Spis treści
Data publikacji: 9 października 2018, ostatnia aktualizacja: 30 października 2024.
W historii Formuły 1 nie było większego playboya niż James Hunt. Brytyjczyk potrafił tuż przed wyścigiem pójść do łóżka z przypadkowo poznaną kobietą, a seks traktował jak swój drugi ulubiony sport.
Chłopak z dobrego domu
Wallis i Sue Huntowie poznali się na randce w ciemno w czasie drugiej wojny światowej. Mężczyzna uczęszczał wówczas do Królewskiej Akademii Wojskowej w Sandhurst i towarzyszył kobiecie w wyjściu na balet w Londynie. Ich relacja nabrała szybkiego tempa, a po czterech miesiącach znajomości, w kwietniu 1943 roku, para wzięła ślub. Konflikt zbrojny sprawił jednak, że przez długi czas małżonkowie musieli żyć z dala od siebie. Sue dołączyła do pomocniczej kobiecej formacji Królewskiej Marynarki Wojennej pod nazwą Wrens i pracowała jako mechanik od radiostacji lotniczej. Wallis służył natomiast w 11. Pułku Huzarów Pancernych. Niewiele brakowało, a porucznik Hunt w sierpniu 1944 roku zginąłby na północy Francji, gdy niemiecki pocisk trafił w dowodzony przez niego samochód pancerny. Pojazd został całkowicie zniszczony, a dwóch pozostałych członków załogi poniosło śmierć na miejscu. Wallis na szczęście przeżył, doznając poważnych ran i tracąc część ręki. Kiedy wojna dobiegła końca, mężczyzna nadal był w domu jedynie gościem. Podjął pracę w międzynarodowej firmie handlowej, a jego stanowisko wymagało częstych podróży do Ameryki Północnej i Południowej. Sue nie miała więc łatwo w domu, w którym szybko pojawiła się gromadka dzieciaków.
James Simon Wallis Hunt na nietuzinkową postać zapowiadał się będąc jeszcze w łonie matki i kopiąc z siłą niemal zwalającą z nóg. Gdy 29 sierpnia 1947 roku wydał wreszcie z siebie pierwszy krzyk, przypuszczenia kobiety sprawdziły się w stu procentach. – Był specyficznym maluchem, buntującym się już od pierwszego dnia po urodzeniu – wspomina Sue. Chłopczyk dzielnie stawiał czoła wszelkim przeciwnościom, które spotykał na swej drodze. Szybko opanował technikę wychodzenia z łóżeczka ze szczebelkami, a gdy miejsce do spania zostało zabezpieczone specjalną siatką, również sobie z nią poradził. Podczas spacerów mama bała się też przypinać syna pasami w wózku z uwagi na to, że mógłby się… powiesić. Taki był aktywny.
Huntowie początkowo zamieszkiwali w Cheam w hrabstwie Wielki Londyn, następnie przenieśli się do pobliskiego Sutton, by ostatecznie osiedlić się w leżącej nieopodal wsi Belmont. James nie był jedynym dzieckiem Sue i Wallisa. Chłopak miał o dwa lata starszą siostrę Sally i o dwa lata młodszego brata Petera, a później na świat przyszli jeszcze Timothy, David oraz Georgina. Sześcioro potomstwa to twardy orzech do zgryzienia. Z żadną z pociech małżonkowie nie mieli łatwo, lecz to pierworodny syn sprawiał im najwięcej problemów. – Rzeczywiście, to jego najtrudniej było nam wychować – opowiada Sue. – James był jedynym z naszych dzieci, które potrafiło krzyczeć przez całą noc bez powodu.
Dorosły Hunt należał do ludzi o dość trudnym charakterze. Takie rzeczy często jednak mają swój początek w dzieciństwie, a chłopak z Belmont jest potwierdzeniem tej tezy. James był indywidualistą i samotnikiem. Miał wręcz obsesję na punkcie robienia wszystkiego po swojemu, a o wszelkich konsekwencjach najchętniej przekonywał się na własnej skórze. Rodziców nie traktował jak życiowych przewodników, lecz jak złą władzę, przeciwko której trzeba walczyć. – Byłem naprawdę trudnym dzieckiem – przyznał po latach, a Sue i Wallis nie śmieli zaprotestować. Mały James zawsze musiał też dostać to, czego chciał. Zanim nauczył się mówić, wymuszał to nieustannym krzykiem, a z biegiem czasu do perfekcji opanował technikę słownego „przekonywania” rodziców. – Jego dążenie do uzyskania czegoś było jak dźwięk kapiącej wody, który w końcu doprowadza cię do szału – mówi pani Hunt. – Jeśli James czegoś chciał, zawsze to dostawał. Wiercił ci dziurę w brzuchu do upadłego i miało się wrażenie, że zawsze z tobą wygra.
Państwo Huntowie dorastali pod opieką surowych rodziców, wobec czego sami również nie wierzyli w bezstresowe wychowanie i za wszelką cenę starali się zdyscyplinować niesfornego szkraba. – On zawsze był przeciwko wszelkim autorytetom, ale my czuliśmy, że trzeba wyznaczyć jakieś granice – opowiada Wallis. – James chciał być we wszystkim o krok przed rówieśnikami. Jako wyjątkowe dziecko prawdopodobnie miał do tego prawo, ale my uważaliśmy, że nie należy dawać mu pełnej swobody. Małżonkowie nie stronili również od wymierzania kar. Gdy jako czterolatek James uderzył łopatą w głowę dwuletniego Petera, któremu lekarz musiał później założyć kilka szwów, dostał od ojca lanie. Innym razem podczas sprzeczki starszy z braci próbował użyć argumentu pięści, ale młodszy w porę się uchylił i cios wylądował w ścianie. Dłoń Jamesa znajdowała się w fatalnym stanie, a Sue ku przestrodze kazała mu jechać do szpitala autobusem.
Choć pierworodny syn Huntów był impulsywnym dzieckiem, to zazwyczaj złość bardzo szybko mu mijała. – Mama często powtarzała, że nigdy nie byłem mściwy, co jest przecież domeną ludzi, którzy zawsze chcą być we wszystkim najlepsi – opowiada. – Wkurzałem się, kiedy ktoś traktował mnie niesprawiedliwie i przyrzekałem, że się odegram, ale jako człowiek patrzący w przyszłość szybko przechodziłem nad tym do porządku dziennego. Nie lubiłem oglądać się za siebie.
Prawdziwe problemy wychowawcze z Jamesem zaczęły się, gdy chłopak tuż przed piątymi urodzinami został zapisany do klasy przedszkolnej w szkole Ambleside w Cheam. Do placówki tej uczęszczała też jego starsza siostra. Chłopiec każdego ranka z chęcią ubierał się do wyjścia, ale gdy tylko docierał u boku Sally pod bramę budynku, zaczynał się prawdziwy koszmar. James nienawidził siedzenia w klasie, podporządkowywania się poleceniom nauczycieli oraz wykonywania zadań wspólnie z innymi dziećmi. Już sama myśl o zajęciach działała na niego niczym płachta na byka, więc nikogo nie powinno dziwić, że Sally co jakiś czas była wzywana przez nauczycieli w celu uspokojenia nadpobudliwego brata. Nie mogło to jednak trwać w nieskończoność, więc gagatek został przeniesiony do szkoły Northlace w Sutton.
W nowej placówce mały Hunt również nie zabawił zbyt długo i zanim skończył osiem lat, jego rodzice wysłali go do Westerleigh – szkoły z internatem, mającej swoją siedzibę w Hastings w hrabstwie East Sussex. Tam jednak również się nie zaaklimatyzował. Dopiero w wieku jedenastu lat nauczył się choć trochę słuchać starszych i mądrzejszych od siebie. Podczas wakacyjnego wyjazdu na pewną walijską farmę po raz pierwszy w życiu zasiadł za kierownicą pojazdu. Jego instruktorem był jeden z miejscowych pracowników, a James prowadził… traktor. Nauczył się nawet zmieniać biegi, lecz było to dla niego frustrujące, gdyż pedał sprzęgła w pojeździe wciskało się tak ciężko, że chłopiec nie potrafił tego zrobić do końca. Widząc entuzjazm u niesfornego dotąd dzieciaka, mężczyzna dawał mu również prowadzić na terenie farmy swojego starego rovera. Hunta ciągnęło do samochodów, wobec czego później Wallis i Sue podczas rodzinnych wycieczek często pozwalali mu kierować rodzinnym autem na krótkich odcinkach. Młodzieniec nie zdradzał jednak jakiegoś szczególnego talentu za kółkiem, ponieważ… nie chciał nadużywać zaufania rodziców. – Gdybym zaczął pokonywać zakręty na dwóch kołach, tylko bym sobie zaszkodził – mówi. – Dlatego naprawdę piekielne rzeczy robiłem po kryjomu.
W szkole James wiódł żywot samotnika, ale spełnienie odnajdywał w sporcie. Od rówieśników odróżniała go niesamowita wytrzymałość, determinacja oraz wola zwycięstwa. Przez dwa lata był bramkarzem drużyny krykieta i występował w pierwszej jedenastce, ale i tak wolał sporty indywidualne. Gdy miał dwanaście lat, zapisał się na turniej tenisowy dla chłopców do szesnastego roku życia i dotarł do samego finału, w którym został pokonany przez rywala starszego o cztery wiosny. Miał powód do wielkiej dumy, lecz skończyło się na poczuciu klęski i wielogodzinnym płaczu. – Dla niego liczyło się tylko zwycięstwo – opowiada Sue. – Chciał zawsze wygrywać, a jeśli to mu się nie udawało, rozpacz trwała dopóki nie zaczął koncentrować się na czymś innym.
Pomimo aktywności sportowej, Hunt zaczął palić papierosy jeszcze przed ukończeniem podstawówki. U rodziców zaplusował natomiast miłością do zwierząt, a w szczególności do ptaków. Pewnego dnia wrócił do domu pociągiem z Westerleigh, trzymając w ręce klatkę z Ritą – żółtą papużką falistą, którą podarowała mu babcia. To był początek wielkiej pasji. James w wolnym czasie budował klatki lęgowe, które umieścił na strychu, a w ogrodzie stworzył ptaszarnię. Niestety wszystko skończyło się wraz z przeprowadzką do nowego domu. Wtedy chłopak przerzucił swoją uwagę z latających stworzeń na… płeć przeciwną. Podkochiwał się najpierw w opiekunce z internatu, a potem w Australijce, która pracowała w domu Huntów jako au-pair. – Myślę, że on zawsze miał oko na dziewczyny, a dziewczyny też go uwielbiały – wspomina mama Jamesa. – Kręciło się ich mnóstwo wokół niego.
Młody casanova okazji do miłosnych podbojów musiał jednak szukać poza szkołą, gdyż jako trzynastolatek zaczął uczęszczać do męskiego Wellington College w hrabstwie Berkshire. Placówka ta ma swoją siedzibę w pobliżu Królewskiej Akademii Wojskowej w Sandhurst, więc Wallis i Sue wiązali nadzieje z tym, że ich pierworodny syn pójdzie w ślady ojca. James rzeczywiście rozważał taką ścieżkę kariery, po czym nagle zapragnął zostać… lekarzem. Zobaczył bowiem, że chirurg, który usuwał mu wyrostek robaczkowy, jeździ na co dzień rolls-roycem. Niechęć do nauki sprawiła jednak, że Hunt nie należał do prymusów. Na szczęście lata spędzone Wellington College wbrew pozorom nie poszły na marne, bo pobyt w placówce pozwolił choć trochę ukształtować trudny charakter Jamesa. Co ciekawe, szkoła ta stawiała na silną dyscyplinę, a jednocześnie Hunt nie odczuwał, żeby jego indywidualizm był tłamszony. – Moje motto w tamtym czasie brzmiało: „Nie lubię tego, ale to jest dobre dla mnie” – wspomina.
Nauka w Wellington College trwała pięć lat. Do szkoły uczęszczało siedmiuset pięćdziesięciu uczniów, a każdy pokój w internacie miał zaledwie dwa i pół metra kwadratowego powierzchni. W środku nie mieściło się nic poza łóżkiem i biurkiem, lecz przynajmniej można było liczyć na odrobinę prywatności od czasu do czasu. James nie cierpiał zajęć, więc w celu uniknięcia popołudniowych sesji lekcyjnych zapisał się do szkolnej orkiestry. Grał na trąbce i wychodziło mu to naprawdę dobrze, gdyż podczas koncertów powierzano mu partie solowe. Talent miał we krwi, bo jego młodsi bracia poszli w jego ślady: Pete grał na waltorni, Tim na klarnecie, a Dave na flecie. – Był jednym z najbardziej niezwykłych nastolatków, jakich miałem okazję spotkać – wspomina Nigel Davison, dyrektor muzyczny w Wellington College. – Prostolinijny i zawsze wiedział, co chce osiągnąć. Zawsze miał również wizję dojścia do celu, która często przeciwstawiała się ogólnie przyjętym schematom.
Gra na trąbce była dla młodego Hunta również formą relaksu, gdyż chłopak większość swojej energii poświęcał na aktywność sportową. Od poniedziałku do soboty grał w squasha, tenisa i rackets, a także biegał na przełaj. W każdym z tych sportów sukces zależy od indywidualnych umiejętności, ale dzieciaki i tak musiały trenować w grupie. James tego nienawidził i zawsze szukał wyjścia, żeby móc ćwiczyć po swojemu. W trakcie treningu potrafił schować się w krzakach na… szybkiego papierosa. Niechęć do działania zespołowego spowodowała również, że Hunt nie stworzył trwałej relacji z żadnym z kolegów ze szkoły. Poza nią miał natomiast tylko kilku przyjaciół płci męskiej, z których zresztą tylko część go rozumiała. Ta trójka to Chris Jones, John Richardson oraz Malcolm Wood. Dzięki nim ciągle zamknięty w sobie James stał się nieco bardziej towarzyski. – Zawsze był najlepszym sportowcem w naszej paczce, niezwykle konkurencyjnym – wspomina Jones, który występował w drużynie hokejowej pod dowództwem Wallisa Hunta. – Fantastycznie grał w squasha, ale gdy pierwszy raz poszedł na pole golfowe, nie radził sobie już tak dobrze, gdyż my wcześniej braliśmy lekcje, a on nie. Pożyczył kije od swojego dziadka i żądał pięciu lub sześciu uderzeń handicapu. Po pewnym czasie było jednak na odwrót.
Ping i szybka jazda
Nieustępliwość to jedna z ważniejszych cech charakteru Jamesa. Czasem bywała wręcz obsesyjna i odnosiła się też do… kobiet. Jako pierwsza sercem nieznośnego nastolatka zawładnęła niejaka „Ping”.
Młodzi poznali się, gdy mieli po piętnaście lat, a Hunt odwiedzał akurat rodzinny dom, do którego przyjechał wprost z internatu Wellington College. Dziewczyna tak naprawdę miała na imię Taormina i zwabiła chłopaka nie tylko urodą, ale również ciepłą osobowością oraz naturalnym urokiem. James i „Ping” początkowo stanowili jedynie parę przyjaciół, lecz magnetyczna siła przyciągała ich ku sobie tak mocno, że relacja wkrótce nabrała romantycznego charakteru. Kobieta dokładnie pamięta dzień, w którym Hunt przyprowadził ją po raz pierwszy do swojego domu i pokazał kolekcję… papużek falistych. – To było strasznie dziwne – wspomina Taormina Rieck. – Pomimo tego w wielu aspektach James był konformistą. Życie w rodzinie Hunta było proste i sztywne. Miał zupełnie przeciętnych rodziców. Sue angażowała się w sprawy lokalne, a Wallis dojeżdżał do pracy w Londynie. Miało się wrażenie, że ciągle mijali się w drzwiach.
„Ping” należała do dziewczyn, które stale podążają za swoimi chłopakami. Gdy James udawał się do klubu Sutton Hardcourt, żeby pograć w tenisa i squasha, jego sympatia zasiadała na balkonie i podziwiała wyczyny ukochanego na korcie. – Zawsze był bardzo zdeterminowany, żeby wygrać – opowiada. – Nigdy się nie poddawał, biegając wzdłuż i wszerz kortu. Nie istniała dla niego stracona piłka. Jeśli czegoś bardzo pragnął, to w osiągnięcie celu wkładał całą swoją energię i zawsze to dostawał. Hunt należał do naprawdę dobrych sportowców i po niedługim czasie Taormina chodziła z nim już nie tylko do miejscowego klubu, ale jeździła też do okolicznych miast na przeróżne turnieje. Ba, James dwukrotnie wziął udział w mistrzostwach Wielkiej Brytanii amatorów w squashu. Za pierwszym razem odpadł już w pierwszej rundzie, ale pokonał go zawodnik, który później sięgnął po tytuł mistrza świata zawodowców. Rok później uległ natomiast w jednej ze wczesnych faz pewnemu Egipcjaninowi. Mężczyzna był najwyżej rozstawionym graczem w turnieju, a mimo tego potrzebował grubo ponad dwóch godzin, żeby poradzić sobie z nikomu nieznanym nastolatkiem. Wśród ekspertów krążyła opinia, że gdyby Hunt w całości poświęcił się squashowi, to mógłby zrobić wielką karierę na poziomie międzynarodowym.
„Ping” pokochała Jamesa nie tylko za wielkie poczucie humoru czy uparte dążenie do celu. Młody mężczyzna miał też swoje drugie, bardziej wrażliwe oblicze. Zawsze starał się dbać o bezpieczeństwo najmłodszych członków rodziny oraz osób z najbliższego otoczenia. – On naprawdę cieszył się ich obecnością i kiedy patrzyło się na to jak opiekował się młodszym rodzeństwem, to wiedziało się, że robił to instynktownie – wspomina kobieta. – Miał zadatki na dobrego ojca. Gdy pewnego wieczora Hunt zaprosił swą sympatię do domu pod nieobecność rodziców, ta miała okazję przekonać się jak bardzo troszczył się o młodsze rodzeństwo. Nie pozwolił braciom i siostrze położyć się spać bez bajki oraz modlitwy na dobranoc. Rozmawiał też z Taorminą o pragnieniu posiadania własnych dzieci. Wówczas dziewczyna była sceptycznie nastawiona do tego pomysłu, ale po latach zrozumiała, że wczesne ojcostwo być może uchroniłoby Jamesa przed sidłami dekadencji, w które z czasem wpadł. – Było mi go strasznie szkoda, bo wiedziałam, że to nie jest prawdziwy on – opowiada. – Wydaje mi się, że starał się uczynić swoje życie radosnym w niewłaściwy sposób. Gdyby wcześniej się ustatkował, prawdopodobnie mielibyśmy do czynienia z zupełnie innym Jamesem.
Nazwisko Hunt chyba już zawsze będzie się kojarzyć z wyścigami samochodowymi. Nic więc dziwnego, że sam zainteresowany uważał, iż tak naprawdę zaczął żyć w momencie uzyskania prawa jazdy. Egzamin na dokument uprawniający do poruszania się czterema kółkami po drogach publicznych zdał wzorowo tydzień po siedemnastych urodzinach. – W terenie zabudowanym ani razu nie przekroczyłem pięćdziesięciu kilometrów na godzinę – wspomina. – Ale jak tylko egzaminator wysiadł z auta i dał mi do ręki upragniony różowy papierek, wcisnąłem gaz do dechy i ruszyłem jak wariat.
Samochody szybko stały się nową pasją Jamesa. Młodzieniec namawiał kumpli, żeby brali wozy rodziców i się z nim ścigali po drogach osiedlowych. Hunt potrafił jeździć na krawędzi i wciskać gaz do podłogi w miejscach, w których inni hamowali z piskiem opon. – To było absolutne szaleństwo – „Ping” przywołuje dawne czasy. – Był bardzo lekkomyślny. Wszyscy byliśmy. Szczęśliwie jakoś nam się upiekło i nikt nie zginął. Wtedy policja nie miała alkomatów, więc udawaliśmy się do pubu na kilka drinków, a potem wywijaliśmy na drodze.
Fani sportów motorowych wiedzą, że Brytyjczyka nazywano często „Hunt the Shunt”, czyli „Hunt Rozrządowy” (od kolejarza z górki rozrządowej, który łączy wagony puszczając je na siebie). Kierowca na taki przydomek zasłużył sobie skłonnością do częstych kraks na torze. Niewielu jednak ma pojęcie, że James na takie miano zapracował sobie zanim jeszcze wystartował w jakimkolwiek oficjalnym wyścigu. – Rozbił wszystko, co mieliśmy – żali się Sue, jego mama. – W pobliżu Epsom skasował naszego minivana. Wszedł w zakręt ze zbyt dużą prędkością, złapał krawężnik i wypadł z trasy. Dachował pięćdziesiąt metrów dalej w różach. Chłopakowi poza kilkoma siniakami nic się nie stało, ale senior rodu postanowił nie kupować żadnego nowego pojazdu w miejsce rozbitego, a także zakazał synowi prowadzenia drugiego samochodu należącego do rodziny.
Wallis i Sue nie byli jednak w stanie poskromić zamiłowania Jamesa do szybkiej jazdy. Młodzieniec wkrótce nabył za 10 szylingów motorower i pędził nim przez miasto z wiatrem w swoich bujnych blond włosach. Niedługo później w rodzinie pojawił się malutki Fiat 500. – Myśleliśmy, że James zbytnio nie poszaleje autem rozwijającym prędkość maksymalnie osiemdziesięciu kilometrów na godzinę – opowiada Wallis. – W związku z tym pewnego dnia zapomnieliśmy o zakazie i poprosiliśmy, żeby na siebie uważał. Tymczasem już około drugiej w nocy rozległo się pukanie do drzwi naszej sypialni. Otworzyłem, a wystraszony James poprosił mnie o zejście na dół. Zrobiłem jak chciał i ujrzałem sporą grupę jego przyjaciół mających równie niewyraźne miny.
Towarzystwo nieźle nawywijało. Gdy pub, w którym młodzież spożywała alkohol został zamknięty, impreza przeniosła się do domu jednego z młodzieńców. Po kolejnych kilku głębszych wszyscy wsiedli do swoich aut i ruszyli z piskiem opon. James w swoim Fiacie 500 na przedzie, a reszta za nim. Kumpel jadący z Huntem w pewnym momencie wystawił głowę przez szyberdach i zaczął krzyczeć w stronę Chrisa Jonesa prowadzącego MGB. Nagle lider „procesji” zauważył stojący na drodze samochód. Auto należało do jego znajomego, który szukał domu, w którym odbywała się balanga. Hunt w ostatniej chwili ominął pojazd, ale efektowny manewr przypłacił równie efektownym uderzeniem w latarnię. W obawie o reakcję ojca chłopak wymyślił na poczekaniu historyjkę pomijającą wątek alkoholowy i opowiadającą o tym jak jadąc z prędkością niecałych trzydziestu kilometrów na godzinę uderzył w stojący na środku drogi samochód z wyłączonym światłami. Żeby uwiarygodnić tę wersję wydarzeń, przyprowadził do domu znajomych.
– Wallis wyszedł do nas w szlafroku – wspomina Chris Jones. – Wtedy pomyślałem sobie: „Jezu, to się nie może udać”. Sytuacja była beznadziejna, a większość kumpli słaniało się na nogach. James nie chciał nic powiedzieć, a kolega, którego do tego wyznaczył, zapomniał co ma mówić i ciągle czkał. Ojciec oczywiście zdenerwował się na syna i postanowił, że fiacik nie zostanie naprawiony. To miało przypominać młokosowi o jego kolejnym wybryku.
Choć chłopak w końcu uspokoił się nieco za kółkiem, to nadal szukał przygód z nutką adrenaliny. Uwielbiał jazdę na nartach, której po raz pierwszy zasmakował w 1965 roku w górach Cairngorm. Tak mu się spodobało, że już następnego dnia po powrocie do domu zaczął planować, że za rok wybierze się w Alpy i poszaleje na deskach na całego. Jego marzenie się spełniło i wraz z siostrą odwiedził wkrótce Szwajcarię. Byłoby zupełnie pięknie, gdyby wrócił stamtąd bez szwanku, ale on jak zawsze musiał coś wykombinować i wyprawę do krainy Helwetów przypłacił złamaniem ręki. Opowiadał, że spadł na ziemię z dużej wysokości po tym jak pozując do zdjęcia na balkonie oparł się o balustradę, a ona pękła.
James należał do ludzi, którym ciężko usiedzieć na miejscu. Był nadpobudliwy, a chwilowa niezdolność do aktywności sportowej sprawiła, że zaczął palić jeszcze więcej papierosów niż dotychczas. „Ping” również lubiła „puścić dymka”, ale to się już młodzieńcowi nie podobało. – Pewnego wieczora byliśmy na imprezie i akurat sobie stałam z drinkiem w jednej ręce i papierosem w drugiej – opowiada ówczesna sympatia legendarnego kierowcy. – „Wyglądasz głupio i wcale tego nie lubisz. Wywal to świństwo”, rzekł stanowczo. Zrozumiałam, że on ma stuprocentową rację. Wtedy właśnie rzuciłam palenie i jestem mu za to bardzo wdzięczna.
Hunt lubił chodzić na imprezy i w opinii kobiet uchodził za niezwykle przystojnego, ale nigdy nie przywiązywał większej wagi do swego ubioru. Oczywiście w Wellington College zawsze nosił krawat i marynarkę, lecz na tym jego elegancja się kończyła. – Nie należał do modnisiów – wspomina „Ping”. – Było mu raczej obojętne, co ma na sobie, a zazwyczaj wyglądał tak samo: brązowe buty Hush Puppies, tradycyjne spodnie oraz sweter w serek.
James Hunt stał się słynny na cały świat poprzez wyścigi samochodowe. Bakcyla połknął dzięki swojemu partnerowi od tenisowej gry w debla, Chrisowi Ridge’owi, który na dzień przed osiemnastymi urodzinami zabrał go na słynny tor Silverstone, gdzie jego starszy brat Simon rywalizował w klubowych wyścigach Mini. – Do tamtej pory nie miałem pojęcia, że istnieje w ogóle takie coś jak wyścigi klubowe – przywołuje tamte wydarzenia James. – Sporty motorowe wydawały mi się czymś niesłychanie odległym, w czym specjalizował się Jim Clark i zawodnicy z kontynentu, noszący bardzo długie nazwiska. Dlatego nie mogłem się z nimi identyfikować. Wtedy ujrzałem jednak coś będącego w zasięgu zwykłego śmiertelnika. To była odpowiedź na zaspokojenie mojej potrzeby rywalizacji.
Tamtego dnia na Silverstone nastoletni James Hunt wiedział już, czemu chce się poświęcić w najbliższej przyszłości: – Pomyślałem, że to jest cholernie ekscytujące. Uwielbiałem szybką jazdę i ciągle organizowaliśmy z przyjaciółmi osiedlowe wyścigi. Nagle zobaczyłem brata mojego kumpla, który miał dwudziestkę na karku i marne grosze w kieszeni. Pracował jako mechanik i za zarobione pieniądze zbudował sobie wyścigowego Mini Coopera. Wszyscy członkowie tego klubu pochodzili ze zwykłych domów i pielęgnowali swoje hobby za zaoszczędzoną kasę. To dodawało mi wiary w siebie, że nie jestem bez szans, i że mogę pójść w ich ślady.
Marzenia jednak rzadko kiedy idą w parze z rzeczywistością. W samej Wielkiej Brytanii były tysiące nastolatków śniących o karierze zawodowego kierowcy wyścigowego, z których niemal wszyscy musieli pogodzić się z tym, że są zbyt mało utalentowani i zdeterminowani w dążeniu do celu. Wierzchołkiem szczytu była oczywiście Formuła 1, do której dostać się mogli tylko najlepsi z najlepszych. Pomimo trudności James nie zamierzał się zniechęcać. Gdy wrócił do domu z zawodów na Silverstone, oznajmił rodzicom: – Wasze obawy o moją przyszłość są już nieaktualne. Zostanę kierowcą wyścigowym. Będę mistrzem świata. Wallis i Sue aż zaniemówili z wrażenia. Zaczęli się zastanawiać, czy ich synowi hormony uderzyły do głowy, czy może tuż przed osiemnastymi urodzinami postradał zmysły.
Trudne początki na torze
Wallis i Sue Huntowie myśleli, że ich syn szybko wyrośnie z pomysłu zostania zawodowym kierowcą wyścigowym. Liczyli, że to chwilowy kaprys, i że wybierze sobie bardziej pożyteczną profesję.
– To całkowicie bezproduktywne dla społeczeństwa – przekonywali. James jednak nie zamierzał odpuszczać. Potrzebował tylko trochę gotówki na pierwszy pojazd, w którym mógłby rywalizować na torze. Studia medyczne potomka kosztowałyby Wallisa około pięciu tysięcy funtów, a młodzieniec wyszedł z propozycją, że zadowoliłby się połową tej kwoty, co pozwoliłoby mu zrealizować marzenie o wyścigach. – Chyba oszalałeś! – odparł senior rodu. Matka zareagowała podobnie, uważając zapędy syna za nie tylko bezwartościowe, ale i szalenie niebezpieczne. – W tamtym czasie zarabiałem całkiem nieźle, lecz nie mogliśmy sobie pozwolić na wyrzucanie pieniędzy w błoto – tłumaczy ojciec Jamesa. – Nie byliśmy ani biedni, ani bogaci. Po prostu wystarczało nam na normalne życie, opłacenie nauki naszych pociech czy rodzinne święta. Musieliśmy też być sprawiedliwi. Mieliśmy sześcioro dzieci i postąpilibyśmy nie fair wobec pozostałych, gdybyśmy wszystkie środki zainwestowali w tylko jedno z nich. Rozumni rodzice znaleźli kompromis i opłacili krnąbrnemu małolatowi kurs wyścigowej jazdy. Zamiast jednak mieć nadzieję, że chłopak podniesie swoje umiejętności, liczyli iż szybko się zniechęci i z powrotem postanowi zostać lekarzem.
Hunt trenował na torze Brands Hatch pod okiem Stirlinga Mossa – siedmiokrotnego medalisty mistrzostw świata Formuły 1, uważanego za najlepszego z kierowców, którzy nigdy nie wywalczyli tytułu. Niestety w opinii Jamesa kurs okazał się wielką klapą. Chłopak od godzin spędzonych pod okiem instruktora wolałby testować swój własny samochód, na który chwilowo nie miał pieniędzy. Był uparty i zakomunikował rodzicom, że nie ma zamiaru porzucać swoich marzeń. Obiecał, że znajdzie pracę i zarobi na auto wyścigowe, a „starzy” w końcu mu ulegli i zgodzili się zapewnić dach nad głową oraz wyżywienie. W głębi duszy wciąż jednak mieli cień nadziei, że chłopak się zniechęci i podąży inną drogą. – Nie potrzebuję szóstek na świadectwie, żeby się ścigać – mówił James po opuszczeniu Wellington College i rezygnacji z dalszej edukacji. – Potrafię mówić poprawnie po angielsku oraz wiem jak trzymać nóż i widelec.
Wzorem do naśladowania dla osiemnastolatka był Simon Ridge, który zbudował wyścigowego Mini Coopera za zaoszczędzone pieniądze. James miał świadomość, że łatwo mu nie będzie. Skonstruowanie samochodu wymagało bowiem nie tylko poważnych nakładów finansowych, ale i specjalistycznej wiedzy z zakresu mechaniki. – Nie miałem pieniędzy, ani pojęcia o autach wyścigowych czy biznesie – opowiada Hunt. – Nikt z mojego otoczenia nie mógł mi pomóc. Pomimo tego uznałem, że trzy lub cztery lata całkowitego oddania projektowi nie będą bardzo kosztowne nawet gdyby nic z tego nie wyszło.
James robił za chłopca na posyłki, sprzedawał lody, pracował w hipermarkecie Sainsbury’s, a także pomagał w miejscowym warsztacie samochodowym. – Niedobrze mi, kiedy przypominam sobie tamte czasy – mówi Sue. – Ciągle gdzieś znikał i ciągle nie miał pieniędzy. Zapożyczał się głównie u nas. Nie próbowaliśmy już odwodzić go od wyścigów. To nie miało sensu. Podjął decyzję i był bardzo upartym dzieciakiem. Choć było ciężko, to dobry humor nigdy go nie opuszczał i pomiędzy walką o spełnienie marzeń zawsze znajdował czas na trochę wygłupów z przyjaciółmi. Miał też ogromne poczucie sprawiedliwości społecznej. Simon Ridge doskonale pamięta jak James rozdzielał dwóch kierowców, którzy ruszyli na siebie z pięściami po kolizji w trakcie wyścigu na Brands Hatch: – Krzyczał przy tym: „No dalej, dajcie spokój, wszyscy tu jesteśmy cywilizowanymi ludźmi!”.
Tymczasem budowa wyścigowego Mini Coopera trwała w najlepsze. Pierwszą zdobytą przez Hunta częścią było podwozie, zaczerpnięte z rozbitego pojazdu. Młodzieniec pracował wówczas dla Instytutu Badań Medycznych jako kierowca vana i jeśli miał wolną przestrzeń ładunkową na tarasie z oraz do szpitala w Belmont, to wykorzystywał ten fakt do prywatnych celów. W krótkim czasie w garażu chłopaka zgromadziło się sporo złomu, który z tygodnia na tydzień zaczął coraz bardziej przypominać wymarzony samochód. Hunt przez większość czasu pracował sam, ale chętnie korzystał też z rad wszystkich dookoła. Najwięcej pomógł mu oczywiście Simon Ridge. Powstające auto stało się prawdziwą obsesją Jamesa. Chłopak imał się coraz większej ilości płatnych zajęć, aż znalazł zatrudnienie w londyńskiej firmie telekomunikacyjnej na stanowisku sprzedawcy. Musiał ściąć włosy i nosić garnitur, a jego poświęcenie bardzo imponowało „Ping”, która również pracowała w stolicy. James w stu procentach poświęcił się realizacji swojego marzenia, a jego rówieśnicy pukali się w czoła i uważali, że marnuje swoje najlepsze lata. – Nie prowadziłem życia towarzyskiego, nie chodziłem do pubów – opowiada. – Nie akceptowałem gościnności innych ludzi, ponieważ nie mogłem odwdzięczyć się w ten sam sposób. Moją jedyną rozrywką był squash. W klubie mieli piwo, więc mogłem się upić raz w tygodniu. To było to. Członkowie klubu szybko zaczęli uważać mnie za niezłego świra.
Najbliżsi kumple również podchodzili do planów Jamesa ze sporą dozą niedowierzania. Chłopak jednak się zawziął i ograniczył nawet ilość wypalanych papierosów do dwóch dziennie, żeby tylko jak najprędzej uruchomić silnik w swoim Mini. Wreszcie się udało i mały, niebieski pojazd nadawał się do jazdy. To nic, że nie posiadał szyb, a wzór bieżnika na kompletnie łysych oponach Hunt wyciął przy pomocy noża. Liczył się fakt posiadania wyścigowego auta i możliwość wystartowania w zawodach z prawdziwego zdarzenia. Samochód w takim stanie nie był zdatny do poruszania się po drogach publicznych, więc młodzieniec za ostatnie grosze nabył Rovera T6 z 1947 roku wraz z przyczepą. Tym sprzętem dowlókł swego Mini Coopera na tor Snetterton w hrabstwie Norfolk. Niestety tam spotkało go jedynie rozczarowanie, gdyż pojazd z ogumieniem w takim stanie, bez szyb i z… leżakiem zamiast siedzenia pasażera nie mógł zostać dopuszczony przez sędziów do rywalizacji. – Zwyczajnie się rozpłakałem – opowiada słynny kierowca. – Dwa lata pełnego poświęcenia i wszystko na nic. Byłem pięćdziesiąt funtów pod kreską, a potrzebowałem jeszcze szyb. Mój świat się zawalił.
Podczas gdy w Wallisie i Sue odżyła nadzieja, iż niepowodzenie przekona ich syna do zainteresowania się innym źródłem dochodów, James znalazł w sobie jeszcze większe pokłady determinacji, które pozwoliły mu doprowadzić samochód do stanu spełniającego regulamin. 8 października 1967 roku Hunt zadebiutował na Brands Hatch i wycofał się z rywalizacji na piątym okrążeniu z uwagi na wyciek oleju. Postęp jednak był. Z czasem wysłużonego Rovera zamienił na Austina, a Mini udało mu się sprzedać za trzysta dwadzieścia pięć funtów. W firmie telekomunikacyjnej zarabiał dwadzieścia funtów tygodniowo, a kolejne sto otrzymał od rodziców akonto prezentu urodzinowego. Starał się z tego zaoszczędzić jak najwięcej, żeby uzbierać pieniądze, które pozwoliłby mu na wystartowanie w wyścigach nowopowstałej i wymagającej niezbyt dużych nakładów finansowych Formuły Ford.
Bolid Russell-Alexis Mk 14 z silnikiem o pojemności 1500cc młodzieniec nabył w systemie ratalnym, wpłacając wcześniej zaliczkę w wysokości trzystu czterdziestu pięciu funtów. Spikerzy początkowo nazywali go „Jimem” Huntem, ale szybko nauczyli się, że za kierownicą siedzi „James”. W Formule Ford wszyscy startowali na jednakowym sprzęcie, więc talent kierowcy przeważnie brał górę nad osiągami samochodu. Przeważnie, bowiem niektórych i tak było stać na lekkie „grzebanie” w fabrycznej konstrukcji czy większą liczbę kompletów opon. Syn Wallisa i Sue należał oczywiście do tych mniej zamożnych, ale to nie przeszkodziło mu w osiąganiu dobrych wyników na torze. Pierwsze zwycięstwo zanotował pod koniec lata na Lydden Hill, a na Brands Hatch udało mu się ustanowić rekord okrążenia. Żeby się rozwijać, James potrzebował jednak większej ilości gotówki. Po pierwszych sukcesach zaczął szukać sponsorów i otrzymał wsparcie od dilera samochodowego – Hughes of Beaconsfield. Prawdziwy zastrzyk pieniędzy dostał natomiast od firmy z tej samej branży, Gowrings Reading, która zdecydowała się sponsorować młodziana w kampanii 1969 i ufundowała mu wcześniej bolid Merlyn Mk11A po tym jak Hunt skasował swego Russella-Alexisa w wyniku wypadku spowodowanego przez jego wielkiego rywala, a później przyjaciela – Tony’ego Drona. Kraksa na Oulton Park wyglądała naprawdę groźnie, a James cudem uszedł z niej z życiem, doznając jedynie szoku oraz licznych stłuczeń.
Każdy śmiałek startujący w wyścigach liczy się z ryzykiem utraty zdrowia. Każdy również boi się śmierci na torze. James Hunt przed wejściem do kokpitu zawsze wymiotował, ale nigdy nie przyznał się, że tak reagował na strach przed światełkiem w tunelu. – To były nerwy – opowiada. – Startowałem we własnym samochodzie i w razie poważnego wypadku nie byłbym w stanie go naprawić. Czułem się jakbym za każdym razem wsiadał do auta po raz ostatni. Nie bałem się jednak o swoje zdrowie, lecz o finanse. Zdarzenie na Oulton Park nie było ostatnim w karierze młodego kierowcy w Formule Ford. Niedługo później Hunt znów brał udział w incydencie z Tonym Dronem, tym razem na Mallory Park. Panowie doskonale jednak rozumieli trudy rywalizacji i nigdy nie żywili do siebie urazy w związku z wydarzeniami na torze. Przez cały sezon ścigali się z pedałem gazu wciśniętym do podłogi, a zimą szusowali wspólnie na nartach. – On był strasznie zdeterminowany, żeby wspiąć się na szczyt – wspomina Dron. – Powiedział mi: „Jeśli nie uda mi się być najlepszym w wyścigach samochodowych, to dokonam tego w innej dziedzinie”. Wierzyłem mu.
Sezon 1969 Formuły Ford miał być najtrudniejszym z dotychczasowych. Do rywalizacji zgłosiło się bowiem tylu uczestników, że często główny wyścig poprzedzały dwie gonitwy eliminacyjne. Ponadto zmagania prowadzono w dwóch seriach: brytyjskiej oraz europejskiej. James Hunt zgłosił się do udziału w obu i zanotował kilka sukcesów, po których otrzymał szansę w Formule 3, będącej zapleczem wyścigowego raju, czyli Formuły 1. W debiucie, startując wysłużonym bolidem Brabham BT21 w barwach teamu Motor Racing Enterprises, Brytyjczyk zajął ósme miejsce na Mallory Park. Ponadto w tym samym czasie wygrał też dwie gonitwy na Brands Hatch w ramach multiklasowej Formuły Libre oraz uplasował się na trzeciej i czwartej lokacie w zawodach F3. – Formuła 3 to był właściwy wybór – mówi Hunt. – Nie było lepszego miejsca dla młodego kierowcy, który chciał się piąć w górę. Właśnie stamtąd można się było dostać do F1.
Bolidy F3 tylko powierzchownie przypominały pojazdy, w jakich rywalizowano w Formule Ford. W rzeczywistości były to o wiele bardziej zaawansowane technicznie maszyny, napędzane przez mocne silniki o pojemności 1000cc. Tylko nieliczni zawodnicy w stawce konkurowali w tej serii dla rozrywki, a zdecydowana większość wiązała swoją przyszłość ze sportami motorowymi. James poczynał sobie na tyle dobrze, że na koniec sezonu 1969 otrzymał Grovewood Award, czyli nagrodę dla jednego z trzech najbardziej obiecujących kierowców. Obok niego zaszczytu tego dostąpili Mike Walker z Formuły 5000 oraz Tony Trimmer z Formuły Ford. Chłopak zgarnął czek na trzysta funtów, a znalezienie się w tak doborowym gronie pozwalało mu poważnie myśleć o pozyskaniu kolejnych sponsorów. Jednym z nich została firma Molyslip, produkująca smary. Huntowi udało się również nawiązać współpracę z korporacją Lotus Components, która zbudowała bolid o nazwie Lotus 59. Właśnie w tym pojeździe James miał ruszyć na podbój Formuły 3 i to nie tylko w wydaniu brytyjskim, ale również międzynarodowym. Kalendarz na sezon 1970 obejmował sześćdziesiąt dużych wyścigów, rozgrywanych na torach od Finlandii po Maroko.
Pełne poświęcenie
Sporty motorowe od zawsze wiązały się z dużymi nakładami finansowymi i nawet najbardziej utalentowany zawodnik bez odpowiedniego wsparcia nie był w stanie dotrzeć na sam szczyt.
James nie pochodził z bogatej rodziny, więc swój udział w wyścigach Formuły 3 zamierzał sfinansować głównie dzięki tzw. startowemu oraz zajmując wysokie miejsca w poszczególnych gonitwach, co wiązało się z nagrodami pieniężnymi. Umowa Hunta z Lotusem gwarantowała młodzieńcowi bolid wraz z pokryciem kosztów wszelkich napraw oraz tysiąc funtów zapomogi. Po szybkiej kalkulacji okazało się, że ewentualne przychody mogą przewyższyć wydatki, wobec czego kierowca od razu wcielił w życie plan oszczędnościowy. Podczas zagranicznych wojaży mieszkał więc w namiocie, jadał w najtańszych restauracjach, a swą aktywność towarzyską ograniczał jedynie do rozmów z kolegami z toru.
Gospodarność Brytyjczyka na niewiele się jednak zdała i już w początkowej fazie sezonu pech sprawił, że chłopak znalazł się na finansowym zakręcie po tym jak na francuskim torze Pau dwukrotnie rozbił bolid w trakcie kwalifikacji. Usterki były na tyle poważne, że nie dało się ich naprawić do czasu rozpoczęcia wyścigu, co wiązało się z utratą startowego i brakiem funduszy na powrót do ojczyzny. Dodatkowo ktoś ukradł paliwo z jego auta, którym podróżował po Europie, więc James musiał uczynić to samo, żeby napełnić bak bez gotówki w portfelu. – Łatwiej było powiedzieć niż to zrobić – wspomina. – Zorientowałem się bowiem, że większość francuskich samochodów ma blokadę wlewu paliwa. Pełzałem więc po ciemnym padoku w poszukiwaniu tego jedynego pojazdu z niezablokowanym wlewem i odpowiednią ilością benzyny. Po dwóch dniach bez jedzenia dotarłem wreszcie do Hawru. Czułem się fatalnie, ale po zejściu z promu udało mi się pożyczyć trochę kasy i wrócić do domu autostopem.
Drobne przeciwności nie były jednak wstanie zniechęcić Jamesa do ciężkiej pracy, ponieważ tylko w ten sposób dało się kiedyś wywalczyć upragniony tytuł mistrza świata. W maju Formuła 3 zawitała na tor Monte Carlo, gdzie odbyły się zawody o Grand Prix Monaco. Zwycięstwo w tym wyścigu to marzenie wielu kierowców, ale Hunt musiał odłożyć je na później, gdyż ze względu na kraksę nie ukończył rywalizacji. Smutek na szczęście trwał tylko niewiele ponad tydzień, ponieważ na austriackim Oesterreichring reprezentant Zjednoczonego Królestwa wreszcie pokazał na co go stać i linię mety minął jako drugi, tuż za Szwedem Freddym Kottulinskym. W kolejnych gonitwach poszedł za ciosem i zapisał na swoim koncie następne dwa drugie miejsca – na Oulton Park oraz belgijskim Chimay, gdzie wywalczył też pole-position.
26 czerwca 1970 roku zmagania F3 przeniosły się do Rouen we Francji. James w kwalifikacjach trochę zawalił sprawę i do wyścigu startował dopiero z osiemnastego pola na dwadzieścia możliwych. Musiał się więc trochę napocić, jeśli marzył mu się dobry rezultat. Trzynaste okrążenie okazało się bardzo pechowe dla reprezentanta gospodarzy, Denisa Dayana, który po uderzeniu w ogrodzenie został przetransportowany helikopterem do szpitala. Kolejne nieszczęścia wisiały w powietrzu, ale gonitwa trwała w najlepsze. Nie skończyło się to dobrze dla Boba Wolleka, który w wyniku wypadku przefrunął nad ogrodzeniem i dołączył w szpitalu do rodaka. Tymczasem James z okrążenia na okrążenie przedzierał się do przodu, choć jego bolid miał uszkodzony wydech po kolizji z frunącym pojazdem Wolleka. Na pięć okrążeń przed finiszem Hunt zajmował ósme miejsce i przygotowywał się do decydującego ataku, ciągle poprawiając swoją pozycję. Na ostatnim zakręcie wyprzedził jeszcze dwóch rywali i wjechał na metę z pięścią uniesioną w geście triumfu.
Radość ze zwycięstwa została niestety szybko przyćmiona przez wielką tragedię. Na siedemnastym „kółku” w groźnie wyglądającym karambolu uczestniczyło aż pięć samochodów. Oprócz Jean-Luca Salomona nikt nie odniósł poważniejszych obrażeń, ale dla Francuza wyścig w Rouen był ostatnim w życiu. Kierowca teamu Winfield Racing Organisation doznał złamania karku i poważnych uszkodzeń głowy. W momentach takich jak tamten wielu kierowców zaczyna się zastanawiać nad zmianą profesji. Żeby zostać mistrzem, trzeba być przede wszystkim odpornym psychicznie, a nie każdy potrafi sobie poradzić ze śmiercią rywala na torze. James starał się wyprzeć tamtą sytuację z pamięci, ale nie było mu łatwo. Wiedział jak niebezpieczna jest Formuła 3 i zdawał sobie sprawę z tego, iż los Salomona może kiedyś spotkać też jego.
Podczas gdy pozostali zawodnicy tuż przed wyścigiem kryli się ze swoimi emocjami, Hunt bez skrępowania potrafił wymiotować na oczach fotoreporterów. – W ogóle się nie krępował – opowiada Brendan McInerney, kolega Jamesa z toru. – Kiedyś opowiadał mi jak wyrzygał się podczas jakiegoś ważnego meczu w squasha. Czuł się fatalnie, bo poprzedniej nocy uczestniczył w niezłej popijawie. Mógł po prostu poprosić o przerwę i pójść do toalety, ale on zrobił to na środku kortu, żeby w czasie sprzątania mieć chwilkę na dojście do siebie. Oczywiście w ten sposób wyprowadził z równowagi swojego przeciwnika i wygrał mecz.
Wydawać się może, że kierowca Molyslip Lotus Racing uchodził w środowisku za lubianego, ale to bardzo mylne wrażenie. – Jak go poznałem, to wydawało mi się, że on sprawdziłby się lepiej w roli podawacza piłek niż kierowcy wyścigowego – dodaje McInerney. – Wydaje mi się, że to przez jego specyficzny akcent i wygląd typowego ucznia prywatnej szkoły. Łatwej przeprawy z Huntem nie miał również początkujący wówczas dziennikarz magazynu „Autosport” – Ian Phillips: – Podszedłem do niego, kiedy rozładowywał swój sprzęt w padoku. Naiwnie myślałem, że w każdej chwili chętnie odpowie na moje pytania. Szybko się jednak wyleczyłem z tej myśli, kiedy usłyszałem jego odpowiedź, typową dla uczniów prywatnych szkół. Brzmiała ona: „Co to za popieprzone pytanie?”. Na reputację Jamesa spory wpływ miała też jego skłonność do angażowania się w sporne sytuacje zarówno na torze, jak i poza nim. – Jego głównym problemem była naiwność – kontynuuje Phillips. – Odkrywając wyścigi miał wrażenie, że to dobry sposób na zarobek. Większość środowiska stanowili jednak ludzie w typie handlarzy samochodowych, czyli cwaniacy. Jeśli Hunt coś kupował, to miał wrażenie, że było to warte swojej ceny. Często jednak okazywało się inaczej i później miał pretensje, że rywale otrzymują lepsze oferty.
Wrzesień 1970 roku był w wykonaniu Brytyjczyka udanym miesiącem, zakończonym m.in. zwycięstwem w belgijskim Heusden-Zolder. Na początku października na Crystal Palace miał natomiast miejsce najbardziej pamiętny incydent w dotychczasowej karierze młodego kierowcy. Londyńska gonitwa była transmitowana w rodzimej telewizji, więc James miał podwójną motywację do jak najlepszego zaprezentowania się na torze. Wraz z pięcioma innymi zawodnikami rywalizował o drugą lokatę, gdyż David Walker wydawał się tamtego dnia nieosiągalny. Na ostatnich trzech okrążeniach obok Hunta o drugi stopień podium biło się już tylko dwóch śmiałków – Mike Beuttler i David Morgan. Gdy Walker mijał linię mety, Beuttler był drugi, a pojedynek Hunta i Morgana zakończył się kraksą, która pozbawiła ich obu miejsca na podium. Rozwścieczony kierowca Lotusa podbiegł do rywala i powalił go na ziemię jednym ciosem.
Zachowanie zawodnika teamu Molyslip Lotus Racing podzieliło środowisko skupione wokół Formuły 3. – To było całkowicie nieuzasadnione – ocenia Ian Phillips. – On zareagował wówczas dokładnie tak samo jak wtedy, gdy zadałem mu swoje pierwsze pytanie. Kolega Phillipsa po fachu, Justin Haler, w swojej relacji z gonitwy na Crystal Palace napisał jednak, że wściekłość Hunta była usprawiedliwiona. Te słowa wywołały lawinę listów do redakcji magazynu „Autosport”, a wśród głosów oburzenia nie zabrakło oczywiście matki Davida Morgana. Sprawa miała swój finał przed trybunałem, który za sprawcę kolizji uznał jednak Morgana i ukarał go dwunastomiesięcznym zawieszeniem licencji, które później znacznie skrócono.
Jedną z osób orzekających w sprawie incydentu w Londynie był John Hogan, pracujący na co dzień w agencji reklamowej. – Pamiętam, że jak tylko poznałem Hunta, to powiedział mi on, że w 1974 roku zostanie mistrzem świata – wspomina mężczyzna. – Pomylił się wprawdzie o dwa lata, ale muszę przyznać, iż nigdy wcześniej nie rozmawiałem z kimś, kto wydawał się równie przekonujący. Każdego dnia otrzymywałem mnóstwo telefonów z pytaniami w stylu „Będę mistrzem świata, załatwisz mi sponsoring?”, ale temu jednemu naprawdę uwierzyłem. Hogan załatwił Jamesowi wsparcie koncernu Coca-Cola i wkrótce stał się dobrym kumplem młodego zawodnika, który zaczął na niego wołać „Hogey”. To właśnie John pomógł też Jamesowi zrobić dobre wrażenie na trybunale i zasugerował założenie garnituru na okazję składania zeznań.
Przed sezonem 1971 wielu czołowych kierowców Formuły 3 zdecydowało się przejść do wyższych serii, F2 lub F1, a Hunt postanowił zostać w tym samym miejscu jeszcze przynajmniej jeden sezon. Młodzieniec w sierpniu kończył dopiero dwadzieścia cztery lata i potrzebował przede wszystkim stabilizacji, żeby móc kiedyś myśleć o wspięciu się na szczyt wyścigowej drabiny. Po zmianie pojemności silników z 1000cc na 1600cc plany Jamesa legły jednak w gruzach. Reprezentujący wówczas team Rose Bearings – March Racing Brytyjczyk wygrał wprawdzie cztery najważniejsze gonitwy sezonu, ale całe zmagania były okupione problemami mechanicznymi oraz kraksami, po których aktualna stała się ksywka „Hunt the Shunt”. Jeden z najbardziej spektakularnych wypadków, w jakich do tamtej pory brał udział, miał miejsce w połowie maja na holenderskim torze Zandvoort. Brytyjczyk do wyścigu startował z ostatniego pola, dzięki czemu miał w sobie jeszcze więcej determinacji do jak najlepszego występu. Na jedenastym „kółku”, pokonując w grupie kilku bolidów 180-stopniowy zakręt Tarzana, March prowadzony przez Jamesa zahaczył o pojazd jednego z rywali, co poskutkowało fatalnie wyglądającą kraksą. Bolid Hunta przekoziołkował poza tor, a element ochraniający głowę kierowcy się odłamał. Podbiegając do stojącego w tumanach kurzu samochodu, porządkowi obawiali się najgorszego. Tymczasem po chwili usłyszeli dobiegające z kokpitu siarczyste przekleństwa.
Zawodnik Rose Bearings – March Racing uratował się przed śmiercią wciskając głowę między kolana. Brytyjczyk dotkliwie się poobdzierał i poobijał, ale te urazy były niczym w porównaniu z tym, co mu groziło. Hunt miał też mnóstwo szczęścia, że wywrócony bolid nie stanął momentalnie w płomieniach, co dla Jamesa mogło się skończyć co najmniej poważnymi oparzeniami. – Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, kiedy jechałem kolejne okrążenie, a on siedział obok swojego samochodu – wspomina Brendan McInerney. Kolega z toru jednocześnie zaznaczył jednak, że akcja Hunta, która doprowadziła do wypadku, była bardzo lekkomyślna. Do końca rywalizacji pozostawało bowiem jeszcze wiele okrążeń, a ścisk w zakręcie był zbyt duży, żeby aż tak ryzykować.
Kierowcy wyścigowi nigdy nie rozmawiają ze sobą o śmierci. Pewnej nocy przy okazji zawodów w Szwecji od tej reguły został jednak uczyniony wyjątek, a w dyskusję wdali się dwaj młodzieńcy marzący o mistrzostwie świata Formuły 1 – James Hunt i Niki Lauda. – Doszliśmy do bardziej praktycznego niż filozoficznego wniosku – opowiada Brytyjczyk. – Ustaliliśmy, że ze względu na naszą profesję odkładanie świętowania sukcesów na później nie ma sensu. To dość racjonalne podejście, bo przecież istniało duże prawdopodobieństwo, że pewnego dnia obaj zginiemy. Tak więc zdecydowaliśmy w jednej chwili, że idziemy świętować i… poszliśmy.
1971 rok był dla Jamesa trudny nie tylko na torze. Wtedy właśnie końca dobiegł jego wieloletni związek z „Ping”, która nie mogła już znieść notorycznych zdrad swego ukochanego. Dziewczyna towarzyszyła mu podczas wszystkich krajowych wyścigów oraz niektórych zagranicznych, ale to i tak nie wystarczyło, żeby trzymać go z dala od objęć innych kobiet. Choć Hunt podczas dłuższych nieobecności zawsze wysyłał listy, to podejrzenia Taorminy zostały ostatecznie rozwiane, gdy jego niektóre „spotkania biznesowe” okazały się mieć zupełnie inne cele. – Sądzę, że to trwało ponad rok i tak naprawdę było trudne i bolesne dla nas obojga – mówi kobieta. – Spędziliśmy razem wiele lat, byliśmy przyjaciółmi i znaliśmy się naprawdę bardzo dobrze. We wczesnej młodości żadne z nas nie miało nikogo innego, byliśmy nierozłączni. Pewnie właśnie dlatego trwałam przy nim tak długo. Bardzo go kochałam. On też mnie kochał, ale się zmienił. Jego światem stały się sporty motorowe i żył od jednego wyzwania do drugiego. Zawsze wracał, ale nigdy nie mówił szczerze na temat tego co robił, gdyż zapewne nie chciał mnie ranić. Na swój sposób był bardzo kochającym i miłym człowiekiem, ale ja miałam przeczucie, że on już nigdy się nie zmieni. Mogłabym z nim być jeszcze długo, lecz byłby to czas pełen cierpienia. Nie byłam przygotowana na spędzenie życia siedząc w domu i myśląc: „O Boże, co on tym razem wywinie?”.
Mozolna wspinaczka
Gdy James na początku swej wyścigowej kariery wyprowadził się do Londynu, nie miał łatwo. Początkowo pomieszkiwał w kawalerce w Chelsea, której głównym elementem wyposażenia był wielki materac.
Swego czasu Hunt wynajmował nawet lokum wspólnie z innym utalentowanym kierowcą – pochodzącym z Austrii Nikim Laudą. Choć mężczyźni mieli zupełnie różne charaktery, zawiązała się między nimi nić porozumienia i szybko zostali przyjaciółmi. – On brał życie takim jakie jest – wspomina Lauda. – Wokół niego zawsze było trochę nerwowo i zawsze miał u swego boku jakieś ładne dziewczyny. Był dobry w te klocki. Po rozstaniu z „Ping” James zaangażował się w dwa stałe związki: najpierw spotykał się przez kilka miesięcy z Francuzką Michelle, a później stworzył naprawdę trwałą relację z Chantal – Belgijką polsko-żydowskiego pochodzenia, która pracowała jako kelnerka w jego ulubionej restauracji.
Z tą drugą kobietą Hunt zamieszkał w swoim nowym mieszkaniu na Earl’s Court Square, ale siedzenie w ciepłych kapciach przed telewizorem nie należało do ulubionych zajęć wschodzącej gwiazdy sportów motorowych. Zamiast tego syn Wallisa i Sue wolał nocami włóczyć się po okolicznych knajpach, pijąc alkohol i podrywając kelnerki, które z reguły nie miały nic przeciwko temu. Tamten okres swojego życia zwykł nazywać „fazą hipisa”. Niektóre źródła podają, że James nie stronił też od narkotyków, ale pewne jest to, że żadnych substancji jeszcze nie nadużywał i pilnował, żeby do wyścigów przystępować wypoczętym i trzeźwym.
Życie raczej nie rozpieszczało młodego Hunta, a jego receptą na wszelkie problemy było traktowanie wszystkiego z przymrużeniem oka. – Wydaje mi się, że on uważał życie za jeden wielki żart – wspomina Brendan McInerney, jego kolega z toru. – Ciągle śmiał się z tego, co ktoś zrobił, albo co przytrafiło się jemu samemu. We wszystkim potrafił znaleźć odrobinę humoru. Prawdopodobnie dzięki temu specyficznemu podejściu do otaczającej rzeczywistości tak chętnie lgnęły też do niego przedstawicielki płci pięknej. – Każdego wieczora zasiadał w przedniej części baru z jakąś dziewczyną u boku – opowiada Nick Brittan. – Wszędzie go było pełno i wszystko robił z wielką pompą. Istnieje cienka linia pomiędzy niesłychaną pewnością siebie a arogancją. On balansował na krawędzi, ale wydaje mi się, że ludzie, którzy chcą coś osiągnąć, potrzebują tego.
Znajomi Hunta opowiadają, że choć wtedy jeszcze nie odniósł żadnego spektakularnego sukcesu, to roztaczała się nad nim aura gwiazdy rocka. Gdy wracał w rodzinne strony i odwiedzał okoliczne puby, ludzie zbierali się wokół niego, słuchając opowieści o luźnym podejściu do życia i niebezpiecznych wyścigach bolidów. – James już wtedy był traktowany jak wielka gwiazda – przywołuje dawne czasy Ian Phillips. – Wszyscy wokół go uwielbiali, podczas gdy jego najbardziej pamiętną akcją było uderzenie rywala w czasie gonitwy transmitowanej w telewizji.
Wielu ludzi uważało Hunta za kogoś wyjątkowego, lecz utalentowany kierowca Formuły 3 nie lubił się wywyższać i nie znosił wszelkich przejawów snobizmu. Czuł się też bardzo niekomfortowo w sytuacjach, w których ludzie wiwatowali na jego cześć, czyli na przykład podczas dekoracji najlepszych zawodników danego wyścigu. Młody mężczyzna również nie za bardzo martwił się o swój ubiór. Brendan McInerney doskonale pamięta wyjście na kolację do luksusowego Berkeley Hotel, kiedy to obsługa musiała zatroszczyć się o marynarkę i krawat dla Jamesa.
W naznaczonym wieloma kraksami sezonie 1971 kariera Brytyjczyka nabierała tempa. Jeszcze latem długowłosy blondyn zadebiutował w wyższej serii, Formule 2. W jednym jedynym wyścigu miał okazję zmierzyć się z Grahamem Hillem, Ronniem Petersonem oraz Emersonem Fittipaldim. Prowadząc bolid March 712M, rywalizację ukończył na dwunastej pozycji. Głównie jednak skupiał się na jak najlepszym zaprezentowaniu się w F3. Czynił postępy, ale na koniec zmagań nastąpiło rozczarowanie, gdy prestiżowy magazyn „Autosport” w trójce najlepszych zawodników umieścił Davida Walkera, Jody’ego Schecktera i Rogera Williamsona. James na tej liście był dopiero piąty, gdyż wypadki oraz problemy sprzętowe nie pozwoliły mu na więcej.
Choć wielu ekspertów widziało w reprezentancie Zjednoczonego Królestwa jednego z najinteligentniej jeżdżących kierowców ostatnich lat, pech sprawił, że do młodzieńca na dobre przylgnął pseudonim „Hunt the Shunt”, którego znaczenie zostało już wcześniej wyjaśnione. – Nie przeszkadzało mi to – mówił na temat swojej ksywki. – Żeby się nie denerwować, powtarzałem sobie, że to taka naturalna rymowanka, która niekoniecznie jest obraźliwa. Prawda jest taka, że James wielu wypadków mógł uniknąć, ale też znakomita większość z nich była powodowana przez jego rywali. Kiedy natomiast on sam był winowajcą, zazwyczaj po prostu próbował wycisnąć ze swojego samochodu siódme poty, żeby zniwelować przewagę sprzętową, jaką mieli nad nim niektórzy zawodnicy.
Hunt uważany był za kierowcę o wielkim potencjale, któremu jednak brakowało trochę funduszy, żeby wspiąć się na sam szczyt F3. Gdy dotarła do niego informacja, że po śmierci swojej babci odziedziczy dość pokaźną ilość gotówki, pojawiła się nadzieja, iż część tych pieniędzy da się w pewien sposób uzyskać od razu. Kierowca Rose Bearings – March Racing udał się więc razem z szefem teamu, Chrisem Marshallem, na negocjacje z Wallisem i Sue. Poczucie przyzwoitości nie pozwalało mu się zwrócić bezpośrednio do babci, ale liczył, że w tej sytuacji uda mu się dogadać z rodzicami. – W wyznaczonym dniu stawiliśmy się w dużym i pięknym domu w Belmont – wspomina mężczyzna. – Usiedliśmy w salonie, gdzie jego mama, skądinąd bardzo wytworna kobieta, zaserwowała nam herbatę. Jego rodzice okazali się bardzo mili, a my staraliśmy się im wytłumaczyć, że brakuje nam pieniędzy na rozwój kariery Jamesa. Próbowaliśmy im uzmysłowić, że chłopak jest teraz na etapie, który może mieć kluczowy wpływ na jego przyszłość. Państwo Huntowie pomyśleli przez chwilę, po czym głos zabrał ojciec: „Moja filozofia jest prosta. Za najważniejszą rzecz w życiu uważam wykształcenie i całej szóstce naszych dzieci zapewniliśmy takie, na jakie było nas stać. James wciąż ma swój pokój w naszym domu. W kuchni mamy jedzenie i zawsze znajdzie się dla niego posiłek. On zawsze będzie też mile widziany tutaj, ale nie damy ani grosza na wyścigi. Dolać wam herbaty?”.
Sezon 1972 Hunt rozpoczynał z poczuciem, że musi wreszcie zrobić krok naprzód. Jego wielki przyjaciel oraz rywal, Niki Lauda, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i za pożyczone w banku trzydzieści pięć tysięcy funtów wykupił sobie miejsce w teamie Marcha, pozwalające mu na rywalizację w dwóch najbardziej prestiżowych seriach – Formule 2 oraz będącej niespełnionym snem wielu kierowców Formule 1. Tymczasem James po wielu nieskutecznych rozmowach z potencjalnymi sponsorami po raz kolejny parafował umowę w Formule 3. Tym razem związał się z zespołem STP March, dzięki czemu znów startował u boku Brendana McInerneya. Jego nowy bolid wyglądał imponująco, jednak wady techniczne sprawiły, że James znów stracił na torze mnóstwo nerwów.
Po kilku niekoniecznie udanych wyścigach team STP March pod koniec kwietnia nie wziął udziału w gonitwie na holenderskim torze Zandvoort, tłumacząc się chęcią poprawienia konstrukcji pojazdu. Tymczasem do Hunta docierało w związku z tym mnóstwo pogłosek, a jedna z nich mówiła, iż w jego teamie brakuje funduszy i włodarze zastanawiają się nad zatrudnieniem Jochena Massa – protegowanego Forda. Niemiec miał oczywiście zająć miejsce Jamesa, gdyż McInerney sam opłacał swój udział w rywalizacji. Gdy w połowie maja tuż przed Grand Prix Monako na torze Monte Carlo bolid Hunta nadal nie był gotowy do jazdy, Brytyjczyk wpadł w szał. Po krótkim namyśle pobiegł po radę do Chrisa Marshalla – swojego byłego szefa. Ten zaoferował mu auto, w którym startował jeden z jego kierowców, odbywający wówczas karę zawieszenia. Gdy o sprawie dowiedział się dyrektor aktualnego teamu Jamesa, Max Mosley, zakomunikował swojemu podopiecznemu, że albo zasiądzie za kierownicą samochodu STP March, albo opuści zespół. Hunt jednak nie dał się zastraszyć i kiedy bolid z jego „stajni” nie był gotowy do wyścigu, skorzystał z propozycji Marshalla. Czy było warto? Cóż, Brytyjczyk już na pierwszym okrążeniu skasował auto w wypadku, a kilka dni później jego miejsce w zespole prowadzonym przez Maksa Mosleya zajął Jochen Mass.
James uważał, że problemy z bolidem podczas Grand Prix Monako były sabotażem ze strony szefa jego teamu, podczas gdy boss przyznał, iż zespół zawalił sprawę z przygotowaniem pojazdu, ale nie mógł też tolerować niesubordynacji swojego kierowcy. Tymczasem „Hunt the Shunt” nie chciał wypaść z obiegu, więc szybko związał się z ekipą Hesketh Racing, której założycielem był Alexander Hesketh. Gdy w belgijskim Chimay młody zawodnik wystąpił gościnnie w barwach zespołu prowadzonego przez Chrisa Marshalla, jego talent zauważył Anthony Horsley, będący wówczas jedynym kierowcą teamu. – Potrzebowaliśmy siebie nawzajem i to było takie małżeństwo z rozsądku -wspomina mężczyzna. – Żaden inny kierowca w tamtym czasie nie pukał do naszych drzwi, a w środowisku Formuły 3 byliśmy obiektem drwin.
W połowie lipca na Brands Hatch miał miejsce wyścig, w którym „Hunt the Shunt” po raz kolejny otarł się o śmierć. Prowadzony przez reprezentanta Zjednoczonego Królestwa Dastle Mk9s wylądował do góry nogami na ogrodzeniu po tym jak jadące przed nim auto straciło przyczepność, w wyniku czego doszło do kolizji. Obserwujący gonitwę Chris Marshall tak się przejął, że natychmiast pobiegł na miejsce zdarzenia. Bał się najgorszego, ale to co zastał, zupełnie go zaskoczyło. – James siedział w fotelu kierowcy i klnąc jak szewc próbował uruchomić pojazd – wspomina. – Bezskutecznie. Był tak napompowany adrenaliną, że nie wiedział nawet, jaki jest dzień. Dłuższą chwilę zajęło mu zorientowanie się, dlaczego jego samochód nie chciał odpalić. W końcu jednak spojrzał przez ramię i zobaczył, że silnik znajduje się… po drugiej stronie toru.
Hunt nie odniósł w kraksie na Brands Hatch żadnych poważnych obrażeń, ale tamten weekend był dla niego naprawdę pechowy. W towarzystwie Chantal i Brendana McInerneya postanowił obejrzeć jeszcze początek Grand Prix Wielkiej Brytanii, po czym w celu uniknięcia korków cała trójka ruszyła pożyczonym Mini Cooperem do Surrey, by oglądanie gonitwy dokończyć na ekranie telewizora w domu państwa Huntów. Towarzystwo nie dotarło jednak na miejsce, gdyż malutki samochód zderzył się czołowo na zakręcie z jadącym pod prąd Volvo. Najbardziej ucierpiała dziewczyna, która doznała złamania czterech żeber. Dość mocno poobijany i pokaleczony Hunt zanim został zabrany do szpitala, sam udzielił sobie pierwszej pomocy… wypijając piwo w pobliskim barze. Hospitalizacja kierowcy miała trwać tydzień, ale skończyła się bardzo szybko, gdyż koledzy z toru dbali o to, żeby Jamesowi nie brakowało złocistego trunku oraz towarzystwa pięknych kobiet, co w takim miejscu jak szpital nie mogło być tolerowane.
Po tragedii na Brands Hatch stało się jasne, że kariera Brytyjczyka w Formule 3 jest skończona. Utalentowany blondyn ponownie pobiegł więc po radę do Chrisa Marshalla. Stanęło na tym, że trzeba spróbować swoich sił w wyższej serii. By wystartować w F2, potrzebnych było jednak kilka rzeczy: samochód, silnik, cztery opony oraz wystarczająca ilość gotówki, żeby za to wszystko zapłacić. Mężczyźni w końcu zdecydowali się wysłać list do Maksa Mosleya, w którym zagrozili mu założeniem sprawy sądowej o niesłuszne zwolnienie Jamesa z zespołu STP March. Jednocześnie zaznaczyli też, że są gotowi z tego zrezygnować, jeśli zostanie im udostępniona konstrukcja stosowana w wyścigach Formuły 2. Mosley początkowo wyśmiał propozycję Hunta, ale ostatecznie zgodził się oddać w użytkowanie starego Marcha 712, w którym zainstalowano silnik o pojemności 1850cc, nabyty przez Aleksandra Hesketha w zamian za wynagrodzenie, które James miał otrzymać jako kierowca jego „stajni” w F3.
Chris Marshall namówił kilku przyjaciół do małego wsparcia finansowego i w ten sposób udało się zbudować bolid z wymalowanym na boku napisem „Hesketh Racing”. Pojazd prowadzony przez Jamesa Hunta zgłoszono do sierpniowego, multiklasowego wyścigu Rothmans 50 000, na starcie którego stanął m.in. ówczesny gwiazdor Formuły 1 – Emerson Fittipaldi. Po stu osiemnastu okrążeniach toru Brands Hatch Brytyjczyk mógł być z siebie dumny, bo zajął znakomite piąte miejsce, ulegając jedynie trzem zawodnikom prowadzącym bolidy F1 oraz jednemu zasiadającemu za kierownicą auta F2. Nagroda również była satysfakcjonująca, ponieważ dwa i pół tysiąca funtów stanowiło poważny zastrzyk gotówki dla prowizorycznego teamu i dawało nadzieję na lepsze jutro.
Upragniona Formuła 1
Przejście do wyższej serii, Formuły 2, okazało się dla Jamesa strzałem w dziesiątkę. Mało kto jednak przypuszczał, że Hunt zabawi na zapleczu F1 tak krótko, i że nie będzie z tego powodu rozpaczał.
Brytyjczyk załapał się tylko na końcówkę sezonu 1972 i przebojem wdarł się do stawki, zajmując punktowane lokaty w wyścigach mających miejsce we francuskim Albi oraz w niemieckim Hockenheim. Gonitwa brytyjskiej edycji F2 na Oulton Park była natomiast absolutnym majstersztykiem w wykonaniu młodego reprezentanta Zjednoczonego Królestwa, który uplasował się na trzeciej pozycji, ulegając jedynie Ronniemu Petersonowi oraz Nikiemu Laudzie, którzy dysponowali nieporównywalnie szybszymi bolidami. Przebywający na urlopie w Szkocji Alexander Hesketh nie widział wielkiego wyczynu kierowcy swojego teamu, ale był pod wrażeniem osiągniętego przez niego rezultatu. Dostrzegając w Jamesie ogromny potencjał, postanowił zreorganizować zespół. Nowym menadżerem Hesketh Racing został Anthony Horsley, a „Hunt the Shunt” w sezonie 1973 miał wystartować we wszystkich gonitwach europejskiej serii Formuły 2.
W międzyczasie wyścigowa karawana zawitała na brazylijski tor Interlagos w Sao Paulo, gdzie dwadzieścia aut F2 konkurowało w kilku gonitwach z czołowymi kierowcami globu, w tym ze świeżo upieczonym mistrzem świata Formuły 1 – Emersonem Fittipaldim. James dysponował wyraźnie słabszym autem niż najlepsi w stawce, ale to nie przeszkodziło mu w zajęciu szóstego miejsca w klasyfikacji generalnej tego mini-cyklu. Pobyt w Kraju Kawy skończył się dla niego bardzo miłym akcentem, jakim było zaproszenie do udziału w mającym długą historię turnieju golfowym Brazil Open.
– Kiedy po raz pierwszy uścisnąłem mu dłoń, poczułem jakbym wsadził ją w imadło – wspomina Hunta dziennikarz Alan Henry. – James był bardzo atrakcyjną osobą i miał taki charakter, że wszędzie go było pełno. Miał w sobie niespożyte pokłady energii, a podczas pobytu w Brazylii sypiał po dwie lub trzy godziny na dobę. Nie wszyscy jednak akceptowali osobowość Jamesa, a Hunt również nie ze wszystkimi potrafił utrzymywać dobre relacje. Będąc w Brazylii obraził pewną wpływową kobietę, która wykrzyczała tylko w jego stronę: – Mój mąż i ja zadbamy o to, żebyś nigdy nie dostał się do Formuły 1!
Na początku 1973 roku team Hesketh Racing wydał komunikat, że „Hunt the Shunt” wystartuje nie tylko w pełnym sezonie F2, ale spróbuje też się pokazać w królowej sportów motorowych, Formule 1, by w kolejnej kampanii zadomowić się już na stałe wśród najlepszych kierowców globu. Środowisko wyścigowe podeszło do tej informacji ze sporym sceptycyzmem, a niektórzy pukali się wręcz po głowach twierdząc, że Anthony Horsley w ogóle się nie zna na swojej pracy. Członkowie Hesketh Racing nie zaprzątali sobie jednak głowy drwinami kolegów po fachu i prężnie przygotowywali się do nowej kampanii na torach Starego Kontynentu.
Właściciel „stajni” zdecydował, że jej barwami będą paski w kolorach czerwonym, białym oraz niebieskim. W przeszłości każdy kraj miał „urzędowo” przypisany kolor: Niemcy – srebrny, Włochy – czerwony, Wielka Brytania – zielony i tak dalej. Alexander Hesketh postanowił trochę zmienić ten porządek. – Brytyjska zieleń prezentowała się wspaniale, ale w moim odczuciu była zbyt subtelna – tłumaczy. – Jestem wielkim patriotą, dlatego zdecydowaliśmy się używać kolorów występujących na fladze Zjednoczonego Królestwa. Warto również wspomnieć, że wszyscy członkowie teamu Hesketh Racing mieli spersonalizowane koszulki oraz kombinezony. W wyścigach bolidów był to dość nowatorski zabieg.
Choć w kuluarach brytyjski zespół był małym pośmiewiskiem, Jamesowi bardzo podobała się atmosfera panująca wewnątrz teamu. – Alexander przyprowadzał swoich kumpli i urządzał wielkie przyjęcia, ale od środka to był bardzo poważny i profesjonalnie zarządzany zespół – opowiada. – Połączenie powagi oraz zabawy było dla mnie idealne. Kiedy koncentrowałem się na wyścigu, cała ta otoczka mi nie przeszkadzała, a po przekroczeniu linii mety miło się było zrelaksować. Otwarcie sezonu 1973 nie ułożyło się jednak po myśli Hunta, który wycofał się z gonitwy na Mallory Park po tym jak od jego nowego Surteesa TS15 odpadło prawe przednie koło. Nieznaczny falstart nie zniechęcił jednak Jamesa i jego kolegów do dalszej pracy i już tydzień później niespełna dwudziestosześcioletni kierowca zadebiutował w Formule 1 w niezaliczanym do klasyfikacji mistrzostw świata wyścigu Race of Champions, mającym miejsce na torze Brands Hatch. Problemy sprzętowe napsuły mu trochę krwi podczas treningu i kwalifikacji, ale w gonitwie wszystko już zagrało jak trzeba i Surtees T59B prowadzony przez Hunta minął linię mety jako trzeci. Czterdzieści pięć tysięcy kibiców wiwatowało, a dla Jamesa i jego zespołu taki sukces stanowił motywację do jeszcze cięższej pracy.
Apetyt rośnie w miarę jedzenia, ale kolejne dobre wyniki w wykonaniu długowłosego blondyna nie chciały nadejść. Zawodnik Hesketh Racing źle wspominał gonitwy w Hockenheim, Thruxton i Nuerburgu, a we francuskim Pau jedyna jego warta odnotowania zdobycz to miejscowa miss, z którą spędził cały weekend. – Wielu ludzi chce zarabiać mnóstwo pieniędzy, żeby móc je odłożyć – mawiał Alexander Hesketh. – Ja chcę je wydawać. Lubię wydawać kasę na realizację swoich projektów i właśnie dlatego mam zespół wyścigowy. Niektórzy ludzie z branży obawiali się, że w obliczu niepowodzeń możny lord znudzi się rywalizacją bolidów, ale na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Ba, po rozbiciu auta na treningu w Pau, James Hunt już więcej nie pojawił się w stawce F2, gdyż team Hesketh Racing ruszył na podbój… Formuły 1!
– Alexander był bardzo podekscytowany moim trzecim miejscem w Race of Champions – opowiada „Hunt the Shunt”, na którego właściciel zespołu zwykł mawiać „Superstar”. – Jego rozumowanie było takie, że cieniujemy Formule 2, a za niewiele większe pieniądze możemy też cieniować, ale w F1. Zadanie stojące przed Jamesem i jego załogą wydawało się karkołomne. Czołowe ekipy królowej sportów motorowych mogły liczyć na finansowe wsparcie największych korporacji, a funkcjonowanie teamu Hunta opłacane było głównie z pieniędzy pasjonata. Warto jednak dodać, że majątek lorda Alexandra prezentował się imponująco. Brytyjski team po raz pierwszy stanął do mistrzowskiej rywalizacji Formuły 1 podczas czerwcowej Grand Prix Monako na torze Monte Carlo, a jego siedzibę stanowił ogromny jacht Southern Breeze, jeden z największych w porcie. W transporcie powietrznym Hesketh używał własnego helikoptera, a w garażu posiadał takie perełki jak Rolls Royce Corniche czy Porsche Carrera. Przechodząc do F1, James Hunt otrzymał natomiast we władanie nowy bolid – March 731, który został nabyty oczywiście od Maksa Mosleya. Nad sprawami technicznymi pieczę sprawował natomiast inżynier Harvey Postlethwaite, pracujący wcześniej w fabrycznym zespole Marcha. – Upili mnie – tłumaczył żartobliwie parafowanie kontraktu z wciąż niepozorną „stajnią”.
James Hunt przybywając do Monako należał do najbardziej charakterystycznych kierowców w stawce. – Wyglądał jak model, aktor lub po prostu bogaty playboy – wspomina Pete Lyons, dziennikarz magazynu „Autosport”. – Pasował do otaczającego krajobrazu. Jego aparycja sprawiała, że raz go zobaczyłeś, a potem miałeś w pamięci przez długi czas. Gdy jednak zawarczą silniki bolidów, wygląd poszczególnych zawodników schodzi na dalszy plan, gdyż linię mety jako pierwszy mija najlepszy w danym dniu, a nie najprzystojniejszy. „Hunt the Shunt” w kwalifikacjach na torze Monte Carlo był dopiero osiemnasty i musiał się naprawdę sporo napocić, żeby ukończyć zawody na dobrym miejscu.
Kiedy James stawał na starcie z kierowcami takimi jak Jackie Stewart, Emerson Fittipaldi czy Graham Hill, czuł się zupełnie inaczej niż podczas wyścigów F2. – Byłem nerwowy, bardzo nerwowy – opowiada. – Denerwowałem się przed każdą gonitwą, a szczególnie jeśli była to dla mnie ważna gonitwa. Tamten wyścig był bardzo istotny, a tor w Monako jest trudnym miejscem na początek kariery w Formule 1. Jest tam bardzo wąsko, trzeba cały czas zmieniać biegi i nie ma miejsca nawet na najmniejszy błąd. Pięćset koni mechanicznych to bardzo dużo jak na tak niepozorny pojazd. Zanim wsiadłem do kokpitu, wymiotowałem kilka razy i wyglądałem jak wrak człowieka. Młody kierowca cierpiał również na silne bóle głowy, które tłumaczył sobie wrażliwością na pogodę. Meteopatia uaktywniła się u niego po kilku wypadkach, w wyniku których ucierpiały mięśnie szyi, powodując kłopoty z krążeniem krwi.
Gdy zawarczały rozgrzane do czerwoności 500-konne silniki dwudziestu pięciu bolidów, James natychmiast zapomniał o wszelkich dolegliwościach i myślał tylko o tym, żeby minąć linię mety na jak najwyższej pozycji, a najlepiej jako pierwszy. Marzenia jednak rzadko kiedy spełniają się w debiutach, a zawody na torze Monte Carlo były przecież dla Hunta debiutem w mistrzostwach świata F1. Gonitwy Race of Champions nie zaliczano bowiem do klasyfikacji czempionatu. Do pokonania było siedemdziesiąt osiem okrążeń, a panujące lato sprawiło, że pot lał się z Jamesa strumieniami. Jako pierwszy flagę z szachownicą minął Jackie Stewart, drugie miejsce zajął Emerson Fittipaldi, a na trzeciej lokacie uplasował się Ronnie Peterson. „Hunt the Shunt” był dziewiąty, choć do mety nie dotarł. Na siedemdziesiątym trzecim „kółku” w jego aucie eksplodował silnik, co uniemożliwiło dalszą jazdę. – W pierwszej części wyścigu radziłem sobie bardzo dobrze, ale potem dało mi się to we znaki – komentował na gorąco kierowca Hesketh Racing. – Nie byłem w stanie utrzymać takiego tempa, bo to była najprostsza droga do odpadnięcia z rywalizacji. Upał oraz wysiłek fizyczny doprowadził mnie do stanu skrajnego wyczerpania.
Wykończony James miał jednak zdolność do niezwykle szybkiej regeneracji, gdyż po zawodach uczestniczył w imprezie, która trwała aż do świtu. Mógł się bawić, bo w swoim debiutanckim występie w MŚ F1 mimo wszystko pokazał się z dobrej strony. Niecały miesiąc później stanął natomiast na starcie Grand Prix Francji, rozgrywanej na torze Paula Ricarda w pobliżu Marsylii i wywalczył pierwszy punkt w swojej karierze w najwyższej serii wyścigowej globu. Dokonując tego w swoim zaledwie drugim występie sprawił, że rywale wreszcie zaczęli traktować go naprawdę poważnie. Stało się też jasne, że jego pseudonim „Hunt the Shunt” może wkrótce ustąpić miejsca „Superstar”, wymyślonemu przez Aleksandra Hesketha.
– Nie uważam siebie za kogoś obdarzonego jakimś ponadprzeciętnym talentem – mówił o sobie James. – Wydaje mi się, że stoję w drugim szeregu, za ludźmi pokroju Ronniego Petersona. Brytyjczyk miał jednak świadomość tego, że nie każdy wyścig wygląda tak samo, i że wiele aspektów ma wpływ na końcowy rezultat. Z tego powodu rozpoczął treningi z drużyną piłkarską Chelsea Londyn, chcąc w ten sposób poprawić swoją kondycję fizyczną. Podbijając piłkę głową wzmocnił na przykład mięśnie szyi, które do tej pory bardzo często dawały mu się we znaki. Zaczął też biegać. – Zawsze mam przy sobie strój do biegania – zwierzał się.
Reprezentant Zjednoczonego Królestwa z gonitwy na gonitwę radził sobie coraz lepiej. W połowie lipca w zawodach na rodzimym torze Silverstone zajął czwarte miejsce, a dwa tygodnie później w holenderskim Zandvoort uplasował się po raz pierwszy na podium, a konkretnie na jego najniższym stopniu. Hunt miał co celebrować, tyle że niestety okoliczności ku temu raczej nie były sprzyjające. W wyniku obrażeń odniesionych w wypadku podczas tamtego wyścigu zginął bowiem Roger Williamson, którego James znał jeszcze z czasów jazdy w Formule 3. – Myślę, że on dopiero wtedy po raz pierwszy zrozumiał, jak poważne konsekwencje może nieść ze sobą wykonywany przez niego zawód – mówi John Richardson, kolega Jamesa. – Kiedy oglądaliśmy tamtą kraksę, wydawał się naprawdę przerażony. Patrzenie na faceta, który spłonął, to okrutnie przeżycie, a on jak na ironię odjechał wtedy kapitalne zawody.
Wschodzący gwiazdor Hesketh Racing potrzebował trochę czasu na dojście do siebie po tragicznej śmierci kolegi. W tym celu głównie spotykał się z przyjaciółmi i imprezował. Do rywalizacji w Grand Prix Formuły 1 powrócił w drugiej połowie sierpnia, ale zawody w Austrii zakończył już na samym początku z powodu awarii silnika. Trzy tygodnie później w Monzy nie stanął natomiast nawet na starcie po tym jak rozbił samochód już w kwalifikacjach. Następnie pokłócił się z Anthonym Horsleyem, który nie chciał słyszeć o sprowadzeniu do Włoch rezerwowej konstrukcji. Na szczęście mężczyźni byli dobrymi przyjaciółmi i nadawali na podobnych falach, więc topór wojenny został szybko zakopany, a team rozpoczął przygotowania do dwóch ostatnich wyścigów sezonu, mających miejsce w Ameryce Północnej. Tam „Hunt the Shunt” poradził już sobie znakomicie, zajmując siódmą lokatę w Kanadzie oraz… drugą w USA!
W sezonie 1973 James Hunt wystartował w zaledwie ośmiu z piętnastu odsłon mistrzostw świata Formuły 1, a pomimo tego uplasował się na ósmej pozycji w klasyfikacji generalnej. Dla porównania Niki Lauda nie opuścił żadnej gonitwy, a został sklasyfikowany na dopiero siedemnastym miejscu. Brytyjczyk za swoje osiągnięcia otrzymał Campbell Trophy, a Alexander Hesketh zapowiedział, że w kolejnej kampanii budżet jego teamu zostanie zwiększony do około dwustu tysięcy funtów. Hunt miał się z czego cieszyć, chociaż całą radość zburzył kolejny tragiczny wypadek, który zdarzył się podczas kwalifikacji do kończącej rywalizację Grand Prix Stanów Zjednoczonych. Walczący o pole position i medal MŚ Francois Cevert pokonując nieostrożnie jeden z zakrętów zahaczył o krawężnik, wyleciał na zewnętrzną część toru i uderzył w ogrodzenie. Utalentowany Francuz poniósł śmierć na miejscu, a James znów musiał wychylić kilka piw zanim wrócił do normalności.
Hiszpańskie słońce i piękna Suzy
James Hunt wraz z zespołem Hesketh Racing stanowił zaprzeczenie wszelkich reguł rządzących Formułą 1. Bez wielkich sponsorów kierowcy o reputacji jeźdźca bez głowy łatwo jednak nie było.
Przed sezonem 1974 team zbudował nowy bolid, Hesketh 308, a także dorobił się logo – żółtego misia w białym kasku z flagą Wielkiej Brytanii. Wokół emblematu powstała cała kampania reklamowa pod hasłem „Hesketh Racing – największy mały zespół wyścigowy na świecie. Jeździmy dla ojczyzny, jeździmy dla ciebie”. Pocieszny miś wylądował też na koszulkach, które przed wyścigami mógł kupić każdy fan F1. – Chcemy dać ludziom możliwość wyrażenia swojego wsparcia zarówno w kraju, jak i za granicą – tłumaczył Alexander Hesketh. – To jest dla nas niezwykle ważne.
Podczas gdy bolidy ścigające się w stawce królowej sportów motorowych wyglądały jak bilbordy, białe auto Jamesa Hunta bez ani jednej reklamy prezentowało się naprawdę dostojnie. Samochód wyposażono w ośmiocylindrowy silnik o pojemności trzech litrów, a reprezentant Zjednoczonego Królestwa miał w nim wreszcie pokazać, na co go naprawdę stać. W tamtym czasie zarabiał też już całkiem przyzwoicie, gdyż jego roczne honorarium wzrosło do piętnastu tysięcy funtów. W zamian jednak musiał poświęcić zdecydowanie więcej czasu na obowiązki związane m. in. z testowaniem sprzętu. Z tego też względu nowa konstrukcja po raz pierwszy została użyta dopiero w trzeciej gonitwie sezonu 1974, gdyż po próbach na torze Silverstone okazało się, iż wymaga ona kilku poprawek.
James należał do ludzi, którzy nie lubią owijać w bawełnę, dlatego nie miał większych problemów z wyrażeniem swoich opinii na łamach prasy. Nawet jeśli pytano go o rywali z toru. – „Superszwed” jest zdecydowanie najszybszym kierowcą w stawce – chwalił Ronniego Petersona. O brazylijskim mistrzu, Emersonie Fittipaldim, powiedział natomiast: – Nie jest demonem prędkości, ale podczas wyścigu myśli i dlatego trzeba go respektować. Potrafi wprawdzie stracić głowę, kiedy wszystko idzie niezgodnie z jego założeniami, ale szybko zbiera się do kupy. Wielki szacunek Hunt miał także do utalentowanego Austriaka, Nikiego Laudy, z którym jeszcze całkiem niedawno dzielił mieszkanie: – To prawdziwy myśliciel, taktyk i pan sytuacji. Pod presją nie popełnia żadnych błędów. Słodzić przeciwnikom jest o wiele łatwiej niż ich krytykować. „Hunt the Shunt” jednak z tym również nie miał problemu: – Carlos Reutemann ma tendencje do rezygnacji z walki, Clay Regazzoni jest już starawy, a Hans Stuck zbyt często ląduje poza torem.
Wbrew oczekiwaniom, kampania 1974 nie była w wykonaniu Jamesa Hunta marszem triumfalnym. Kierowca Hesketh Racing z pierwszych sześciu wyścigów ukończył zaledwie dwa, a pierwsze podium zanotował dopiero w połowie zmagań, kiedy to na szwedzkim torze Anderstorp zajął trzecie miejsce. Podobnie było w Austrii oraz Stanach Zjednoczonych, ale sześć gonitw zakończonych minięciem flagi z szachownicą to zdecydowanie zbyt mało, żeby myśleć o jakiejkolwiek lokacie w czubie klasyfikacji generalnej. Dwudziestosiedmiolatek zgromadził 15 punktów i po raz drugi uplasował się na ósmej pozycji w tabeli mistrzostw świata Formuły 1. Zwyciężył Fittipaldi przed Regazzonim i Scheckterem, a Lauda był czwarty. Ten ostatni zwykł mawiać, że zasiadając za kierownicą bolidu godzi się na dwudziestoprocentowe ryzyko śmierci, ale nie większe. Austriak wiedział co mówi, gdyż w sezonie 1974 najwyższa seria wyścigowa znów zebrała swoje żniwo. W RPA zginął Amerykanin Peter Revson, a w USA rodak Nikiego – Helmutt Koinigg.
Tymczasem w prywatnym życiu Jamesa zaszło sporo zmian. Zgodnie z zaleceniami firmy IMG, która dbała o jego finanse, przeprowadził się on do… Hiszpanii. Mieszkanie z dala od przyjaciół i znanych kątów początkowo wydawało mu się głupim pomysłem, ale perspektywa zaoszczędzenia osiemdziesięciu procent podatków wzięła górę nad sentymentami. Hunt pospiesznie anulował umowę najmu londyńskiego mieszkania, spakował trochę rzeczy do Porsche należącego do Alexandra Hesketha i udał się samotnie w kierunku Costa del Sol. Szukając odpowiedniego dla siebie lokum, zatrzymał się w hotelu. Poszukiwania czterech kątów wypełniały jednak tylko część pustki, jaką coraz bardziej doświadczony kierowca zaczął odczuwać z dala od ojczyzny. Przypominały mu się czasy, gdy jako chłopiec uczęszczał do prywatnej szkoły i mieszkał w internacie.
W andaluzyjskim Torremolinos nikt z tubylców nie słyszał o kimś takim jak James Hunt. – Nagle zdałem sobie sprawę z tego, że jestem sam jak palec – opowiada Brytyjczyk. – Nie znałem tam nikogo i ciężko mi było z kimkolwiek się dogadać. Wrodzona nieśmiałość w stosunku do obcych dodatkowo utrudniała reprezentantowi Zjednoczonego Królestwa funkcjonowanie w nowym środowisku. Do tamtej pory uważał za mit opinię, iż poczucie życiowej stabilności ułatwia kierowcom wyścigowym koncentrację na wykonywanej profesji. Z dala od domu dotarło jednak do niego, że znalezienie tej jedynej kobiety i założenie z nią rodziny może rozwiązać wiele problemów i sprawić, że nie będzie już każdego dnia rozmyślał nad niepewnością swojego losu.
Za potencjalną towarzyszką życia James nie rozglądał się zbyt długo. Poznał ją zaledwie po kilku tygodniach pobytu na Półwyspie Iberyjskim – w klubie tenisowym Lewa Hoada w Fuengiroli. Wybranka Hunta nazywała się Suzy Miller i była o rok młodsza od niego. Dzieciństwo spędziła w Rodezji, po czym przeniosła się do Londynu, gdzie zrobiła karierę jako modelka. Piękna blondynka urzekła utalentowanego kierowcę Hesketh Racing nie tylko wyglądem, ale również ciepłą osobowością, dzięki której odnajdywał on wewnętrzny spokój. Początkowo miało się wrażenie, że związek Jamesa i Suzy to taka relacja z rozsądku. Młoda kobieta również dopiero co przybyła do Hiszpanii, a „Hunt the Shunt” idealnie rozwiązywał problem samotnych wieczorów w obcym kraju. James zamieszkał w jej mieszkaniu, lecz po początkowym okresie fascynacji Miller zapragnęła czegoś więcej niż bycia tylko dziewczyną wschodzącej gwiazdy sportów motorowych. Oczekiwała poważnego związku, a kiedy mężczyzna zaczął kręcić nosem, to spakowała jego rzeczy i kazała mu wracać do hotelu. Facet w samotności jednak nie potrafił wytrwać zbyt długo. – Wiedziałem, że perspektywa małżeństwa zmieni podejście Suzy do sprawy, więc poszedłem do niej i… się oświadczyłem – wspomina.
Kobieta oczywiście przyjęła oświadczyny, co zostało podane do publicznej wiadomości w połowie lipca 1974 roku. Datę ślubu wyznaczono natomiast na październik, tuż po ostatniej gonitwie sezonu. Miller chciała sformalizować związek od razu, ale James potrzebował jeszcze trochę czasu na uporządkowanie myśli. W końcu małżeństwo to coś, co zmienia całe dotychczasowe życie, a Hunt należał do ludzi, którzy cenili sobie poczucie niezależności. Chociaż sam się oświadczył Suzy, musiał też zweryfikować, co tak naprawdę do niej czuje. On w końcu gustował w przygodach na jedną noc, a jego największą miłością były przecież wyścigi bolidów. Jego wieloletnia dziewczyna, „Ping”, kiedyś tego nie wytrzymała i odeszła. Znalazła sobie innego mężczyznę i wzięła z nim ślub. Z Jamesem utrzymywała jednak przyjacielskie relacje, więc Hunt był obecny na ceremonii, a jego brat Peter grał podczas niej na trąbce. Taormina pojawiła się też na przyjęciu zaręczynowym swojego byłego partnera. Wtedy też opowiedział jej on o swoich wątpliwościach.
Ceremonia zaślubin odbyła się w Oratorium Brompton w Londynie, a wszelkie uroczystości zostały opłacone przez Alexandra Hesketha. James był anglikaninem, ale ze względu na pannę młodą wszystkich rytuałów dokonano według obrządku rzymskokatolickiego. Na zaproszenie pary młodej przybyły takie osobistości jak Graham Hill, Stirling Moss czy Ronnie Peterson. – Nogi się pode mną ugięły – Hunt opowiada o chwili, w której stanął przed ołtarzem. – Najchętniej bym to wszystko odwołał i uciekł, ale nie miałem jaj, żeby to zrobić. James nie miał odwagi, żeby w ostatniej chwili zrezygnować ze ślubu, ale wcześniej i tak próbował sobie jej dodać, sięgając po… alkohol. Picie rozpoczął jeszcze przed szóstą rano, więc składając przysięgę małżeńską nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego co mówi. Podczas wesela wsparcie dla niego, i to dosłownie, stanowili Anthony Horsley oraz Alexander Hesketh. Na szczęście obyło się bez większych wpadek i po wszystkim można było odlecieć w podróż poślubną na Karaiby.
Team Hesketh Racing przed sezonem 1975 miał spore ambicje. – Chcę zbudować najlepszy bolid na świecie i zobaczyć Jamesa Hunta jako kolejnego brytyjskiego mistrza globu – zapowiadał właściciel „stajni”. – W poprzedniej kampanii szło nam bardzo źle i nie chciałbym, żeby to się powtórzyło. Za zwycięstwo w gonitwie zespół inkasował w tamtym czasie czternaście tysięcy funtów, a konkurowanie na najwyższym poziomie wymagało budżetu w wysokości trzystu sześćdziesięciu „kawałków”. Alexander Hekseth postanowił ograniczyć do minimum wydatki na rozrywki i całą możliwą gotówkę inwestować w sprzęt. W tym celu sprzedał swój helikopter oraz kilka luksusowych aut. Choć Hunt pod koniec czerwca w holenderskim Zandvoort odniósł swoje upragnione, pierwsze zwycięstw o w Formule 1, to z siedmiu wcześniejszych wyścigów ukończył zaledwie dwa, co dość poważnie odbiło się na finansach teamu. Istniało nawet ryzyko, że Hesketh Racing nie przystąpi do lipcowej Grand Prix Francji, ale dzięki sprzedaży Rolls Royce’a należącego do włodarza zespołu udało się zebrać potrzebną kwotę, a James odwdzięczył się zajęciem drugiej lokaty na torze Paula Ricarda.
„Hunt the Shunt” i Suzy mieszkali w wynajętej willi niedaleko andaluzyjskich plaż. James miał idealne warunki do codziennych treningów, które stanowiło bieganie po górzystym terenie oraz gra w tenisa w klubie Lewa Hoada. Podczas gdy wielu jego rywali z toru traktowało wyścigi tylko i wyłącznie jako sposób na zarobienie pieniędzy, Brytyjczyk próbował czerpać radość ze swojej profesji. Wiedział, że w żaden inny sposób nie jest w stanie wygenerować takich dochodów, ale jednocześnie nie chciał popaść w rutynę. Przykro mu się patrzyło na niektórych kolegów, którzy dawno stracili już wolę walki o najwyższe laury, a przed każdą akcją na krawędzi paraliżował ich strach. Tymczasem włodarze Hesketh Racing z każdym tygodniem wymagali od Hunta coraz więcej. Uznali, że przestali bawić się wyścigi i wreszcie nadszedł czas na poważne podejście do tematu. Z tym jednak u Jamesa bywało różnie. – Nigdy nie próbowaliśmy go ograniczać – opowiada Anthony Horsley. – Mógł bawić się przez całą noc, jeśli tylko to nie miało później wpływu na jego postawę na torze. Chcieliśmy zastosować dyscyplinę jedynie tam, gdzie była konieczna, a w przypadku Jamesa trzeba było uporządkować kilka spraw prywatnych oraz zawodowych.
W celu poprawy funkcjonowania teamu Horsley zwołał nadzwyczajne spotkanie w Easton Neston. – Musieliśmy zmienić trochę trasę, którą podążaliśmy – tłumaczy Hunt. – To, że mieszkałem zagranicą nie wpływało dobrze na komunikację w zespole. Zdecydowaliśmy więc, że pomiędzy wyścigami będę wracał do kraju, żeby po prostu przez pewien czas być bliżej chłopaków. Pierwszym sukcesem nowej polityki teamu było długo wyczekiwane zwycięstwo w Zandvoort, gdzie reprezentant Wielkiej Brytanii minął linię mety przed dwoma faworyzowanymi kierowcami Ferrari – Nikim Laudą oraz Clayem Regazzionim. Kluczem do triumfu okazały się opony. Ze względu na panujące warunki wszyscy rozpoczęli gonitwę na miękkiej mieszance, a tylko James przewidział poprawę aury i zdecydował o rychłej zmianie ogumienia na przystosowane do suchej nawierzchni. Wyjeżdżając z pit-stopu as Hesketh Racing zajmował dziewiętnastą lokatę, ale w mgnieniu oka przedarł się na czoło stawki, gdy rywale zaczęli masowo zjeżdżać do boksów, żeby skopiować jego manewr. James prowadzenia nie oddał do samego końca, przez wiele „kółek” czując na plecach oddech Nikiego Laudy, który ostatecznie minął linię mety niewiele ponad sekundę za Brytyjczykiem.
Po triumfie w Zandvoort Hunt i jego ekipa oszaleli z radości. Reprezentant Zjednoczonego Królestwa cieszył się też, że jego triumf w Holandii widziało wielu rodaków, bo możliwość dzielenia się sukcesem z kibicami była dla niego bardzo ważna po latach niepowodzeń i mozolnego dążenia do perfekcji. – Anthony Horsley to człowiek, któremu mnóstwo zawdzięczam jeśli chodzi o wyścigi – mówił. – To również człowiek, dzięki któremu dojrzałem. On pokazał mi jak dawać z siebie wszystko za każdym razem, a nie tylko od czasu do czasu. Jego krytyka zawsze była konstruktywna. Nauczył mnie jak przygotować się mentalnie do występu i znaleźć w sobie motywację. Dzięki niemu lepiej poznałem samego siebie.
Nieszczęśliwa miłość
James i Suzy stanowili piękną parę, ale małżeństwem udanym nie byli. Co ciekawe, pierwsze problemy w ich związku zaczęły się pojawiać już podczas podróży poślubnej na Karaibach.
Wspólnie z Huntami wypoczywali również świeżo upieczeni państwo Horsleyowie, wobec czego mężczyźni zamiast zajmować się swoimi żonami, to ciągle rozmawiali o motoryzacji i oddawali się typowo męskim zajęciom. – Czułam się jak piąte koło u wozu – opowiada wybranka Jamesa. Trudno się jej dziwić, skoro męża widywała tylko od czasu do czasu, a nawet wówczas poświęcał jej on niewiele uwagi. Gdy rodzice ówczesnego kierowcy Hesketh Racing odwiedzili później młode małżeństwo w Hiszpanii, Sue poważnie przejęła się losem Suzy. – Ona jest absolutnie cudowna – mówiła. – Fantastyczna dziewczyna, jak to zazwyczaj trafiało się Jamesowi. Widzę jednak, że dla niego małżeństwo to czysta abstrakcja. Jego styl życia nie nadaje się do stworzenia trwałej relacji. Kocham go strasznie, ale nie chciałbym mieć go za męża.
„Hunt the Shunt” swoje małżeństwo uważał za katastrofę jeszcze zanim tak naprawdę zostało zawarte. Starał się jednak nie winić żony o taki obrót spraw. Uważał po prostu, że dwa zupełnie inne style życia i dwie całkowicie odmienne osobowości nie są w stanie ze sobą współgrać na dłuższą metę. – Jestem w pełni skupiony na wyścigach i ich otoczce – tłumaczył. – Żyję w ciągłym biegu, a Suzy pragnęła czegoś odwrotnego. Jak na ironię, wzięliśmy ślub. Gdy ja podróżowałem po świecie, ona siedziała w domu i się nudziła. Kiedy natomiast wyjeżdżała razem ze mną, to w ogóle nie czerpała z tego przyjemności. Ciągle musiałem oglądać się przez ramię i sprawdzać czy ona za mną nadąża.
Po pewnym czasie James zaczął się zastanawiać jak się wyplątać z nieudanego związku. Dla niego nie było to wcale takie proste, bo choć nie sprawiał takiego wrażenia, to w głębi duszy był bardzo wrażliwym człowiekiem. – Strasznie mi zależało, żeby jej nie zranić – zwierza się Hunt. – Takie sprawy można załatwić delikatnie i mniej delikatnie, a ja nigdy nie chciałem być człowiekiem, który kogoś krzywdzi. Mężczyzna zaproponował swej wybrance czasową separację, mieszkanie w Londynie oraz wsparcie finansowe. Ta jednak nie chciała o tym słyszeć, więc para wciąż mieszkała pod jednym dachem. Tak naprawdę małżeństwo Huntów od połowy lata 1975 roku było już tylko fikcją. Młodzi byli razem tylko formalnie, prowadząc dwa oddzielne życia.
Na torze również łatwo nie było, a wszystko ze względu na kryzys finansowy, jaki dopadł team prowadzony przez Alexandra Hesketha. Włodarze zespołu musieli się nieźle nagimnastykować zanim została ukończona budowa nowego bolidu, którego wartość szacowano na sto tysięcy funtów. Podczas sierpniowej Grand Prix Austrii James natomiast po raz kolejny był świadkiem fatalnego wypadku. Brytyjczyk zatrzymał się po tym jak auto Marka Donohue’a przeleciało nad ogrodzeniem. Amerykanin tuż po kraksie był przytomny, ale niedługo później zmarł w wyniku odniesionych obrażeń głowy. Sytuacja nie wyglądała najlepiej, ale Hunt wreszcie też udowodnił, że jest zawodnikiem ścisłego topu, i że już niedługo będzie trzeba się z nim liczyć w walce o tytuł mistrza świata Formuły 1. Reprezentant Zjednoczonego Królestwa w kampanii 1975 zgromadził 33 punkty i brązowy medal przegrał z Carlosem Reutemannem o zaledwie 4 „oczka”. Zwyciężył po raz pierwszy w karierze Niki Lauda, a tuż za nim uplasował się Emerson Fittipaldi.
Ferrari, Brabham czy McLaren to „stajnie”, których nie trzeba przedstawiać żadnemu miłośnikowi sportów motorowych, dlatego osiągnięcie Hunta i Hesketh Racing stanowiło nie lada wydarzenie. Wspólne świętowanie trwało jednak tylko do 14 listopada 1975 roku. Był to ostateczny termin wyznaczony przez właściciela teamu na pozyskanie trzystu tysięcy funtów potrzebnych do wystartowania w kolejnych zmaganiach. Następnego dnia na torze Thruxton miała miejsce impreza pożegnalna, podczas której James odjechał kilka „kółek” w bolidzie, w którym odniósł swoje jedyne do tamtej pory zwycięstwo w zawodach F1. Imprezę transmitowano na antenie stacji BBC, a Alexander Hesketh za swoje zasługi został odznaczony złotym medalem przez British Automobile Racing Club.
– Mam gigantyczny dług wobec Alexandra Hesketha i jego teamu – mówił James. – Przede wszystkim otrzymałem szansę, której potrzebowałem w kluczowym momencie swojej kariery. Wszyscy przyszliśmy znikąd, ale ja w szczególności. Zostałem obdarzony wielkim zaufaniem pomimo wyników jakie uzyskiwałem w Formule 3. Dzięki temu zespołowi przeżyłem też fantastyczny okres w swoim życiu. Zachęcano mnie, żebym czerpał radość z tego, co robię. Imprezy oczywiście odegrały w tym wszystkim znaczącą rolę, ale w zespole wyścigowym najpierw się wspólnie pracuje, a dopiero potem bawi. Stanowiliśmy grupę dobrych przyjaciół i to jest coś, co będzie bardzo ciężko zastąpić.
Słowa Jamesa pokazują, że nawet w sportach motorowych nie wystarczy mieć góry pieniędzy, żeby odnosić dobre wyniki. Na sukces pracuje bowiem cały sztab ludzi, a nie tylko facet zasiadający za kierownicą przeraźliwie drogiego auta. – Przyjaźń i współpraca z Jamesem Huntem sprawia, że jestem naprawdę szczęśliwym człowiekiem – Alexander Hesketh komplementował wschodzącą gwiazdę F1. – On już kilka miesięcy temu wiedział, z jakimi problemami będziemy musieli się zmierzyć w kolejnym sezonie. Dlatego też jestem mu bardzo wdzięczny za to, że został z nami w tych ciężkich czasach. Fakt, że nie zabezpieczył sobie miejsca w innym teamie na następny rok pokazuje jak bardzo wierzył w nas i w to, w co sami wierzyliśmy. To, że mogłem dać mu szansę, jest dla mnie zaszczytem, przywilejem i najlepszą rzeczą, w jaką kiedykolwiek byłem zaangażowany.
Lojalność wobec dotychczasowego pracodawcy zapędziła Jamesa w kozi róg, gdyż zaledwie dwa miesiące przed startem kampanii 1976 Brytyjczyk nie miał podpisanego kontraktu z żadnym zespołem planującym ścigać się w mistrzostwach świata Formuły 1. Po tym jak rozmowy z Lotusem i Brabhamem zakończyły się fiaskiem, zrobiło się naprawdę gorąco, ale na szczęście pod koniec listopada pojawiła się informacja, która mogła uratować Huntowi skórę. Otóż Emerson Fittipaldi nie odnowił swojego kontraktu z McLarenem, a „Hunt the Shunt” wydawał się jedynym sensownym kierowcą, który mógłby zastąpić utytułowanego Brazylijczyka. Szef brytyjskiego teamu, Teddy Mayer, myślał podobnie, więc James w ekspresowym tempie podpisał wymarzoną umowę. Formalności pomógł przyspieszyć John Hogan – przyjaciel zawodnika, który pracował wtedy dla koncernu tytoniowego Marlboro, będącego głównym sponsorem McLarena. Mężczyzna okazał się bardzo ważnym elementem układanki, bez którego James prawdopodobnie w głupi sposób straciłby miejsce w „stajni”. Regulamin teamu wymagał bowiem od kierowców, żeby zawsze byli nienagannie ubrani, co w praktyce oznaczało noszenie marynarki i krawata. Hunt nie chciał się na to zgodzić i w geście protestu był nawet gotów wstać od stołu, przy którym prowadzono finalne negocjacje. – Powiedział: „Nie ma mowy, żebym nosił marynarkę. To nie przemawia do ludzi młodego pokolenia. Oni nie chcą, żeby każdy wyglądał tak samo jak Jackie Stewart” – opowiada Mayer. – To był kluczowy element kontraktu, więc wziąłem go na stronę i wytłumaczyłem: „Słuchaj, obiecuję ci, że nie pozwolę, żebyś musiał nosić te ciuchy. Muszę mieć to jednak na piśmie, żeby chronić interesy firmy”. No i podpisał ten kontrakt.
W Hesketh Racing James był jedynym kierowcą, lecz McLaren należał do teamów ze ścisłego topu, wobec czego do każdego wyścigu wystawiał dwóch zawodników. Partnerem Hunta był Jochen Mass i Brytyjczyk musiał przywyknąć do myśli, że cała uwaga załogi nie jest skupiona na nim. Z tego też powodu bolid, w którym miał rywalizować, McLaren M23, nie był „szyty na miarę” i wymagał sporej ilości poprawek. Reprezentant Zjednoczonego Królestwa narzekał przede wszystkim na zbyt małą ilość miejsca w kokpicie. Po dość stanowczej interwencji Jamesa główne wady konstrukcji zostały jednak szybko wyeliminowane przez inżynierów, co miało odzwierciedlenie w kwalifikacjach do gonitwy inaugurującej sezon 1976. Na torze Interlagos w Sao Paulo „Hunt the Shunt” wywalczył pole position, pokonując obrońcę tytułu mistrza świata – Nikiego Laudę. W wyścigu jednak już tak różowo nie było, gdyż nie ukończył zawodów ze względu na awarię samochodu, a Austriak zapisał kolejny triumf na swoim koncie i objął prowadzenie w klasyfikacji przejściowej czempionatu.
Choć James i Suzy od dawna tak naprawdę nie byli już razem, to Boże Narodzenie i Nowy Rok spędzili wspólnie z przyjaciółmi w szwajcarskim Gstaad. Kobiecie tak bardzo się tam spodobało, że postanowiła zostać na dłużej, tymczasem jej wciąż jeszcze małżonek poleciał najpierw do Brazylii, a następnie do Republiki Południowej Afryki, by na torze w okolicach Johannesburga wziąć udział w drugim wyścigu sezonu 1976. Tam był widywany w towarzystwie aktorki Paddy Norval, której miejsce szybko zajęła portugalska piękność Carmen Jardin. Ta jednak od początku wiedziała, że jej romans z kierowcą nie będzie trwał długo. – Nie sądzę, że jakakolwiek dziewczyna na świecie byłaby w stanie odciągnąć Jamesa od samochodu – mówi. – Kiedy Hunt jest wolny, świetnie spędza się z nim czas, ale nie da się go usidlić. To taki typ. Kierowca tak natomiast opisywał swoje podejście do relacji damsko-męskich: – Podczas wyścigów wolę być sam ze sobą, ponieważ to i tak już mnie wiele kosztuje. Po prostu mam już dostatecznie wiele zmartwień na głowie, żeby jeszcze musieć zajmować się kimś innym. Kiedy przed gonitwą chcę się zrelaksować i poczytać książkę czy posłuchać muzyki, to najlepiej się czuję robiąc to w samotności. Życie jest jednak zbyt krótkie, żeby nie korzystać z niego wtedy, gdy nadarza się okazja. Nazywają mnie playboyem i nic na to nie poradzę. Uwielbiam otaczać się pięknymi kobietami, ale nie mogę pozwolić, żeby te relacje kolidowały z wyścigami.
Suzy nie należała do kobiet, które do końca ślepo wierzą, że ich ukochany się opamięta, skończy z romansami i wróci do domu z podkulonym ogonem. Kobieta doskonale wiedziała, że jej związek z Huntem jest pomyłką i dlatego znalazła sobie innego mężczyznę. Jej wybrankiem okazał się poznany w Gstaad… słynny aktor Richard Burton, związany jeszcze wówczas z Elizabeth Taylor. Richard był od Suzy o ponad dwie dekady starszy, ale ani dla niego, ani dla niej nie stanowiło to problemu. Para wkrótce udała się w podróż do USA, a gdy plotka o romansie wyciekła do mediów, James tylko zdawkowo się do niej odniósł, twierdząc iż musi się skupić na ściganiu. W rzeczywistości jednak… kamień spadł mu z serca. Hunt w głębi duszy bardzo chciał, żeby Suzy była szczęśliwa i nie cierpiała z powodu jego charakteru. On jej szczęścia dać nie mógł, więc cieszył się, że mógł to uczynić ktoś inny.
Na południowoafrykańskim torze Kyalami Brytyjczyk startował już z czystą głową i pierwsze pole znów padło jego łupem. Tuż za nim ponownie uplasował się Niki Lauda w swoim czerwonym Ferrari i znów okazał się lepszy od Hunta w wyścigu. Tym razem jednak James dojechał do mety i to na fantastycznej drugiej pozycji, tracąc do Austriaka niewiele ponad sekundę. Po minięciu flagi z szachownicą panowie sobie wzajemnie pogratulowali, a team McLarena przywitał swojego kierowcę z wielką radością. Po lekkiej klapie na Interlagos włodarze zespołu uwierzyli wreszcie, że „Hunt the Shunt” może być człowiekiem, który właściwie zastąpi Emersona Fittipaldiego.
Kiedy 16 marca 1976 roku James triumfował w niezaliczanej do klasyfikacji MŚ gonitwie Race of Champions, prasa skupiała się nie na jego jeździe, a na tym, że został czule wyściskany przez szwedzką modelkę Vanessę Hecklunk. Kierowcę McLarena zasypywano też pytaniami o jego małżeństwo, gdyż na najbliższe zawody Grand Prix w amerykańskim Long Beach reprezentant Zjednoczonego Królestwa udawał się przez Nowy Jork, gdzie przebywała wówczas Suzy. – Wspaniale było wygrać, ale musiałem całkowicie zapomnieć o moich problemach małżeńskich – odpowiadał. – W przeciwnym razie na pewno nie byłoby mnie tutaj. W Nowym Jorku będę tylko przez dobę, gdyż później odlatuję do Kalifornii. Mam bardzo napięty harmonogram, ale rozmawiałem z Suzy i mam nadzieję, iż spotkamy się, żeby omówić naszą przyszłość.
Hunt vs. Lauda
Kampanię 1976 Hunt rozpoczął udanie jak nigdy wcześniej i po dziewięciu gonitwach miał na koncie trzy zwycięstwa oraz jedno drugie miejsce. W stawce był jednak ktoś, kto radził sobie jeszcze lepiej.
Ten jegomość to obrońca mistrzowskiego tytułu – Niki Lauda. Austriak nie miał sobie równych i przed dziesiątą odsłoną sezonu na torze Nuerburgring zanotował pięć triumfów, dwie drugie lokaty oraz jedną trzecią. James po raz pierwszy pokonał swojego rywala i przyjaciela podczas Grand Prix Hiszpanii w Madrycie, która stanowiła pierwszy europejski odcinek zmagań o tytuł mistrza świata Formuły 1. Wokół tego triumfu powstało jednak mnóstwo kontrowersji, gdyż rutynowa kontrola przeprowadzona po wyścigu wykazała, że bolid Brytyjczyka był o niespełna dwa centymetry za szeroki. W związku ze złamaniem regulaminu Huntowi odebrano zwycięstwo, ale na szczęście szefowie McLarena mieli asa w rękawie i po dwóch miesiącach dyskwalifikację anulowano. Wszystko dzięki Teddy’emu Mayerowi, prawnikowi z wykształcenia, który w odwołaniu napisał, że na pomiar wpłynęły zmiany kształtu opon, jakim ogumienie ulega podczas każdej gonitwy.
– Bardzo lubię Suzy i dlatego smutno mi z jej powodu – mówiła Sue Hunt na temat swojej synowej. – Stabilność rodziny jest najważniejsza, a coś takiego jak małżeństwo chyba nawet w obecnych czasach ma jakieś znaczenie. Zdaję sobie jednak sprawę, że ten związek się rozpadł i mogę to zrozumieć szczególnie ze względu na Jamesa. On jest całkowicie oddany wyścigom i zawsze był dziwnym facetem. Jeszcze przed zmaganiami w Madrycie, a po niezaliczanej do klasyfikacji czempionatu gonitwie ku pamięci Grahama Hilla mającej miejsce na Silverstone, James i Suzy spotkali się, żeby ostatecznie rozmówić się w małżeńskich sprawach. Mężczyzna całą odpowiedzialność za rozpad związku wziął na siebie. Wiedział, że jego żona zaangażowała się w romans z Richardem Burtonem dlatego, że czuła się zaniedbywana. Hunt poznał aktora osobiście i stwierdził, że wbrew obiegowej opinii na pewno dobrze zaopiekuje się on młodą kobietą. Rozwód przebiegł więc w pokojowej atmosferze, a Suzy i Richard pobrali się 21 sierpnia w Arlington w stanie Wirginia. Początkowo żyli jak w bajce, ale z czasem w Burtonie obudził się potwór napędzany przez alkoholizm i depresję, wobec czego kolejne rozstanie stało się faktem.
Oficjalnie wolny „Hunt the Shunt” nie próżnował. Do miana legendy urósł jego wybryk w Marbelli, kiedy podczas imprezy w jednym z klubów wyszedł na zewnątrz i wskoczył w ubraniu do basenu, po czym cały mokry chciał wrócić do środka, lecz został zatrzymany przez ochronę. Krążyły też plotki o jego romansie z Anitą Todd, będącą wówczas w separacji z narciarzem Ianem Toddem. Kobieta pomogła Jamesowi znaleźć nowy dom – luksusową willę na obrzeżach Marbelli. Lokum należało wcześniej do aktorki Jackie Lane i miało pięć sypialń, trzy łazienki oraz basen. Kierowcy McLarena tak się spodobało zaangażowanie Anity, że zaproponował jej pracę gospodyni oraz osobistej sekretarki. Według kolorowej prasy słowo „osobista” było tutaj kluczowe. – Wiemy, co ludzie mówią, ale to nie jest żaden romans – tłumaczył Hunt. – Ona jest tylko moją gospodynią, a w moim interesie nie leżą aż tak bliskie relacje z pracownikami. Nie wynikłoby z tego nic dobrego i stałoby się to tylko wielkim wrzodem na moim tyłku. Jeśli chcesz sypiać z gospodynią, równie dobrze mógłbyś wziąć z nią ślub, a ja już przez to przechodziłem. Obecnie nie mam stałej dziewczyny, chociaż wśród moich bliskich przyjaciół jest kilka przedstawicielek płci pięknej.
W willi Jamesa dość często gościły różne piękne kobiety, takie jak na przykład aktorka Joanna Petit. Żadna z nich nie zostawała jednak w Marbelli zbyt długo. – Miło jest patrzeć na ładne dziewczyny, ale nie można tego robić non-stop – mówi Hunt. – Od czasu do czasu trzeba też z nimi porozmawiać, a dla mnie komunikacja jest bardzo ważnym aspektem. Lubię kobiety z otwartymi umysłami, miłym usposobieniem oraz poczuciem humoru. Mnie jednak wiele czasu zajmuje poznanie kogoś i zbudowanie relacji opartej na zaufaniu.
Wyścigi zawsze były dla Jamesa najważniejsze. Reprezentant Zjednoczonego Królestwa znakomitą formę fizyczną utrzymywał dzięki bieganiu oraz grze w tenisa, squasha oraz golfa. Gdy ubrany jedynie w spodenki i wysłużone tenisówki pokonywał truchtem malownicze tereny Costa del Sol, nie rozmyślał o skąpo odzianych panienkach przy basenie, a miał w głowie tylko swój bolid i najbliższą gonitwę F1. Kiedy jednak Brytyjczyk znajdował się poza wyścigowym transem, lubił się dobrze zabawić i nigdy nie poprzestawał na kilku drinkach. – Często oskarżał ludzi o coś, co dotyczyło również jego samego – śmieje się John Hogan. – Przygadywał innym, że mają słabą głowę, podczas gdy jego tolerancja na alkohol też była na niskim poziomie. Mieszał ze sobą różne trunki, co stanowi najprostszą drogę do szybkiego wyłączenia prądu. Przychodził na imprezę, brał z tacy kilka drinków, a po wypiciu ich siadał do kolacji i delektował się winem – najpierw białym, potem czerwonym, a na końcu porto. Taki miks zwaliłby z nóg każdego. Wielokrotnie dyskutowaliśmy na temat picia oraz narkotyków, a w szczególności marihuany, którą zaczął palić około 1975 roku. James próbował mnie przekonać, że ten specyfik wcale nie jest gorszy od alkoholu, i że powinien być zalegalizowany. Moje stanowisko było jednak takie, że prawo jest prawem i jeśli zostanie złapany, to kontrakt pójdzie do kosza. Taka postawa oznaczała, że nie mogłem sobie pozwolić na zapalenie jointa. Nie, że nie miałem ochoty, ale w przeciwnym razie przestałbym być wiarygodny w jego oczach.
James Hunt nigdy nie był ucieleśnieniem cnót wszelakich, ale w szczycie formy miał pełną kontrolę nad swoim życiem pozasportowym. Z tego też względu już od środy poprzedzającej niedzielną gonitwę nie dotykał alkoholu. Nie potępiał spożywania do obiadu kieliszka wina, ale doskonale znał siebie i wiedział, że choćby drobne złamanie dyscypliny nie przyniosłoby mu niczego dobrego. – Wiem, że mnóstwo kierowców pije sobie drinka do obiadu – tłumaczył. – Nie ma w tym nic złego i na pewno nie jest to szkodliwe. Ja mam jednak taką zasadę, że od środy nie spożywam alkoholu. Poza tym, kto zadowoliłby się jednym kieliszkiem wina? Kiedy chcę się napić, to zamawiam dziesięć kieliszków.
Ósma odsłona kampanii 1976, Grand Prix Francji, nie rozpoczęła się po myśli brytyjskiego kierowcy, który po raz czwarty w sezonie startował z pole position i znów został wyprzedzony przez Nikiego Laudę już w pierwszym zakręcie. Tym razem to jednak Austriak miał pecha i niedługo później wycofał się z rywalizacji ze względu na awarię silnika. W ten sposób James wrócił na pozycję lidera, którą utrzymał już do końca zmagań na torze Paula Ricarda w okolicach Marsylii. – Zwycięstwo właściwie zostało podane mi ma tacy – mówił tuż po wyścigu. Tymczasem wygrana ta była wręcz na wagę złota po tym jak wkrótce dowiedział się o anulowaniu dyskwalifikacji w Madrycie. W ten sposób zawodnik McLarena z 26 „oczkami” na koncie wspólnie z Patrickiem Depaillerem okupował drugą lokatę w klasyfikacji przejściowej czempionatu. Prowadził Lauda z dwukrotnie większym dorobkiem, lecz do końca zmagań pozostawało jeszcze osiem gonitw, w których wiele się mogło wydarzyć.
Decyzja FIA o anulowaniu dyskwalifikacji Hunta była policzkiem dla teamu Ferrari, którego właściciel węszył w tym spisek anglojęzycznych włodarzy F1. Najlepszą zemstą było więc dla niego zwycięstwo jego „stajni” w najbliższej odsłonie czempionatu, zaplanowanej na brytyjskim torze Brands Hatch, gdzie James Hunt miał szansę zostać pierwszym triumfatorem Grand Prix Wielkiej Brytanii od czasu Petera Collinsa, który był najlepszy w 1958 roku. Kierowca McLarena przed spektaklem w swojej ojczyźnie był bardzo zapracowanym człowiekiem, biorąc udział w rozmaitych akcjach charytatywnych czy występując w programach telewizyjnych. Wolny czas przeznaczał natomiast na rozrywki, takie jak na przykład koncert zespołu The Rolling Stones w londyńskiej Royal Albert Hall. Wspólnie z didżejem Noelem Edmondsem wziął też udział w krótkim cyklu wyścigów pod nazwą Tour of Britain, ale o tym najchętniej by zapomniał z powodu słabych wyników i wycofania się z rywalizacji przed jej końcem.
Zmagania najlepszych kierowców świata na Brands Hatch przybyło podziwiać prawie osiemdziesiąt tysięcy kibiców. Większość z nich pragnęła, żeby zawodnikiem mijającym jako pierwszy flagę z szachownicą był James Hunt, który startował z drugiego pola, przegrywając wcześniej pole position z Nikim Laudą o sześć setnych sekundy. Kiedy jednak zapaliło się zielone światło sygnalizujące rozpoczęcie wyścigu, liczyło się tylko tu i teraz. Najlepiej wystartowały bolidy Ferrari i to one walczyły ze sobą o pozycję lidera gonitwy, co skończyło się jedną wielką kraksą już w pierwszym zakręcie. Claya Regazzioniego po kontakcie z Nikim Laudą obróciło, w wyniku czego ucierpieli też „Hunt the Shunt” oraz Jacques Laffite. Choć pozostali zawodnicy szczęśliwie uniknęli bliższego spotkania z samochodami kolegów, to pokazano czerwoną flagę, co oznaczało, że start do wyścigu zostanie powtórzony. Ostatecznie zdecydowano, że do powtórki uprawniona będzie cała stawka. James początkowo się ucieszył z takiego obrotu spraw, jednak szybko zauważył, iż uszkodzeniu uległ układ kierowniczy w jego McLarenie M23. Awaria była na tyle poważna, że mechanicy natychmiast zaczęli przygotowywać dla Hunta rezerwowe auto. Tymczasem „na górze” zapadła decyzja, że gonitwa zostanie wznowiona, a nie powtórzona, co jest równoznaczne z brakiem zgody na używanie rezerwowych bolidów. To rozwścieczyło kibiców, którzy swoje niezadowolenie wyrażali głośnym buczeniem oraz rzucaniem w kierunku wieży kontrolnej opakowań po napojach wszelakich.
Atmosfera na trybunach stwarzała ryzyko wybuchu zamieszek, bo oto kilkudziesięciotysięczny tłum stracił nagle możliwość podziwiania swojego idola, mającego realne szanse zostać pierwszym od wielu lat reprezentantem Zjednoczonego Królestwa, który wygrał zawody Grand Prix Formuły 1 na ojczystej ziemi. W związku z tym za kulisami trwały burzliwe dyskusje. W pewnym momencie sytuacja zrobiła się na tyle trudna, że jedynym sensownym wyjściem wydawało się dopuszczenie Jamesa Hunta do rywalizacji. Sprytni oficjele zdecydowali więc, że na powtórzonym starcie będą mogli stanąć wszyscy, a wszelkie wątpliwości i zażalenia zostaną rozpatrzone po zakończeniu wyścigu.
Regazzioni i Laffite nie dojechali do mety z powodu problemów technicznych, więc ich ewentualnie nieuprawniony udział w zawodach był już sprawą drugorzędną. „Hunt the Shunt” wszystkich wysoko postawionych w F1 osobników przyprawił jednak o potężny ból głowy. Od początku prowadził zgodnie z planem Niki Lauda, ale problemy ze skrzynią biegów sprawiły, że na czterdziestym piątym okrążeniu został wyprzedzony przez swojego brytyjskiego kolegę. – Zamknąłem na chwilę oczy, a kiedy je otworzyłem, byłem już pierwszy i szalałem ze szczęścia – James wspomina gonitwę na Brands Hatch. Austriak zdołał wprawdzie opanować sytuację i zameldował się na mecie jako drugi, ale to James był tamtego dnia numerem jeden. Kierowca McLarena finiszował w wielkim zgiełku, wśród powiewających flag Wielkiej Brytanii. Ciężko mu było opisać, co wtedy czuł.
– To wyścig, który dostarczył mi najwięcej emocji w całej karierze – Hunt opowiada o zmaganiach na Brands Hatch. – Nigdzie indziej nie czuje się aż tak obecności fanów. Nie trzeba nawet na nich spoglądać, żeby wyczuć ich emocje. Z punktu widzenia publiczności to była idealna gonitwa. Być Brytyjczykiem i czuć to całe wsparcie oraz emocje, to niesamowita sprawa. Nie było opcji, żebym przegapił tamten wyścig. Kibice po prostu zniszczyli system. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego i świetnie było mieć ich wsparcie, kiedy siedziałem w samochodzie. Oni mieli już dość tego kabaretu i chcieli po prostu obejrzeć wyścig. Organizatorzy wiedzieli, że muszą mnie dopuścić do startu, nawet jeśli później miałbym zostać zdyskwalifikowany. Ostatnie zdanie wypowiedziane przez Jamesa jest kluczowe. Radość z triumfu nie trwała długo, gdyż protesty złożyły teamy Ferrari, Tyrrell i Copersucar. Po długiej debacie w wieży kontrolnej dwa ostatnie zespoły spasowały, ale włoska „stajnia” postanowiła walczyć dalej i kontynuowała dochodzenie swoich racji przed trybunałem FIA w Paryżu. Dwa miesiące później dyskwalifikacja Hunta stała się faktem, ale o wiele wcześniej na niemieckim torze Nuerburgring miał miejsce wyścig, który doszczętnie zburzył dotychczasowy porządek w klasyfikacji przejściowej mistrzostw świata.
Tragedia na Nuerburgringu
Nuerburgring ze względu na ogromną liczbę zakrętów i pułapek uważany jest za jeden z najbardziej niebezpiecznych torów wyścigowych na świecie. 1 sierpnia 1976 roku przekonał się o tym Niki Lauda.
Austriak genialnie rozpoczął sezon i po ponad połowie zmagań wypracował taką przewagę nad resztą stawki, że naprawdę mało kto wierzył jeszcze, iż James Hunt czy ktokolwiek inny wyprzedzi kierowcę Ferrari w klasyfikacji generalnej mistrzostw świata Formuły 1. Lauda należał jednak do zawodników, którzy w głowie mają coś więcej niż tylko pragnienie zwycięstwa za wszelką cenę. Wiedział jak niebezpiecznym sportem są wyścigi bolidów i nie chciał przekraczać pewnych granic ryzyka. Na Nuerburgringu ogrodzenie znajdowało się o wiele za blisko krawędzi toru, dlatego na specjalnie zwołanym spotkaniu kierowców Niki zaproponował bojkot zawodów. – Moim zdaniem ten tor jest zbyt niebezpieczny, żeby się na nim ścigać – mówił Austriak. – Na nowoczesnych obiektach w przypadku awarii samochodu mam siedemdziesiąt procent szans na wyjście z wypadku bez szwanku. Tutaj natomiast to pewna śmierć! I nie mówimy o błędzie kierowcy, ale o usterce auta. Jeśli ja coś schrzanię i się zabiję, to wtedy mam pecha.
Gdyby ktoś nie znał Laudy, mógłby pomyśleć, że zawodnik włoskiej „stajni” zwyczajnie obawiał się będącego w coraz lepszej formie Hunta. Tymczasem Niki potrafił szerzej patrzeć na życie niż tylko przez pryzmat „tu i teraz”. Zdawał sobie sprawę z tego, że kierowcą wyścigowym nie można być wiecznie, i że poza torem każdy też ma jakieś życie. W głosowaniu kierowców jego postulat jednak przepadł i Grand Prix Niemiec odbyła się zgodnie z planem. Kwalifikacje wygrał „Hunt the Shunt” w swoim McLarenie, a „Szczur” uplasował się tuż za nim. – Jestem strasznie podekscytowany – opisywał swoje wrażenia Brytyjczyk. – Każdy zakręt jest tutaj jak film dla dorosłych. Jestem przerażony i nie boję się o tym mówić. Cieszę się, kiedy mijam linię mety każdego kolejnego okrążenia. Jednak bez względu na przerażenie, każdy chce tu wygrać.
Ze względu na warunki atmosferyczne wszyscy oprócz Jochena Massa rozpoczęli gonitwę z założonymi oponami deszczowymi. Reprezentant gospodarzy przewidział, że nawierzchnia na Nuerburgringu wkrótce przeschnie i dlatego skorzystał z twardej mieszanki, dzięki czemu szybko wysunął się na czoło stawki. James Hunt jechał drugi i na tej samej pozycji wyjechał ze zmiany opon, mając 45 sekund straty do prowadzącego. W powietrzu pachniało podwójnym triumfem McLarena, ale gdy pod koniec drugiego okrążania najpierw zapanowała przejmująca cisza, a potem wywieszono czerwone flagi, stało się jasne, że na torze wydarzyło się coś niedobrego. Chwilę później było już wiadomo, że fatalną kraksę zanotował Niki Lauda. Po zmianie ogumienia Austriak zajmował dwudziestą lokatę i starał się jak najszybciej odrobić straty. Awaria tylnego zawieszenia w zakręcie Bregwerk sprawiła jednak, iż stracił kontrolę nad bolidem i z prędkością niemal dwustu kilometrów na godzinę uderzył w ogrodzenie, od którego pojazd się odbił, po czym natychmiast stanął w płomieniach. Jadący za Laudą Guy Edwards zachował zimną krew i ominął kolegę, ale Brettowi Lungerowi i Haraldowi Ertlowi ta sztuka się już nie udała. Obaj jednak wyszli z wypadku bez poważniejszych obrażeń i szybko opuścili swoje auta, bo tuż obok Niki Lauda palił się żywcem, uwięziony w kokpicie wraku, jaki pozostał z jego pięknego Ferrari.
Kierowcy ścigający się w Formule 1 to twardziele nie z tej ziemi. Koledzy z toru rzucili się Austriakowi na pomoc, a całą akcją kierowali Brett Lunger, Guy Edwards, Harald Ertl oraz Arturo Merzario. Ich pierwsze wysiłki poszły jednak na marne, gdyż pasy bezpieczeństwa uniemożliwiały wyciągnięcie Laudy z kokpitu. Podczas walki z żywiołem Nikiemu w pewnym momencie spadł kask, a płomienie zaatakowały jego ognioodporną kominiarkę. Pożar na chwilę został stłumiony przy użyciu gaśnicy, ale potem zaatakował ze zdwojoną siłą. Szczęście, że Merzario w końcu wypiął kierowcę Ferrari z pasów, co pozwoliło na wydostanie go z kokpitu. Co ciekawe, Lauda był wówczas przytomny, a Lunger, John Watson, Emerson Fittipaldi i Hans Stueck przetransportowali go wnet na drugą stronę toru. Ludzie, którzy widzieli z bliska całe zajście, wiedzieli że Austriak doznał bardzo poważnych obrażeń. Nie wszyscy mieli jednak tak dokładne informacje, dlatego po makabrycznie wyglądającym wypadku wyścig był kontynuowany, a jego zwycięzcą został James Hunt, który dzięki temu dość znaczenie odrobił straty do lidera klasyfikacji przejściowej mistrzostw świata.
– Chciałem przede wszystkim, żeby Niki wyzdrowiał i jak najszybciej mógł znów się ścigać – Brytyjczyk wspomina wydarzenia z sierpnia 1976 roku. – Ostatnią rzeczą, której pragnąłem, było wygranie tytułu z Laudą obserwującym zmagania przed ekranem szpitalnego telewizora. Tymczasem zawodnik włoskiej „stajni” znajdował się w beznadziejnym stanie zagrażającym jego życiu i trudno było wyrokować, czy jeszcze kiedyś w ogóle będzie mógł cokolwiek obejrzeć w telewizji. – Nie mogłem go odwiedzić, więc poszedłem do domu i wysłałem mu telegram – dodaje Hunt. – Nie pamiętam już co w nim było, ale na pewno coś prowokującego. Wiedziałem, że w ten sposób zmotywuję go do walki. Gdyby zachował spokój ducha, pewnie by umarł. Dobrze się dogadywaliśmy jeszcze za czasów Formuły 3. Byliśmy rywalami, ale często też współpracowaliśmy. Nie byliśmy dla siebie tylko znajomymi. Dlatego też bardzo martwiłem się o niego i fatalnie czułem się z tym, że nie mogłem nic zrobić. Siedziałem w domu i korzystałem z życia, podczas gdy tak naprawdę tego nie chciałem. Pragnąłem mu pomóc i dziwnie się z tym wszystkim czułem.
Z toru Nuerburgring Lauda został przetransportowany do szpitala w Mannheim, gdzie opiekowało się nim sześciu lekarzy oraz trzydzieści cztery pielęgniarki. Zespół specjalistów czuwał nad reprezentantem Austrii przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Obrażenia, jakich doznał kierowca Ferrari, były potworne: oparzenia trzeciego stopnia nadgarstków i głowy, złamania żeber, obojczyka oraz kości policzkowych, a także uszkodzenie płuc spowodowane trującymi oparami oraz gazami, których wydzielanie towarzyszyło pożarowi. Jego żonie Marlene lekarze zalecali jedynie modlitwę, a trzeciego dnia po wypadku ksiądz udzielił Laudzie ostatniego namaszczenia. Gdy wydawało się, że Niki wkrótce pożegna się z życiem w okropnych męczarniach, stał się cud i „Szczur” zaczął odzyskiwać siły. Jego twarz wyglądała jak wycięta z filmu grozy i dopiero kolejne operacje plastyczne pozwoliły nadać jej w miarę reprezentacyjny wygląd, ale już dwa tygodnie po makabrycznej kraksie jeździec Ferrari czuł się na tyle dobrze, że… obejrzał w telewizji Grand Prix Austrii! Na torze w Spielbergu zwyciężył John Watson, a mający kłopoty z autem James Hunt zameldował się na mecie na dopiero czwartej pozycji.
Kolejnym przystankiem wyścigowej karawany był holenderski tor Zandvoort, gdzie „Hunt the Shunt” triumfował już w kampanii 1975. Z tego też względu obiekt ten bardzo dobrze się kojarzył reprezentantowi Zjednoczonego Królestwa, który pragnął za wszelką cenę powtórzyć swój wyczyn. Zawodnik McLarena wiele czasu spędzał też na telefonicznych rozmowach z… Laudą. Brytyjczyk próbował pocieszać Austriaka i robił to w swoim stylu, żartując że z „nową twarzą” Niki będzie mógł liczyć na większe powodzenie u kobiet, którym podobają się odważni faceci. Tamte rozmowy pozwoliły też Jamesowi trochę inaczej spojrzeć na swoje życie i karierę. – Myśl o śmierci podąża za tobą jak cień – mówił. – Wisi nad tobą jak chmura, na którą wcale nie musisz spoglądać. Wyścigi to naprawdę straszny rodzaj hazardu. Za każdym razem, kiedy wsiadam za kierownicę, jestem świadom ryzyka jakie podejmuję. Nie chcę zginąć w trakcie wyścigu, a myśl o śmierci mnie przeraża. Zaczynam się zastanawiać jak to jest być martwym i czy po śmierci coś jeszcze mnie czeka. Chcę doczekać emerytury i przejść na nią z własnej woli. Żeby tak się stało, muszę przetrwać, a przetrwać w tym sporcie można tylko jeśli nie podejmuje się tego ryzyka zbyt długo. Wyścigi to coś co sprawia, że jednocześnie żyję pełną parą i boję się śmierci.
W kwalifikacjach na holenderskiej ziemi zwyciężył Ronnie Peterson, a autorem najszybszego okrążenia był Clay Regazzioni, lecz zwycięstwo w gonitwie padło łupem pewnego blondyna rodem z Wielkiej Brytanii. Jeszcze w połowie sezonu mało kto dawał Huntowi jakiekolwiek szanse na poważne włączenie się do walki o mistrzowski tytuł, podczas gdy po zmaganiach na Zandvoort nic nie wydawało się już niemożliwe.
Czas pomiędzy zawodami „Hunt the Shunt” spędził głównie w Kanadzie, gdzie wziął udział w wyścigu Formuły Atlantis. Tam też poznał Gillesa Villeneuve’a, którego zarekomendował później szefowi McLarena – Teddy’emu Mayerowi. Po powrocie zza oceanu trzeba natomiast było się niezwłocznie udać do włoskiej Monzy, gdzie zaplanowano trzynastą odsłonę rywalizacji – Grand Prix Włoch. Co ciekawe, do pięknej Italii wybrał się też Niki Lauda i to nie po to, żeby podziwiać skuteczną jazdę swojego przyjaciela, a zarazem rywala. Sześć tygodni po kraksie, z której cudem uszedł z życiem, Austriak zamierzał wziąć udział w gonitwie, co do czerwoności rozgrzewało zgromadzonych na trybunach i przed telewizorami kibiców.
„Hunt the Shunt” na włoskiej ziemi nie został miło przywitany, gdyż szowinistyczna prasa i publiczność z całych sił wspierała rodzimy team Ferrari. Zespół McLarena miał pod górkę już od kwalifikacji, kiedy to po sobotniej sesji z brytyjskich bolidów pobrano próbki paliwa i wykazano ich niezgodność z regulaminem. W związku z tym Jamesowi zaliczono tylko czas z piątku, co oznaczało start do wyścigu z przedostatniego rzędu. – Ich tok myślenia jest taki, że jeśli Hunt jest w stanie z nimi rywalizować, to musi być oszustem – mówił rozgoryczony Teddy Mayer. – To oszukane oszustwo – dodawał James, odnosząc się do testów paliwa wykonanych w Monzy. Brytyjczyk był tak zły, że rozważał nawet możliwość wycofania się z gonitwy, ale pragnienie wywalczenia tytułu wzięło górę nad emocjami i zawodnik stawił się na starcie. Po jedenastu okrążeniach „Hunt the Shunt” był już dwunasty, ale tamtego dnia niestety nie było mu dane dojechać do mety i zakończył zmagania z zerowym dorobkiem, podczas gdy okaleczony Niki Lauda ukończył rywalizację na czwartej pozycji i dopisał sobie kolejne punkty w klasyfikacji przejściowej czempionatu.
Trzy ostatnie gonitwy sezonu 1976 zaplanowano poza Europą – kolejno w Kanadzie, Stanach Zjednoczonych oraz Japonii. W międzyczasie też Jamesowi oficjalnie odebrano „oczka” za odniesiony w kontrowersyjnych okolicznościach triumf w Grand Prix Wielkiej Brytanii, wobec czego pełną pulę zgarnął Lauda i miał nad Huntem aż 17 punktów przewagi w zbliżającej się do końca batalii o tytuł mistrza świata Formuły 1. Austriak wciąż jednak zmagał się ze skutkami kraksy na Nuerburgringu, a reprezentant Zjednoczonego Królestwa znajdował się w fantastycznej dyspozycji i pomimo różnych przeciwności gdzieś w głębi duszy wierzył, że jest jeszcze w stanie zostać najlepszym kierowcą globu. Nie dawał jednak za bardzo tego po sobie poznać. – Pił co tylko miał pod ręką i zaliczał wszystkie panienki, jakie znalazły się na jego drodze – opowiada Alastair Caldwell, ówczesny menadżer McLarena.
Przed zawodami na Mosport w kanadyjskim Bowmanville relacje pomiędzy Huntem a Laudą wyraźnie się ochłodziły. Zawodnik Ferrari na łamach prasy entuzjastycznie skomentował dyskwalifikację Jamesa na Brands Hatch, a gdy Niki przewodził zebraniu na temat bezpieczeństwa owalu Mosport, James rzucił tylko: – Do diabła z bezpieczeństwem! Wszystko czego pragnę, to stanąć na starcie wyścigu. Taka reakcja bardzo nie spodobała się Austriakowi, który jako jeden z nielicznych kierowców w stawce potrafił trzeźwo ocenić ryzyko: – Byliśmy przyjaciółmi, ale James w Anglii złamał regulamin. Kiedy to robisz, wypadasz z gry. Z tym się nie dyskutuje. Teraz on na mnie krzyczy i to nie jest w porządku. Powinien mnie szanować jako kierowcę. Mamy pracę do wykonania, a złe emocje tylko to utrudniają.
W Kanadzie oraz USA James Hunt był bezkonkurencyjny i nabuzowany dyskwalifikacją odniósł dwa niezwykle cenne zwycięstwa. Lauda w gonitwach w Ameryce Północnej wywalczył zaledwie 4 punkty i jego przewaga nad Brytyjczykiem w klasyfikacji czempionatu stopniała do zaledwie 3 „oczek”. O mistrzowskim tytule zadecydować więc miały zawody w Japonii. Fani dobrego ścigania mieli nadzieję, że „Hunt the Shunt” i „Szczur” stoczą pasjonującą walkę na torze Fuji Speedway, jednak życie po raz kolejny napisało własny scenariusz.
Mistrz świata
24 października 1976 roku to zarówno najpiękniejszy, jak i najdziwniejszy dzień w karierze Jamesa Hunta. Wszystko przez zaskakującą decyzję Nikiego Laudy tuż po starcie ostatniej gonitwy sezonu.
„Zwycięzca zgarnia wszystko” – takie hasło przyświecało wyścigowi na torze Fuji Speedway w japońskiej Oyamie. „Hunt the Shunt” oraz „Szczur” triumfowali w aż jedenastu z piętnastu do tamtej pory rozegranych odsłon mistrzostw świata Formuły 1, więc nic dziwnego, że prognozowano, iż na pewno któryś z nich wygra również w Kraju Kwitnącej Wiśni. Kibiców do czerwoności rozgrzała już sesja kwalifikacyjna, w której zwyciężył Mario Andretti, zostawiając za plecami Brytyjczyka oraz Austriaka. Taka kolejność zwiastowała walkę o tytuł do ostatniego metra ponad czterokilometrowego owalu.
James do ostatecznej rozgrywki przystępował jako ulubieniec mediów. Choć zimnokrwisty Niki na pierwszy rzut oka wydawał się lepszym kierowcą, to mikrofony oraz kamery zdecydowanie bardziej ciągnęły w stronę jego przyjaciela i rywala. Trudno się dziwić, bo przecież ten był zarówno porzuconym mężem, którego żona uwikłała się w romans z gwiazdą filmową, jak i trochę aroganckim playboyem o zawadiackim uśmiechu, potrafiącym jednak inteligentnie odpowiadać na zadawane pytania. Jego się albo kochało, albo nienawidziło, co czyniło z niego najbardziej kontrowersyjnego kierowcę w historii F1. Tymczasem główny aktor spektaklu nie był do końca zadowolony ze swojej roli. – Wszystkie dotychczasowe wydarzenia przypięły mi wiadomą łatkę – mówił. – To mnie wkurza, ponieważ po zakończeniu kariery chciałbym być zupełnie normalną osobą, która lubi innych i jest przez nich lubiana. Kiedy jesteś na fali, różne osoby ci słodzą i niezwykle łatwo jest uwierzyć w ich słowa. Widziałem wielu ludzi, którzy wszystkie pochlebstwa traktowali zbyt serio. To niszczy ciebie i twoją osobowość. Te same persony, które pomagają ci wspiąć się na szczyt, mogą równie szybko cię z niego zepchnąć.
„Hunt the Shunt” czerpał z życia pełnymi garściami, ale wielka sława nie podobała mu się ani trochę. – Staram się być sobą, lecz wydaje mi się, że nie potrafię już cieszyć się życiem – żalił się. Wreszcie walczył o miano najlepszego kierowcy globu, ale w mgnieniu oka jego prywatność stała się jedynie wspomnieniem. – Głównym problemem w tym biznesie jest to, że znajdujesz się pod ciągłą obserwacją. Jesteś wykorzystywany jako dowód przeciwko samemu sobie – dodał. Do pokonania drogi na wyścigowy tron została jednak tylko ostatnia prosta, więc James ani myślał wycofywać się z rywalizacji o spełnienie marzenia, które pojawiło się w jego głowie wiele lat wcześniej. Ekipa McLarena zakwaterowała się w luksusowym hotelu w Tokio, gdzie Brytyjczyk ćwicząc na siłowni, biegając, pływając oraz grając w squasha przygotowywał się do najważniejszego wyścigu w swojej karierze.
Żeby jednak nie było zbyt cukierkowo, Hunt przed gonitwą na Fuji Speedway wcale nie zrezygnował z rozrywkowego stylu życia. Gdy zorientował się, że w tym samym hotelu mieszka załoga British Airways, każdego wieczora organizował w swoim pokoju „drzwi otwarte”. Już z samego rana informował o tym fakcie wszystkie stewardessy, a jak przyszło co do czego, to nie mógł pomieścić w swym lokum wszystkich gości. Jednym z nich był jego dobry przyjaciel – Barry Sheene, gwiazdor MotoGP. – Świetnie się dogadywaliśmy, ponieważ mieliśmy taką samą mentalność przed tym jak się ożeniłem – opowiada. – Obaj byliśmy sportowcami i obaj piliśmy, paliliśmy, uganialiśmy się za spódniczkami, odwiedzaliśmy nieodpowiednie miejsca oraz robiliśmy nieodpowiednie rzeczy. Mieliśmy przy tym kupę śmiechu.
Ostatnia gonitwa sezonu 1976 zgromadziła na owalu w Oyamie osiemdziesiąt tysięcy kibiców. Pogoda jednak nie rozpieszczała ani publiczności, ani kierowców. Widok na pobliski wulkan zakryły gęste chmury, z których padał rzęsisty deszcz. Tor znajdował się w fatalnym stanie, a po kilku wypadkach na porannym treningu panowało przekonanie, że wyścig zostanie odwołany lub chociaż przełożony. W wieży kontrolnej trwała zażarta dyskusja na ten temat. Koszty organizacji takiego wydarzenia oscylowały wokół miliona dolarów, a kibice zapłacili naprawdę pokaźne kwoty, żeby podziwiać w akcji śmiałków w superszybkich bolidach. Jury znajdowało się również pod naciskiem przedstawicieli stacji telewizyjnych, które zarezerwowały cenny czas antenowy właśnie po to, żeby pokazać całemu światu finał mrożącej krew w żyłach rozgrywki o tytuł mistrza świata Formuły 1 pomiędzy powstałym z martwych Nikim Laudą a mającym aparycję surfera Jamesem Huntem.
– Hunt może dziś stracić wszystko. Nie trzeba być matematykiem, żeby to zauważyć. Laudzie wystarczy pokonać tylko Jamesa, ale Hunt musi wygrać nie tylko z Nikim, ale z nami wszystkimi – mówił mający wystartować z pole position Mario Andretti. Tymczasem Brytyjczyk w ogóle nie przejawiał chęci do jazdy. W prywatnej rozmowie z prowadzącym w klasyfikacji MŚ Austriakiem powiedział, że wystartuje jeśli tak zrobią pozostali, ale trzeba zrobić wszystko, żeby przełożyć gonitwę. Pogrążony w strugach deszczu tor stwarzał dla kierowców poważne niebezpieczeństwo, a ściganie się na nim przy utrudnionej przez mgłę i chmury widoczności zahaczało już o igranie ze śmiercią.
Tymczasem okazało się, że dwóch najlepszych zawodników w stawce to zbyt mało, żeby przekonać resztę. Ronnie Peterson, Vittorio Brambilla, Clay Regazzoni, Alan Jones i Hans Stueck w trudnych warunkach zwietrzyli swoją szansę na sukces, a Tom Pryce przyznał, że najlepsi powinni poradzić sobie bez względu na pogodę i stan nawierzchni toru. Zawodnicy znaleźli się również pod naciskiem szefów zespołów, którzy grozili sankcjami za ewentualny bojkot, wobec czego próby Laudy i Hunta nie miały żadnych szans na powodzenie. Alastair Caldwell z McLarena nie zapomniał też o podjudzeniu publiczności i nakazał mechanikowi teamu, Lance’owi Gibbsowi, sprawienie, żeby spokojni zazwyczaj Japończycy zrobili użytek z licznych gwizdków, które stanowiły część ich kibicowskiego wyposażenia. Po chwili na Fuji Speedway zapanował przerażający zgiełk, a organizatorzy widząc co się święci ogłosili, że opóźniona już o półtorej godziny rywalizacja rozpocznie się w ciągu pięciu minut.
Warunki na owalu w Oyamie były po prostu fatalne. Woda znajdowała się wszędzie, a mechanik McLarena wywiercił w wizjerze kasku Jamesa specjalne otwory, mające zapobiec jego zaparowaniu. – Nie mam zamiaru się ścigać. Nie dam rady. Po prostu odjadę te zawody – rzekł cichutko Hunt wsiadając do bolidu. Pomimo tego reprezentant Zjednoczonego Królestwa wykonał znakomity start, obejmując prowadzenie i fundując rywalom potężny prysznic spod kół swego auta. Po pierwszym okrążaniu cały czas przewodził stawce, ale w perspektywie miał jeszcze siedemdziesiąt dwa „kółka” i siedzącego na ogonie Nikiego Laudę. Ten jednak po chwili zrobił coś, czego nie spodziewał się chyba nikt. Austriak zjechał do boksu, ale nie z powodu awarii, lecz najzwyczajniej w świecie… wycofał się z rywalizacji! – Już na Monzy byłem po prostu sztywny ze strachu – opowiada. – Przerażony. Serce waliło mi jak oszalałe i wymiotowałem.
Kraksa na Nuerburgringu zostawiła ogromny ślad w psychice Austriaka, który w Japonii nie miał już zamiaru udawać, że jest niezniszczalny. – Zwolniłem i trzymałem się z dala od innych samochodów, żeby nikt przypadkiem we mnie nie wjechał – dodaje. – Myślałem o tym, jakim idiotyzmem jest ten wyścig. Tego nie dało się zobaczyć, ale w takich strugach wody jesteś bezradny jak na papierowej łódce. Nawet gdy jedziesz powoli, może cię zmyć. Na drugim okrążeniu zjechałem do boksu, bo jazda w takich warunkach to szaleństwo. To jak współudział w morderstwie, a ja nie miałem zamiaru w tym uczestniczyć. Były momenty, w których nie wiedziałem, gdzie jedzie mój samochód. Dla mnie to nieprzekraczalna granica. Są rzeczy ważniejsze niż mistrzostwo świata.
Nie tylko Austriak z własnej woli nie przekroczył linii mety. Identycznie postąpili Emerson Fittipaldi, Carlos Pace i Larry Perkins, ale karawana i tak jechała dalej. James bardzo szybko otrzymał informację o wycofaniu się głównego rywala, lecz to wcale nie było tak, że swoje szczęście budował na czyimś nieszczęściu. – Biedny Niki. W idealnym świecie obaj wywalczylibyśmy mistrzostwo, ale to jest przecież niemożliwe. Mam nadzieję, że nie znajdzie się żaden głupiec, który będzie go obwiniał o tę decyzję. Lauda miał potworny wypadek, a na tor powrócił w fenomenalnym stylu. Chociaż przykro mi z tego powodu, to myślę też jednak, że postąpił słusznie – powiedział później. Na trzecim kółku Grand Prix Japonii 1976 „Hunt the Shunt” nie wiedział jednak jeszcze jak potoczą się dalsze losy rywalizacji o miano najlepszego kierowcy globu. Do finiszu pozostawało mnóstwo czasu, a Brytyjczyk musiał na Fuji Speedway zająć co najmniej czwarte miejsce, żeby wyprzedzić Austriaka w klasyfikacji czempionatu.
W połowie gonitwy pozycja lidera wciąż należała do Jamesa, a na trybunach było widać zdecydowanie mniej parasolek niż na początku zmagań. Tor również przesychał, chociaż zbytnim ryzykiem wydawała się jeszcze zmiana ogumienia na twarde. Jazda na miękkiej mieszance po wysychającej nawierzchni powodowała jednak przegrzewanie się opon i ich szybsze zużywanie. „Chłodź opony!” – sygnalizował Huntowi team, ale Brytyjczyk uparcie pędził po suchych fragmentach Fuji Speedway. Kierowca McLarena był tak skupiony na jeździe, że całkowicie zignorował swoich współpracowników, w efekcie czego został w końcu wyprzedzony najpierw przez Patricka Depalliera, a potem przez Mario Andrettiego.
Alistair Caldwell i Teddy Mayer na bieżąco mogli śledzić informacje o stanie ogumienia w bolidzie swojego najlepszego kierowcy. Kiedy Depallier zjechał na pit-stop, Andretti objął prowadzenie, a Hunt był drugi. Reprezentant Zjednoczonego Królestwa nie mógł być jednak pewien czy jego opony wytrzymają do końca wyścigu i czy pozwolą mu na zajęcie co najmniej trzeciej lokaty. W takich okolicznościach ostateczna decyzja o zjeździe do boksu należała zawsze do szefostwa teamu, ale Caldwell i Mayer postanowili, że tym razem James powinien zrobić wszystko po swojemu. Tymczasem kierowca miał na ten temat zupełnie inne zdanie i wściekle gestykulował za każdym razem, kiedy mijał pit lane. – Opony, opony i jeszcze raz te cholerne opony. Nie mogłem myśleć o niczym innym – wspomina Hunt. – Nie chciałem podejmować tej pieprzonej decyzji. Mój team miał wszelkie informacje na temat stanu ogumienia oraz kroków podjętych przez rywali i szefowie powinni powiedzieć mi, co mam zrobić. Zamiast tego jednak obok strzałki sygnalizującej gotowość opon widziałem znak zapytania.
W dramatycznych chwilach los sam lubi pisać swój własny scenariusz. Na sześćdziesiątym ósmym okrążeniu, tuż przed zjazdem do boksu, lewa przednia opona w bolidzie Jamesa po prostu się rozpadła. Ekipa Ferrari widząc to nie ukrywała swej radości, bowiem miała już w kieszeni nie tylko mistrzostwo świata konstruktorów, ale i prawie pewny kolejny tytuł Nikiego Laudy. Bolid McLarena wśród iskier i trzepoczącej gumy zdołał jednak doczołgać się do bosku, a po dwudziestu siedmiu sekundach postoju był już gotowy do dalszej rywalizacji. „Hunt the Shunt” nie miał pojęcia, na którym miejscu wyjechał z pit-stopu i czy ma jeszcze jakiekolwiek szanse na zajęcie lokaty gwarantującej złoty medal MŚ. Wiedział tylko, że musi dać z siebie wszystko, i że od tego będzie zależała jego nagroda. – Mogłem jedynie zamknąć oczy i wyprzedzić tyle samochodów, ile się da – wspomina.
Pod kaskiem Brytyjczyka temperatura była bliska wrzeniu, a z ust Jamesa sączyły się hektolitry przekleństw pod adresem opon, zespołu, pogody oraz każdego z rywali, który ośmielił się stanąć mu na drodze po upragniony tytuł. Jednym manewrem wyprzedził Claya Regazzoniego i Alana Jonesa, a gdy mijając swój boks patrzył na tabliczkę sygnalizującą mu zajmowaną pozycję, nie wiedział, czy to co widzi jest odzwierciedleniem rzeczywistości, czy jego pobożnym życzeniem. Widział przed sobą niebiesko-białego Tyrrella należącego do Patricka Depaillera oraz czarno-złotego Lotusa prowadzonego przez Mario Andrettiego, ale gdy tuż za nimi minął linię mety, to wciąż nie był pewien zajętego przez siebie miejsca. Zignorował wiwatujący tłum w przekonaniu, że team McLarena dał plamę i mistrzem świata został Niki Lauda. Kiedy miał już udusić Teddy’ego Mayera gołymi rękami, dotarł wreszcie do niego znak, że nie ma takiej potrzeby, że zajął trzecie miejsce, i że to James Hunt jest nowym czempionem Formuły 1!
Schyłek czempiona
Są sportowcy, którzy po odniesieniu jednego wielkiego sukcesu najchętniej powtarzaliby go w nieskończoność. Niektórym, tak jak Jamesowi, wystarczy jednak, gdy na piedestale znajdą się tylko raz.
Wyścig na Fuji Speedway był istnym szaleństwem, a do Hunta długo nie chciało dotrzeć, że po minięciu flagi z szachownicą na trzeciej pozycji został najlepszym kierowcą globu. – Sądziłem, że w ostatniej chwili zapadnie jakaś decyzja, przez którą stracę tę lokatę. Uwierzyłem dopiero wtedy, gdy zobaczyłem protokół zawodów, a organizatorzy potwierdzili, że nie ma żadnych protestów i jestem trzeci – opowiada. Po oficjalnych uroczystościach wszystkie zespoły wzięły udział w bankiecie, który definitywnie zakończył sezon 1976. Alkohol lał się strumieniami, co sprzyjało luźnym refleksjom na temat minionej rywalizacji. Wtedy też Hunt zawarł rozejm z kierownictwem swojego teamu, na które był wkurzony z powodu wiadomej sytuacji z oponami.
Choć Brytyjczyk został mistrzem świata Formuły 1 całkowicie uczciwie, to i tak nie zabrakło głosów dyskredytujących jego sukces ze względu na wypadek Nikiego Laudy na Nuerburgringu, który sprawił, że Austriak przez część zmagań nie mógł rywalizować ze swym przyjacielem jak równy z równym. – Przez cały sezon musiałem jechać z gazem wciśniętym do podłogi – odpierał zarzuty James. – Ani chwili wytchnienia. Wydaje mi się, że zasłużyłem na ten tytuł. Wiem, że to tylko papier, ale to również najbardziej wymierna rzecz w sportach motorowych. Bycie na szczycie w jakiejś dziedzinie jest bardzo satysfakcjonujące. Teraz mogę spojrzeć na swoje życie i powiedzieć: „jestem zwycięzcą”.
Jeśli ktoś myślał, że „Hunt the Shunt” po odniesieniu największego triumfu w karierze zrezygnuje z ciągłych balang i do końca skupi się na wyścigach, to strasznie się pomylił. Kolejna wielka impreza rozpoczęła się już w powrotnym samolocie, który leciał z Tokio do Londynu. Reprezentant Zjednoczonego Królestwa odmówił miejsca w pierwszej klasie zaproponowanego mu przez Japan Airlines, ale udawał się tam kilkukrotnie na wycieczkę po drinki, gdy w ekonomicznej barek został opróżniony. Gdzieś nad biegunem północnym alkoholu nie było już w ogóle, a kiedy większość pasażerów pogrążona była we śnie, to Hunt chwycił za mikrofon pokładowy i po japońsku ogłosił, że jest mistrzem świata, i że wszystkie smutasy powinny natychmiast się obudzić. Kiedy w końcu samolot wylądował na Heathrow, kierowca McLarena zmagał się z olbrzymim kacem, ale musiał o tym szybko zapomnieć, bo na lotnisku czekał na niego dwutysięczny tłum wiernych kibiców, wśród których nie zabrakło jego rodziców oraz rodzeństwa. Sue, gdy tylko ujrzała syna, to rzuciła mu się na szyję i ucałowała, roniąc przy tym łzy radości.
James tak naprawdę nie miał zbyt wiele czasu na cieszenie się sukcesem w samotności. Ciągle go gdzieś zapraszano, a ze względu na umowy sponsorskie nie mógł tak po prostu odmówić. Kierowca z jednej strony cieszył się, że ludzie go podziwiają, ale z drugiej nie chciał traktować ich pochlebstw całkiem serio, gdyż bał się, że jeśli tak zrobi, to odbije się to na jego charakterze. Obawy Brytyjczyka były jak najbardziej uzasadnione, ponieważ z tygodnia na tydzień stawał się coraz mniej skory do współpracy i coraz bardziej nieprzyjemny dla otoczenia. Doszło nawet do tego, że słynny magazyn „Autosport” nie chciał przeprowadzać z nim wywiadów. Nie wszyscy jednak byli przeciwko niemu. – Nie uważam, że James się zmienił – mówi Anthony Horsley. – On zawsze mówił i robił to, na co miał ochotę. Nagle jednak więcej ludzi zaczęło się tym przejmować i brać jego słowa na poważnie, co prawdopodobnie było wielkim błędem.
Nerwowe reakcje Hunta nie były spowodowane jego zadufaniem w sobie. Zawodnik McLarena miał zwyczajnie dość tego, że nagle znalazł się w samym oku cyklonu. Rozpaczliwie wołał o chwilę, by móc pobyć sam na sam se swoimi myślami. Ponadto twierdził, że nie osiadł na laurach, i że chce przekraczać kolejne granice prędkości. Życie jednak zweryfikowało jego plany. Podczas gdy jego najwięksi rywale mieli hopla na punkcie testowania bolidu i majstrowania w jego ustawieniach, on wolał gdy tym zajmował się ktoś inny, żeby samemu móc zrelaksować się pomiędzy kolejnymi wyścigami. „Hunt the Shunt” po wywalczeniu tytułu mistrza świata spędził w „stajni” McLarena jeszcze dwa sezony. W kampanii 1977 w słabym aucie potrafił wygrać trzy gonitwy i zająć piąte miejsce w klasyfikacji generalnej, ale w kolejnej tylko sześciokrotnie przekroczył linię mety, w efekcie czego wywalczył zaledwie 8 punktów i został sklasyfikowany na dopiero trzynastym miejscu.
Niechlujnie ubrany podczas ważnych uroczystości, często arogancki, ale przy tym jednoczący ludzi zawadiackim uśmiechem oraz poczuciem humoru. Taki właśnie był James Hunt. Kochał wyścigi, lecz nie uważał ich za sens swojego życia. Gdy pewnego dnia odwiedził z przyjaciółmi restaurację w Surrey, podeszła do niego kobieta, która rozpoznała w nim znanego kierowcę i poprosiła o autograf. – Ty jesteś Jackie Stewart, prawda? – zapytała retorycznie. W takiej sytuacji niejeden gwiazdor sportu przeżyłby konsternację, ale James zachował spokój, wstał z krzesła, odłożył drinka, głośno beknął i… podpisał się na podsuniętej kartce nazwiskiem Jackiego Stewarta. Reprezentant Zjednoczonego Królestwa nie za bardzo przejmował się również tym, co przewoził w swoim bagażu. Gdy przed Grand Prix RPA wylądował na lotnisku w Johannesburgu, celnicy dokładnie przeszukali jego torbę i zarekwirowali… najnowszy numer erotycznego magazynu „Penthouse”, który w tym kraju był zakazany. Właścicielowi pozwolili zabrać ze sobą jedynie liczący sześć stron artykuł traktujący o nim oraz Nikim Laudzie.
Beznadziejny sezon 1978 dopełniło zdarzenie, które odcisnęło ogromne piętno na psychice Jamesa. Już w pierwszym zakręcie Grand Prix Włoch miał miejsce potworny wypadek, w którym prowadzony przez Ronniego Petersona bolid Lotusa uderzył w ogrodzenie i stanął w płomieniach. Uczestniczący w zdarzeniu Hunt wraz z Patrickiem Depallierem oraz Clayem Regazzionim wyciągnął przyjaciela z samochodu, ale Szwed następnego dnia zmarł w szpitalu w wyniku komplikacji pooperacyjnych. Po tym zdarzeniu „Hunt the Shunt” bardzo poważnie zaczął myśleć o przejściu na sportową emeryturę, ale ostatecznie zdecydował się pozostać w stawce na jeszcze jedną kampanię i w zmaganiach 1979 wystartował jako kierowca teamu Olympus Cameras Wolf Racing. Bolid dostarczony przez rodzimą stajnię nie spełnił jednak jego oczekiwań. James z pierwszych siedmiu wyścigów sezonu ukończył tylko jeden i 8 czerwca 1979 roku ogłosił zakończenie kariery. – Pragnąłem, żeby mój ostatni sezon był naprawdę dobry – mówił. – To nie była kwestia wywalczenia tytułu mistrzowskiego czy czegoś w tym stylu. Po prostu chciałem mieć konkurencyjny samochód, w którym mógłbym wygrać kilka wyścigów. Zrozumiałem jednak, że naszego auta nigdy nie będzie na to stać. Nie chcę nikogo za to obwiniać, bo tak się po prostu zdarza w tym sporcie. W dzisiejszych czasach jeśli nie masz szybkiego samochodu, to możesz zapomnieć o wygrywaniu. Dla mnie w takich warunkach nie warto ryzykować życia i zdrowia.
Kariera Jamesa Hunta w F1 była krótka, ale owocna. Brytyjczyk w najwyższej serii wyścigowej spędził siedem sezonów, podczas których wygrał dziesięć gonitw i wywalczył jeden tytuł mistrza świata. Miał na karku dopiero niespełna trzydzieści dwie wiosny i mógł jeszcze wiele osiągnąć na światowych torach, lecz czuł się człowiekiem spełnionym i nie miał potrzeby rywalizacji o kolejne trofea. Na jego koncie w banku nie brakowało pieniędzy, więc wreszcie mógł przez dłuższą chwilę odpocząć, zamiast zastanawiać się nad tym, jakie obowiązki jeszcze trzeba wypełnić.
„Hunt the Shunt” bez królowej sportów motorowych długo jednak nie wytrzymał. Jeszcze w 1979 roku szef działu sportowego w BBC, Jonathan Martin , namówił go do współkomentowania z Murrayem Walkerem wyścigów Grand Prix. James wprowadził do telewizji nową jakość i już podczas pierwszej transmisji ze swoim udziałem położył zagipsowaną nogę na kolanach Walkera i zaczął opróżniać dwie butelki wina. W kabinie komentatorskiej zawsze pojawiał się w ostatniej chwili. Jego kompan uznawany był za dżentelmena, a on za totalnego luzaka, wobec czego realizatorzy transmisji zdecydowali się udostępniać im zawsze tylko jeden mikrofon w celu uniknięcia wchodzenia sobie w słowo. Zamiast tego jednak mężczyźni często walczyli ze sobą o dojście do głosu, co zazwyczaj kończyło się różnymi komicznymi sytuacjami. Hunt również nigdy nie przejmował się tym co mówi na antenie i nie owijając w bawełnę potrafił powiedzieć co sądzi o jeździe niektórych kierowców w stawce.
Chyba nie ma i nie było na świecie człowieka potrafiącego zliczyć wszystkie przedstawicielki płci pięknej, z którymi James Hunt zdecydował się zawrzeć bliższą znajomość. Prawdopodobnie sam zainteresowany miałby z tym spory problem. W grudniu 1983 roku Brytyjczyk jednak po raz drugi się ożenił, a jego wybranką była Sarah Lomax, którą poznał w Hiszpanii, gdzie kobieta spędzała wakacje. – Byłam porażona, całkowicie porażona urokiem Jamesa – opowiada. – Nie mogłam uwierzyć w to, iż ktoś taki jest mną zainteresowany. Pamiętam, że znajomy mi wtedy powiedział: „to celebryta i szybko cię zostawi”. Tymczasem on wydawał się niesamowicie zaangażowany. Pisał do mnie listy, ja mu odpisywałam, a on przechowywał te odpowiedzi.
Sarah sporo imprezowała z Jamesem, ale też urodziła mu dwóch synów: Toma oraz Freddiego. Choć mężczyzna bardzo kochał swoją rodzinę, to popadł w depresję, która całą tę miłość zamieniła w piekło. Kobieta nie wiedziała jak wyciągnąć swego męża z dołka, przez co sama podupadła na zdrowiu. Zaczęła zbyt często sięgać po alkohol i bardzo schudła. Małżonkowie próbowali ratować swój związek na wszelkie sposoby. Odwiedzali wspólnie psychiatrów i innych specjalistów, ale żadna metoda nie działała. W październiku 1988 roku zdecydowali się na separację, ale ze względu na dzieci wciąż mieszkali pod jednym dachem z nadzieją, że pewnego dnia wszystko się odmieni. Nic takiego nie miało jednak miejsca, więc Hunt w końcu kupił dom tuż za rogiem i się do niego przeprowadził, a wkrótce jego drugie małżeństwo przeszło do historii.
Cały świat widział Jamesa Hunta jako wielkiego sportowca ze skłonnościami do ciągłych imprez i romansów, ale jego synowie postrzegali go zupełnie inaczej. – Dla nas był po prostu tatą – opowiada Tom. – Pamiętam jak puszczaliśmy latawce, bawiliśmy się modelami samolotów czy karmiliśmy gęsi. W soboty grywaliśmy też w futbol na Clapham Common i do tych wspomnień zawsze chętnie wracam. Rozwód z mamą był dla niego ciężkim przeżyciem, lecz weekendy zawsze spędzaliśmy bardzo miło – dodaje. Tom testował w swoim życiu kilka samochodów wyścigowych, aczkolwiek nigdy nie poszedł w ślady ojca i został biznesmenem. Freddie natomiast wręcz przeciwnie, a w sezonie 2014/15 w serii MRF Challenge Formula 2000 Championship miał okazję konkurować z… Mathiasem Laudą – synem Nikiego. Do F1 pewnie żaden z nich już nie trafi, ale cieszy fakt, że tak ważne nazwiska nadal biorą udział w zmaganiach bolidów.
Helen Dyson pracowała jako kelnerka w restauracji Hamburger Heaven w Wimbledonie. Zarabiała w ten sposób na studia, a pewnego dnia wpadła w oko Jamesowi, który dość często odwiedzał tę knajpę. Od tamtej chwili „Hunt the Shunt” jeszcze częściej miał ochotę na fast foody, aż jednego razu zaprosił piękną blondynkę na randkę. Dziewczyna początkowo była sceptycznie nastawiona do dwukrotnie już żonatego faceta, ale uczucie szybko wzięło górę nad rozsądkiem. Miłość okazała się dla Hunta dobrym lekiem na depresję. Choroba wprawdzie od czasu dawała o sobie znać, lecz Helen potrafiła przekonać Jamesa, że ciągłe sięganie po używki nie rozwiąże wszystkich jego problemów. Namówiła go do rzucenia palenia i zmiany stylu życia. Od tamtej pory mistrz świata F1 z 1976 roku podróżował na rowerze wszędzie gdzie tylko się dało.
„Hunt the Shunt” na sportowej emeryturze robił karierę nie tylko jako komentator. Publikował również felietony na łamach „The Independent”, a John Hogan zatrudnił go jako konsultanta dla kierowców sponsorowanych przez koncern Marlboro. Wiele na tym skorzystał przede wszystkim Mika Hakkinen, który w latach 1998 i 1999 sięgał po tytuł najlepszego kierowcy wyścigowego globu. W 1991 roku James zamieszkał wreszcie z Helen, planując założenie z nią prawdziwej rodziny. Wierzył, że tym razem mu się to uda. – Ja jeszcze aż tak poważnie o tym wtedy nie myślałam, ale dwa lata później miałam świadomość, że to się niebawem stanie – wspomina kobieta. Dyson w czerwcu 1993 roku wyjechała z przyjaciółkami na urlop do Grecji i miały to być jej ostatnie panieńskie wakacje. – W ciągu pięciu lat nigdy się od siebie nie oddaliliśmy – dodaje. – Rozmawialiśmy codziennie, a podczas naszej ostatniej rozmowy telefonicznej James oświadczył mi się po raz kolejny.
Ostania pogawędka Hunta z ukochaną miała miejsce dokładnie 14 czerwca 1993 roku. Następnego dnia Helen otrzymała telefon od jednego z najbliższych przyjaciół Jamesa i została poinformowana o śmierci swego narzeczonego. Przyczyną był nagły atak serca. – Miałam dwadzieścia siedem lat oraz dokładnie zaplanowaną przyszłość – opowiada ze łzami w oczach. – Nagle jednak wszystkie moje marzenia się rozpłynęły – dodaje. Dziewczyna posiadała dyplom studiów w dziedzinie sztuk pięknych i ukojenia po stracie miłości swego życia szukała w malowaniu obrazów. Nigdy nie sądziła, że tak prędko przyjdzie jej się żegnać z Jamesem: – Wiedział, że nie podoba mi się dzieląca nas różnica wieku, więc zawsze powtarzał: „Nie martw się kochanie, mam zamiar żyć dłużej od ciebie”. Co ciekawe, on naprawdę w to wierzył, bo miał w sobie tyle energii.
Pogrzeb Jamesa Hunta odbył się 21 czerwca 1993 roku w Wimbledonie. Uroczystość miała bardzo kameralny charakter i wzięła w niej udział tylko najbliższa rodzina, czyli około trzydzieści osób. Dwa miesiące później w kościele św. Jakuba w Piccadilly ponad dwudziestokrotnie większa grupa osób uczciła o nim pamięć, po czym… bawiła się na hucznej imprezie. O to właśnie poprosił „Hunt the Shunt” w swoim testamencie i jego wola zwyczajnie musiała zostać spełniona. – James to najbardziej charyzmatyczna postać w historii sportu – twierdzi Niki Lauda, wielki przyjaciel oraz rywal Brytyjczyka. Więcej chyba dodawać nie trzeba.
Bibliografia:
- bbc.com,
- espn.co.uk,
- Daily Mail,
- Gerald Donaldson – James Hunt The Biography,
- The Independent.
Foto: gettyimages.com