensie czułem również, że jestem tam dla ludzi dotkniętych przez różne dolegliwości czy zmagających się z niepełnosprawnością. Pragnąłem im przekazać, że powinni być ponad tym wszystkim i dalej iść przez życie.

Earvin w Meczu Gwiazd na Florydzie zaprezentował się na tyle dobrze, że znalazł się również w składzie reprezentacji USA na igrzyska olimpijskie w Barcelonie w 1992 roku. Ekipa ta ze względu na swoją siłę rażenia ochrzczona została mianem „Dream Teamu”. Chuck Daly, wspomagany przez Lenny’ego Wilkensa, oprócz Magica powołał dziesięciu zawodników NBA formatu all-star oraz najlepszego gracza ligi akademickiej. Byli to: Charles Barkley, Larry Bird, Clyde Drexler, Patrick Ewing, Michael Jordan, Christian Laettner, Karl Malone, Chris Mullin, Scottie Pippen, David Robinson i John Stockton. – Nie byłem już aktywnym zawodnikiem, ale cały czas ćwiczyłem, co bardzo ułatwiło mi przygotowania – opowiada Johnson. – Każdy dzień rozpoczynałem od dwóch godzin podnoszenia ciężarów. Potem półtorej godziny treningu rzutowego, odpoczynek w domu i popołudniowa gierka na UCLA z graczami akademickimi, takimi jak Reggie Miller czy Shaquille O’Neal.

„Dream Team” to prawdopodobnie najlepsza drużyna w historii sportu. Nigdy wcześniej, ani nigdy później w jednym teamie nie spotkało się aż tyle gwiazd światowego formatu. Co więcej, drużyny marzeń zazwyczaj takimi są tylko na papierze, a rzeczywistość weryfikuje ambitne plany. W przypadku chłopców, a właściwie facetów Chucka Daly’ego było zupełnie inaczej. Kluczem do sukcesu okazała się znakomita atmosfera panująca w zespole od przygotowań w Monte Carlo po ostatni gwizdek starcia o złoty medal przeciwko Chorwacji w stolicy Katalonii. Gracze NBA po raz pierwszy w dziejach mieli wystąpić na igrzyskach olimpijskich, a podchodzili do tego na totalnym luzie. Zamiast na koszykówce, skupiali się głównie na partyjkach golfa i pokera oraz wojażach po nocnych klubach i kasynach. Magic trzymał się głównie z Michaelem Jordanem, Charlesem Barkleyem i Scottiem Pippenem. – Barkley to zabawny koleś i śmialiśmy się przez cały czas – wspomina Johnson. – Z Michaelem już wcześniej byliśmy przyjaciółmi, lecz poznaliśmy się jeszcze lepiej. Choć nie jestem golfistą, każdy poranek spędzaliśmy wspólnie na polu golfowym. Wieczorami natomiast graliśmy razem w karty. Koszykarze potrafili „ciąć” w pokera nawet do godziny 5:00 rano. Najdłużej trzymał się Earvin oraz „MJ”, który nie chciał iść spać, zanim się nie odegrał.

Lata dziewięćdziesiąte to złota era popularności NBA w Europie. Nic więc dziwnego, że członkowie „Dream Teamu” zostali przyjęci w Barcelonie niczym kapela rockowa The Rolling Stones. Z lotniska do wioski olimpijskiej udali się helikopterem. Każdego dnia, gdy wybierali się autokarem na trening, przy drodze wiwatowało na ich cześć kilka tysięcy kibiców. Pojazd eskortowany był przez dwa wozy policyjne z przodu i dwa z tyłu oraz uzbrojonych strażników na motocyklach po bokach. Na dachu hotelu, w którym przebywali członkowie reprezentacji Stanów Zjednoczonych, stacjonowali snajperzy. Zawodnicy kadry USA wszędzie gdzie się pojawiali, wzbudzali ogromną sensację nie tylko wśród fanów, lecz również wśród zawodników przeciwnych drużyn, którzy często prosili o pamiątkowe zdjęcia czy autografy. – Za każdym razem, kiedy pojawialiśmy się publicznie, byliśmy zaczepiani – opowiada Johnson. – Można to porównać do wizyty papieża. Chuck Daly nie żartował, kiedy mówił, że czuje się jakby podróżował z dwunastoma gwiazdami rocka. Poza wioską olimpijską nie mieliśmy chwili wytchnienia. Przemarsz podczas ceremonii otwarcia igrzysk był jednym z najbardziej niesamowitych doświadczeń w moim życiu. Sportowcy z innych krajów wyrywali się przed szereg i biegli do mnie po autograf, pamiątkowe zdjęcie czy po prostu uścisk dłoni. Jestem przyzwyczajony do tego, że ludzie zwracają na mnie uwagę, lecz nie sądziłem, że tylu zawodników z tak wielu krajów będzie chciało mnie poznać.

Koledzy z zespołu starali się tak traktować Magica, żeby w czasie igrzysk w ogólnie nie pamiętał o swej chorobie. Pewnego wieczora stała ekipa grała w karty w jednym z pokojów – Oglądaliśmy też HBO i nagle komik zaczął sobie robić jaja z Magica: „Czy dacie wiarę, że Johnson ma AIDS? Koleś zarabia krocie, ale jest zbyt skąpy, żeby wydać 2 dolary na paczkę prezerwatyw” – wspomina Charles Barkley. – Facet był całkiem zabawny i oglądający mieli ochotę wybuchnąć śmiechem, lecz siedzieli cicho, bo w pokoju razem z nimi przebywał ten, którego te żarty dotyczyły. To był twój przyjaciel, partner z drużyny i w ogóle najwspanialszy gość na świecie. Komik się rozkręcał, robiło się coraz zabawniej i coraz mniej komfortowo. Nagle jednak Magic wypalił: „Ten syf jest całkiem niezły, nie? No, chłopaki, śmiejcie się, śmiejcie!”. Sytuacja ta potwierdziła, że Earvin był nie tylko genialnym koszykarzem, ale również szalenie wyluzowanym kolesiem.

– Nic nie wiem o Angoli, ale Angola ma kłopoty – stwierdził Charles Barkley przed pierwszym meczem reprezentacji USA podczas igrzysk olimpijskich w Barcelonie, czym wywołał ogromne kontrowersje. Koledzy z zespołu podczas turnieju kilkukrotnie musieli temperować „Sir Charlesa”, starając się zachować pozory, że mają respekt przed jakimkolwiek przeciwnikiem. Prawda była jednak brutalna, a „Dream Team” w Barcelonie dosłownie zmiatał z powierzchni Ziemi kolejnych rywali. Stany Zjednoczone bez wspinania się na wyżyny umiejętności rozprawiły się kolejno z drużynami Angoli (116:48), Chorwacji (103:70), Niemiec (111:68), Brazylii (127:83) oraz Hiszpanii (122:81). – Prawda jest taka, że kilka spotkań mogliśmy wygrać różnicą 70 lub 80 „oczek” – wspomina Earvin. – Gdybyśmy chcieli, tak właśnie by się stało. Ale nie o to chodzi w igrzyskach. Gdy uzyskiwaliśmy bezpieczną przewagę, staraliśmy się dawać rozrywkę fanom. Chodziło nam o to, żeby pokonać rywala, a nie go ośmieszyć.

Ćwierćfinał, półfinał oraz mecz o złoto także nie okazały się dla „Dream Teamu” wyzwaniami. Podopieczni Chucka Daly’ego najpierw zgnietli Puerto Rico 115:77, potem rozbili Litwę 127:76, a na koniec turnieju po raz drugi w niewielkim odstępie czasu nie dali szans Chorwatom z Drażenem Petroviciem, Dino Radją oraz Tonim Kukoczem, tym razem gromiąc ich 115:87. Magic w wielkim finale uzbierał 11 punktów, dokładając do tego 3 zbiórki, 6 asyst oraz przechwyt. Wspólnie z Larrym Birdem pełnił rolę kapitana reprezentacji USA, ale podobnie jak żegnający się z parkietem as Boston Celtics nie grał zbyt wiele. Dokuczały mu kolana, przez co mógł przebywać na parkiecie ograniczoną liczbę minut. Johnson wystąpił łącznie w sześciu spotkaniach turnieju olimpijskiego, pięć razy wychodząc w pierwszej piątce. Notował średnio 8 punktów, 2,3 zbiórki, 5,5 asysty oraz 1,3 przechwytu. – Choć wszyscy byli przekonani, że sięgniemy po złoty medal, nigdy nie zapomnę momentu, w którym to się stało rzeczywistością – opowiada Johnson. – Prawie się rozkleiłem, gdy słuchałem na podium hymnu narodowego, ale obiecałem kumplom z drużyny, że nie będę płakał. Mimo wszystko trudno mi było opanować emocje, a cała moje ciało pokryło się gęsią skórką. Stojąc tam, odmówiłem po cichu modlitwę. Podziękowałem Bogu za to, że dał mi siłę oraz możliwość powrotu do koszykówki i stania się częścią tych igrzysk. Będę o tym pamiętał do końca życia.

Człowiek sukcesu

Dla Magica Johnsona koszykówka była całym życiem. Na sportowej emeryturze czuł się fatalnie, więc przed rozgrywkami 1992/93 ogłosił, że zamierza wrócić na parkiet. To nie było jednak takie proste.

Zaledwie tydzień po pamiętnym Meczu Gwiazd odbyła się ceremonia, podczas której numer „32”, z którym przez lata występował urodzony w Lansing gracz, został zastrzeżony przez Los Angeles Lakers. Uroczystość miała miejsce przy okazji potyczki z Boston Celtics, co nadało jej dodatkową symbolikę. W końcu to przeciwko Larry’emu Birdowi i jego Celtom Magic rozgrywał najważniejsze spotkania w swojej karierze. – Całe to przedstawienie było takie słodko-gorzkie i otoczone nutką niepewności – wspomina Johnson. – Gorzkie, ponieważ nie przechodziłem na emeryturę z własnej woli. Słodkie, gdyż otrzymałem mnóstwo miłości od kibiców oraz kolegów z drużyny. No i te wszystkie piękne wspomnienia z Great Western Forum. Niepewność natomiast objawiała się tym, że ja wciąż myślałem o powrocie. Sezon 1991/92 był już stracony, ale kolejny pozostawał kwestią otwartą.

Wraz z upływającym czasem Johnson coraz bardziej zdawał sobie sprawę z tego, że przechodząc na sportową emeryturę popełnił ogromny błąd. – Gdybym wiedział to co wiem teraz, na pewno nie zakończyłbym wtedy kariery – mówi po latach. – Ale ja nie miałem o tym pojęcia i zrobiłem to, co wówczas trzeba było zrobić. Miesiąc po igrzyskach w Barcelonie, na których wraz z „Dream Teamem” wywalczył złoty medal, postanowił że wraca na parkiet. Trenował na pełnych obrotach i zagrał w kilku przedsezonowych potyczkach Jeziorowców. Znów był jednym z najszczęśliwszych ludzi na planecie, ale nie wszyscy podzielali jego radość. Niektórzy rywale, w tym Karl Malone, otwarcie mówili, iż boją się występować przeciwko człowiekowi zarażonemu wirusem HIV. W związku z tym Earvin po raz kolejny spasował. – Oni po prostu nie chcieli, żeby Lakersi znów byli silni – wspomina. – Ale zdecydowałem się przejść ostatecznie na emeryturę, bo nie chciałem być ciężarem dla ligi.

Jeziorowcy bez Magica Johnsona nie potrafili wychylić nosa poza pierwszą rundę play-offs. Brakowało jego zaskakujących podań, które niemal zawsze lądowały we właściwych rękach oraz wszechstronności, która uczyniła z niego jednego z najczęstszych zdobywców triple-double w dziejach ligi zawodowej. Nikt przed nim, ani nikt po nim nie łączył aż tak dobrze wzrostu silnego skrzydłowego, wachlarza zagrań swingmana oraz panowania nad piłką charakteryzującego rozgrywającego. Magic był zawodnikiem jedynym w swoim rodzaju. Koszykarz wciąż miał ważny kontrakt z ekipą z „Miasta Aniołów”, ale choroba nie pozwalała mu na wspomaganie kolegów na parkiecie. W kampanii 1993/94 drużynie znów nie szło. Randy Pfund oraz Bill Bertka doprowadzili Lakersów do bilansu 28-38 i coś trzeba było z tym zrobić. Właściciel zespołu, Jerry Buss, wpadł na pomysł uczynienia z Earvina… trenera! – Zawsze chciałem być coachem – mówił legendarny koszykarz. – Cały czas taka myśl siedziała w mojej głowie. Biorąc pod uwagę wyjątkowe zdolności przywódcze Johnsona oraz jego doświadczenie na parkiecie, pomysł Bussa nie wydawał się wcale absurdalny. Pat Riley, gdy usłyszał tę nowinę, rzucił tylko: – Teraz przekona się jaka to tortura. Twórca największych sukcesów Jeziorowców sam kiedyś grał zawodowo i doskonale wiedział jak ciężko zamienić koszulkę i spodenki na garnitur.

Magic jako coach miał pod swoimi skrzydłami pięciu ludzi, z którymi jeszcze niedawno grał w jednym zespole. Byli to: Vlade Divac, Elden Campbell, Tony Smith, Kurt Rambis oraz James Worthy. Jego asystentem został natomiast były złoty rezerwowy Jeziorowców, z którym łączyła go wyjątkowa przyjaźń – Michael Cooper. Zaczęło się dobrze – Lakersi pokonali przed własną publicznością Milwaukee Bucks 110:101, a Johnson otrzymał od zgromadzonych w hali fanów dwuminutowy aplauz. – Rozpoczyna się nowa era – mówił do niego Jerry Buss. – Musisz zapomnieć o przeszłości i patrzeć w przyszłość. – Czuję się świetnie – powiedział tuż po spotkaniu Magic. – Bez względu na wszystko, ten dzień i to spotkanie zapamiętam na zawsze. Jeziorowcy w pierwszych sześciu potyczkach pod wodzą Earvina odnieśli pięć zwycięstw. Później przyszło jednak dziesięć porażek z rzędu, wobec czego zakończyli sezon zasadniczy 1993/94 z bilansem 33-49 i nie awansowali do play-offs. Magic już po szóstym niepowodzeniu zapowiedział, że jego przygoda z ławką trenerską potrwa tylko do końca rozgrywek.

Gdy Earvin akurat nie grał w basket i nie bawił się w coacha, zajmował się biznesem, pracował jako komentator dla stacji NBC, a także podróżował po świecie, grając w zespole złożonym z byłych zawodników NBA oraz ligi uniwersyteckiej. Skupiał się również na działalności charytatywnej. Poszerzał swoją wiedzę o wirusie HIV, pisząc przy okazji książkę na temat bezpiecznego seksu. W 1994 roku nabył 4 procent akcji Los Angeles Lakers, stając się tym samym współwłaścicielem drużyny. Cały czas ćwiczył tak jakby był aktywnym zawodnikiem. Spotykał się z byłymi zawodnikami NBA mieszkającymi w „Mieście Aniołów” i z nimi grał. Kochał wyzwania i nie potrafił bez nich żyć, więc postawił sobie za cel pokonanie wirusa HIV. Dzięki zdrowemu trybowi życia oraz przyjmowanym lekom znajdował się w doskonałej kondycji, a choroba nie czyniła w jego organizmie żadnych niepokojących zmian.

We wrześniu 1995 roku w Los Angeles trwały zdjęcia do filmu „Kosmiczny Mecz” z Michaelem Jordanem oraz… Królikiem Bugsem w rolach głównych. W związku z tym każdego wieczora zawodnicy mieszkający lub odwiedzający LA spotykali się by wspólnie pograć w basket. Oprócz „MJ’a” byli to m. in.: Reggie Miller, Grant Hill, Dennis Rodman, Cedric Ceballos, Pooh Richardson oraz Juwan Howard. Ostatniego dnia kręcenia Magic odebrał telefon – Grasz? – usłyszał w słuchawce. – Nie mogę, wychodzę z Cookie do kina – odpowiedział. Po chwili jednak wskoczył w dres i wyruszył w drogę. Cookie była wściekła, ale nie mogła nic zrobić. Gdy składy zostały ustalone, Jordan zdecydował, że będzie krył Magica. – Hej, „MJ”, ja już nie jestem w takiej formie jak kiedyś – rzucił żartobliwie Johnson. – Mam 206 centymetrów wzrostu i ponad 113 kilogramów wagi. Dlaczego nie chcesz kogoś swoich rozmiarów, a takiego wielkoluda? – Rzeczywiście, masz rację – odparł Michael. Podczas meczu Johnson nie wyglądał jednak na emeryta. Znów błyszczał jak za dawnych czasów. Na Jordanie, który dopiero co wrócił do koszykówki po przerwie na karierę baseballisty, wywarł naprawdę duże wrażenie: – Cholera, dlaczego ty już nie grasz zawodowo?! Earvin odpowiedział wymijająco, że cieszy się teraz swoim nowym, rodzinnym życiem. Prawdę jednak wszyscy znali.

W 1995 roku Magic Johnson po raz trzeci został ojcem. Nastoletni Andre mieszkał z matką w Lansing i często go odwiedzał, a w sezonie olimpijskim Cookie urodziła mu syna Earvina III. Ze względu na chorobę koszykarza kolejna ciąża była niezwykle ryzykowna, więc para zdecydowała się na adopcję. W taki sposób do domu Johnsonów trafiła roczna, śliczna dziewczynka – Elisa. Wielu twierdziło, że mógłby jeszcze wrócić na parkiet, ale on podchodził do tego pomysłu bardzo sceptycznie. Wciąż jednak trenował w hali UCLA, gdzie popołudniami grał z zawodnikami akademickimi oraz zawodowcami. W pewnym momencie jednak profesjonaliści otrzymali od swoich szefów zakaz brania udziału w takich gierkach. Johnson nie zamierzał komplikować spraw i zaczął pojawiać się w sali gimnastycznej już o 9:00 rano. Gdy pewnego ranka o tej samej godzinie na trening przybyli Hakeem Olajuwon, Reggie Miller oraz zawodnicy Lakersów i Clippersów, niemal zaniemówił. – Ooo, kurde – wydusił z siebie z trudem.

– Jednej rzeczy żałuję – powiedział Magic w jednej z wielu rozmów z Michalem Jordanem. – Tego, że mój trzyletni syn nigdy nie zobaczy mnie w stroju Lakersów. Johnson należy do osób, które nie lubią żałować czegokolwiek. Stało się. 30 stycznia 1996 roku pięciokrotny mistrz NBA oficjalnie wrócił z emerytury. Miał na karku już trzydzieści sześć wiosen, ale wierzył, że wciąż może rywalizować na najwyższym poziomie. Legitymujący się bilansem 24-18 Jeziorowcy rozprawili się we własnej hali z Golden State Warriors, a on wchodząc z ławki uzbierał 19 „oczek”, 8 zbiórek, 10 asyst oraz 2 przechwyty. Zgodnie z decyzją coacha Dela Harrisa grał na pozycji silnego skrzydłowego, a dwa tygodnie później w zwycięskim starciu przeciwko Atlancie Hawks osiągnął triple-double w postaci 15 punktów, 10 zebranych piłek i 13 kluczowych podań. Lakersi z nim w składzie wygrali 22 z 32 spotkań, kwalifikując się do play-offs z czwartej pozycji w Konferencji Zachodniej i odpadając już w pierwszej rundzie po porażce 1-3 z Houston Rockets. W zespole działo się bardzo źle, gdyż nie wszystkim odpowiadał powrót Magica. Najbardziej cierpiał Cedric Ceballos, który otrzymywał od coacha mniej minut i w ramach protestu opuścił drużynę na kilka dni. Magic w kampanii 1995/96 osiągnął całkiem dobre statystyki. Jako etatowy rezerwowy notował średnio 14,6 „oczka”, 5,7 zbiórki oraz 6,9 asysty. Oczywiście nie była to forma jak ta za jego najlepszych sezonów, lecz facet przez cztery lata nie grał zawodowo i choćby z tego względu jego osiągnięcie jest naprawdę godne podziwu. Trzeba wziąć także pod uwagę to, że nie występował na swojej ulubionej pozycji.

– Powrót na parkiet był dla mnie satysfakcjonujący, chociaż myślałem, że dotrzemy trochę dalej w play-offs – napisał Johnson w specjalnym oświadczeniu, wydanym w maju 1996 roku. – Teraz jednak jestem gotów zostawić to wszystko za sobą. Odchodzę na moich warunkach, a nie tak jak to miało miejsce w 1992 roku. 1 lipca Magic stałby się wolnym agentem i mógłby przebierać w propozycjach. Długo zastanawiał się nad zmianą otoczenia i podjęciem nowych wyzwań, ale w końcu uznał, że nie ma sensu rozmieniać się na drobne. W NBA nie zagrał już nigdy, a miłość do koszykówki kultywował występami w spotkaniach towarzyskich oraz charytatywnych.

Magic Johnson w czasie kariery sportowej dorobił się pokaźnej fortuny. W związku z tym jeszcze jako aktywny zawodnik za namową Michaela Ovitza, współzałożyciela Creative Artists Agency, zaczął czytać czasopisma biznesowe, które miały mu pomóc w zarządzaniu swoim majątkiem. Jako słynny koszykarz miał możliwość często spotykać na swojej drodze przedstawicieli kadry kierowniczej z różnych branż i słuchać ich podpowiedzi. – To była pomyłka kosztująca mnie dwieście tysięcy dolarów – opowiada o swojej pierwszej inwestycji – sklepie sportowym. – Dzięki temu nauczyłem się jednak patrzeć na wszystko oczami klienta. Dziś Earvin jest właścicielem potężnej firmy Magic Johnson Enterprises, wartej około 700 milionów dolarów. Inwestuje w branżę muzyczną i kinową, przyczynił się do rozwoju sieci kawiarni Starbucks, a jego całodobowe kluby fitness z ogródkami dla dzieci zrobiły prawdziwą furorę. Sukces przyniosło mu docieranie z niektórymi produktami i usługami do obszarów zamieszkałych przez ludzi o dochodach poniżej średniej krajowej.

Po ostatecznym zawieszeniu koszykarskich butów na kołku, Johnsonowi szybko zaczęło doskwierać życie z dala od telewizyjnych kamer. W 1998 roku prowadził w telewizji FOX program pt. „Magic Hour”, który z powodu niskiej oglądalności już po dwóch miesiącach został zdjęty z anteny. Później przez siedem lat komentował mecze NBA dla stacji TNT, by w 2008 roku przenieść się do ESPN, gdzie przez pięć sezonów pracował jako analityk. – Kocham ESPN, ale niestety ze względu na napięty harmonogram i inne zobowiązania nie czuję się przekonany, że mógłbym rzetelnie wykonywać swoją pracę – mówił w listopadzie 2013 roku. – Zawsze będę czuł silny związek z całą rodziną ESPN i naprawdę czerpałem wielką przyjemność z tej roboty.

Magic do dnia dzisiejszego aktywnie działa na rzecz walki z HIV oraz AIDS. Widząc totalną ignorancję ze strony Białego Domu w narodowej komisji zajmującej się przeciwdziałaniem tej chorobie wytrwał zaledwie osiem miesięcy, ale to nie przeszkodziło mu w podjęciu współpracy z ONZ. Kampanie Johnsona przekonują przede wszystkim, że ryzyko zarażenia nie dotyczy tylko i wyłącznie homoseksualistów oraz narkomanów. Namawia on również do okazywania chorym większej tolerancji i reklamuje leki. Były as Lakersów udziela się także w polityce. Jest zwolennikiem Partii Demokratycznej. W 2007 roku w wyścigu o fotel prezydenta USA wspierał Hilary Clinton, a pięć lat później poparł Baracka Obamę w walce o reelekcję.

Najwięksi koszykarze zasługują na specjalne honory. W 1996 roku Magic został wybrany do grona pięćdziesięciu najlepszych graczy w historii NBA, a sześć lat później podczas wrześniowej ceremonii w Springfield w stanie Massachusetts włączono go do Koszykarskiej Galerii Sław. Zgodnie z tradycją wprowadzenia musiał dokonać jeden z członków Hall of Fame, a Earvin nie miał wątpliwości, komu powierzyć to zadanie. – Chciałem napisać wielką przemowę, ale w końcu postanowiłem, że będę mówił prosto z serca – zaczął Larry Bird. – Ale nie mogę. On złamał mi je tyle razy, że nie wiem już, co mam powiedzieć. Magic dodał: – To, że równocześnie zaczęliśmy grać w NBA, było wspaniałe zarówno dla nas, jak i dla ligi. Larry pomógł mi dostać się tutaj i prawdopodobnie głównie dzięki niemu tu jestem. Wciąż czułem na plecach jego oddech i przez to stawałem się coraz lepszym koszykarzem, aż w końcu stanąłem na szczycie. Dlatego właśnie chciałem, żeby on mnie wprowadził do tego grona, bo to dzięki niemu tu jestem. Bird szybko zrewanżował się Johnsonowi za miłe słowa: – Zawsze chciałem grać tak jak on.

Podczas gdy lwia część czarnoskórych sportowców trwoni swoje majątki w ciągu zaledwie kilku lat od przejścia na emeryturę, Magic Johnson jest synonimem sukcesu. Otoczył się odpowiednimi doradcami i zbudował fortunę, która obecnie pozwala mu partycypować w inwestycjach szacowanych na miliardy dolarów. W 2012 roku stał się współwłaścicielem występującej w lidze MLB drużyny Los Angeles Dodgers, a dwa lata później wszedł w posiadanie części udziałów w teamie Los Angeles Sparks, grającym w WNBA. W tym, kim się stał, wielki udział miał również Jerry Buss – właściciel i współtwórca potęgi Lakersów, który Magica otaczał szczególną opieką, traktując go jak rodzonego syna. Gdy w lutym 2013 roku Buss przegrał walkę z rakiem, Earvin nie potrafił powstrzymać łez. – Bez Jerry’ego nie ma Magica – mówił. – To on pokazał mi jak być Magikiem. Miał wielkie serce. Straciłem drugiego ojca i jednego z moich najlepszych przyjaciół.

Życie jednak musi toczyć się dalej. Magic wciąż cieszy się dobrym zdrowiem i stanowi inspirację dla nosicieli wirusa HIV. Wspiera również syna Earvina III, który niedawno publicznie ujawnił, że jest homoseksualistą. – Ja i Cookie kochamy go i wspieramy – mówi. – Jesteśmy z niego bardzo dumni. Stara się także wciąż być przy sporcie. Zaangażował się w kampanię mającą na celu powrót do Los Angeles drużyny futbolu amerykańskiego na poziomie NFL oraz występuje w roli jurora podczas Weekendów Gwiazd NBA. W kwietniu 2014 roku po wybuchnięciu afery rasistowskiej z Donaldem Sterlingiem w roli głównej, pojawiły się natomiast plotki, że Magic chce od niego odkupić zespół Los Angeles Clippers. Były as Lakersów stanowczo zaprzeczył tym doniesieniom i w lutym 2017 roku został mianowany prezydentem ds. koszykówki w Los Angeles Lakers, gdzie obecnie posiada dziesięć procent udziałów. W kwietniu A.D. 2019 zrezygnował z pełnienia tej funkcji i czas pokaże, jak dalej potoczy się jego historia.

Bibliografia:

  • basketball-reference.com,
  • espn.go.com,
  • Earvin Magic Johnson with William Novak – My Life,
  • Los Angeles Times,
  • Sports Illustrated.

Foto: gettyimages.com

Warto przeczytać:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *