Spis treści
Data publikacji: 4 stycznia 2020, ostatnia aktualizacja: 8 kwietnia 2024.
– Zawsze chciałem być perfekcyjny – mówi o sobie Sven Hannawald, zwycięzca Turnieju Czterech Skoczni w sezonie 2001/2002 i multimedalista mistrzostw świata oraz igrzysk olimpijskich. Takie podejście do sportu zaprowadziło reprezentanta Niemiec na szczyt, a następnie pociągnęło na samo dno.
Dzieciak z NRD
„Hanni”, jak go zdrobniale nazywają, przyszedł na świat 9 listopada 1974 roku w Breitenbrunn/Erzgebirge na terytorium Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Wychowywał się natomiast w miasteczku Johanngeorgenstadt, położonym siedemnaście kilometrów na południe od Aue i słynącym z wydobycia uranu.
– Mieszkałem wraz z rodzicami i siostrą na jednym z licznych osiedli robotniczych – wspomina w książce pt. „Mein Höhenflug, mein Absturz, meine Landung im Leben”. – Rozwój górnictwa sprawiał, że stare budownictwo w szybkim tempie było zastępowane nowymi, niemal luksusowo wyposażonymi budynkami z centralnym ogrzewaniem, bieżącą ciepłą wodą oraz łazienką w każdym mieszkaniu. Nasze lokum okazało się jednak jakieś felerne i zimą było tam piekielnie gorąco. Zimny prysznic z rana był wówczas zbawienny.
Przenosiny do Klingenthal
Enerdowski system z największą starannością dbał o to, żeby żaden sportowy talent się w nim nie zmarnował. Sven jako siedmiolatek zaczął trenować kombinację norweską, w skład której wchodzą skoki oraz biegi narciarskie. Radził sobie na tyle dobrze, że w roku 1987 został oddelegowany przez klub SG Dynamo Johanngeorgenstadt do Szkoły Sportowej dla Dzieci i Młodzieży w Klingenthal.
– Patrząc wstecz, jako dzieciak urodzony w NRD chyba nie mogłem mieć lepiej – dodaje. – W wieku sześciu miesięcy trafiłem do żłobka, później przyszedł czas na przedszkole, a jako sześciolatek poszedłem do szkoły. Sport był bardzo ważnym elementem tamtego systemu, więc już jako młody chłopiec zostałem gruntownie przebadany i przetestowany pod kątem rywalizacji na najwyższym poziomie. Okazało się, że spełniam wszystkie kryteria, dzięki czemu stałem się trybikiem w wielkiej maszynie nazywanej u nas „Wunderland des Sports”.
Po wschodniej stronie muru
Życie młodych sportowców po obu stronach muru berlińskiego wyglądało zupełnie inaczej. Ci z Zachodu z miejsca mogli liczyć na dostęp do najlepszego sprzętu i różnych dóbr, natomiast ci ze Wschodu na każdą luksusową drobnostkę musieli ciężko pracować.
– Kiedy w 1987 roku wygrałem spartakiadę, czyli takie lokalne igrzyska olimpijskie, tata sprezentował mi gogle narciarskie firmy Carrera – wspomina w swojej autobiografii. – Udało mu się je załatwić z RFN, gdzie miał sporo kontaktów. Oprócz gogli dostałem też biały kask do skoków narciarskich, który okleiłem naklejkami z Zachodu i traktowałem jak najcenniejszy skarb. Drobnostki, które w RFN były powszechne, dla nas miały szczególne znaczenie. Czasopisma, gumy do żucia, muzyka – wszystko to wywoływało ekscytację i smakowało niczym zakazany owoc.
Produkt systemu
Sport stanowił niezwykle istotny element polityki NRD, a sportowcy byli często nazywani dyplomatami w dresach. Mówiło się, że medale na igrzyskach olimpijskich czy mistrzostwach świata to twarda waluta, znacznie cenniejsza niż marka zachodnioniemiecka. Swego czasu na terenie kraju działało dwadzieścia pięć szkół takich jak ta w Klingenthal, do której uczęszczał Sven Hannawald. Ich funkcjonowanie pochłaniało z budżetu państwa około osiemdziesiąt milionów marek rocznie. Nad niemal dziesięcioma tysiącami uczniów czuwało prawie półtora tysiąca nauczycieli i około czterystu pedagogów. Lekcje odbywały się w małych grupach, a do każdej z nich należeli przeważnie przedstawiciele tylko jednej dyscypliny. W sportach zespołowych dodatkowo rozdzielano również dziewczynki i chłopców. Każda szkoła miała też swojego lekarza i pielęgniarkę, a od uczniów wymagano absolutnej samodyscypliny.
– Każdy nasz dzień był dokładnie zaplanowany: pobudka, śniadanie o 6:45, lekcje, trening, obiad o 14:00, znów lekcje, znowu trening, odrabianie pracy domowej, czasem jeszcze jeden trening, o 18:00 kolacja, a potem trochę czasu wolnego i do łóżka – przywołuje dawne czasy. – Mieszkaliśmy w czteroosobowych pokojach, na weekendy wracaliśmy do domów, ale zimą odbywały się wtedy zawody. Ścieżka prowadząca do sportowej kariery na najwyższym poziomie była wyraźnie wytyczona w umyśle każdego z nas. Nie zadawaliśmy wtedy zbyt wielu pytań, ale dziś staram się patrzeć na to wszystko trochę krytycznie. Samodyscyplina, w której funkcjonowałem, zmuszała mnie do rzucania sobie wyzwań już na samym początku przygody ze sportem. Miałem zakodowane w głowie, że muszę dać z siebie wszystko i nie wolno mi zawalić. Z jednej strony takie podejście doprowadziło mnie do sukcesów, lecz z drugiej w pewnym momencie poczułem się kompletnie wypalony. Każdy medal ma dwie strony.
W ślady idoli
„Hanni” swoją przygodę z poważnym sportem zaczynał od kombinacji norweskiej, ale w końcu uznano, że jest on o wiele lepszym skoczkiem niż biegaczem i lepiej będzie, jeśli w stu procentach skoncentruje się na skokach. To w tej konkurencji Sven miał nadzieję spełnić zapis ze swojego dzienniczka treningowego. Brzmiał on: „Twoim celem jest osiągnięcie wysokich wyników sportowych ku chwale Niemieckiej Republiki Demokratycznej”.
– Moimi wzorami do naśladowania byli najlepsi skoczkowie lat osiemdziesiątych – mówi. – Podziwiałem Mattiego Nykänena – czterokrotnego złotego medalistę olimpijskiego i supergwiazdę Pucharu Świata, Vegarda Opaasa – norweskiego lotnika, Jensa Weißfloga – naszego człowieka z NRD oraz Tyrolczyka Ernsta Vettoriego – zwycięzcę mojego ukochanego Turnieju Czterech Skoczni. Ten ostatni przysłał mi nawet pocztą swój autograf. Przechowywałem go jak najcenniejszą relikwię – list z innego świata, do którego pragnąłem uzyskać dostęp. Zwycięstwo w legendarnym Turnieju Czterech Skoczni stało się moim celem sportowym numer jeden. Pamiętam jak pewnego dnia wspomniałem o tym ojcu, kiedy akurat siedzieliśmy przed naszym czarno-białym telewizorem.
Upadek muru
9 listopada 1989 roku, w dniu piętnastych urodzin Svena Hannawalda, gruntownie uporządkowane życie młodego skoczka narciarskiego obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. Upadek muru berlińskiego dał obywatelom wiele nowych możliwości, ale wraz z nimi narodziło się też mnóstwo niepewności. Te dość mocno zaprzątały głowę „Hanniego”, ale koniec końców chłopakowi udało się wszystko poukładać.
– Ojciec poczuł się wyzwolony i mógł się wyrwać z ciasnego gorsetu pod nazwą NRD – wspomina. – Od zawsze marzył o życiu na Zachodzie i wybudowaniu własnego domu. Nagle z dnia na dzień stało się to możliwe i w maju 1990 roku jako pierwszy z nas przeprowadził się do Bawarii. Niedługo później dołączyły do niego moja mama i siostra, która chciała dokończyć w starej szkole trzecią klasę. W tamtym momencie moje idealnie uporządkowane życie rozsypało się na kawałeczki. Zastanawiałem się, co ze mną będzie i czy w zaistniałej sytuacji uda mi się zostać wyczynowym sportowcem. W szkole została mi do ukończenia dziesiąta klasa, ale w internacie KJS Klingenthal nie było już dla mnie miejsca. Przeniosłem się więc do mieszkania w centrum treningowym SC Dynamo Klingenthal, a weekendy spędzałem z ciotką, która zajęła lokum zwolnione przez moich rodziców.
Początki w Pucharze Świata
Gdy stało się jasne, że na Wschodzie dla Hannawalda nie ma już sportowej przyszłości, młodzieniec wyjechał na Zachód i dołączył do klubu w Hinterzarten. Jego pierwszy znaczący sukces to brązowy medal mistrzostw świata juniorów A.D. 1992 w Vuokatti. W tym samym roku reprezentant Niemiec zadebiutował w Pucharze Świata, ale podczas zawodów w Falun zajął dopiero pięćdziesiąte miejsce. Na pierwsze punkty „Hanni” musiał czekać aż do grudnia 1993, kiedy to w Oberstdorfie uplasował się na dwudziestej dziewiątej lokacie. Jego kariera rozwijała się dość wolno, a prawdziwy przełom nastąpił dopiero w sezonie 1997/1998 podczas Turnieju Czterech Skoczni. Sven w konkursach w Oberstdorfie i Garmisch-Partenkirchen był odpowiednio piąty i dziesiąty, w Innsbrucku wreszcie stanął na podium, a w Bischofshofen po praz pierwszy w karierze zwyciężył.
Seria tak znakomitych występów dała Hannawaldowi drugą pozycję w klasyfikacji generalnej TCS, tuż za fenomenalnym wówczas Kazuyoshim Funakim, i otworzyła drzwi do samolotu lecącego do Nagano na igrzyska olimpijskie. W Japonii podczas konkursów indywidualnych rozgrywanych na skoczniach w Hakubie „Hanni” nie zachwycił, ale w drużynówce uzyskał najwyższą notę wśród Niemców i wraz z Martinem Schmittem, Hansjörgiem Jäkle oraz Dieterem Thomą sięgnął po srebro. Upadek muru berlińskiego wyraźnie mu służył.
– Wolność rzucała mi nowe wyzwania i zachęcała do działania – opowiada. – Otwierałem oczy, nadstawiałem uszu i powoli zaczynałem cieszyć się nowym życiem. Traktowałem to jako przygodę oraz odmianę od egzystencji według ściśle określonego harmonogramu, którą w gruncie rzeczy lubiłem. Chodziłem na prawdziwe dyskoteki i odkryłem w sobie pasję do szybkich samochodów nie mając pojęcia, że wiele lat później wyląduję na Hockenheimringu w roli kierowcy wyścigowego.
Znakomita passa i… bolesny upadek
Sezon 1997/1998 w klasyfikacji generalnej PŚ „Hanni” zakończył na miejscu szóstym. W kolejnych zmaganiach Niemiec uplasował się na tej samej pozycji, w kampanii 1999/2000 był czwarty, a w 2000/2001 dziewiąty. Zwyciężali wówczas kolejno Primož Peterka, Martin Schmitt (dwa razy) i Adam Małysz. Sven w tamtym czasie wygrał natomiast kilka konkursów i kilka razy wylądował na podium, co przyniosło mu złoto (2000 – Vikersund) i srebro (1998 – Oberstdorf) mistrzostw świata w lotach, dwa złote krążki MŚ w drużynie na skoczni dużej (1999 – Ramsau, 2001 – Lahti), drużynowy brąz MŚ na skoczni normalnej (2001 – Lahti) oraz srebrny medal indywidualny MŚ 1999 w Ramsau na skoczni dużej, gdzie przegrał tylko ze swoim fenomenalnym wówczas rodakiem – Martinem Schmittem. Oprócz tego „Hanni” w kampaniach 1997/1998 i 1999/2000 zgarniał też Małą Kryształową Kulę za loty.
Najlepsze w wykonaniu Svena Hannawalda nadeszło jednak w sezonie 2001/2002. Reprezentant naszych zachodnich sąsiadów w Pucharze Świata musiał uznać wyższość tylko Adama Małysza, ale za to w Turnieju Czterech Skoczni nie pozwolił Polakowi obronić trofeum i jako pierwszy skoczek w dziejach zwyciężył we wszystkich konkursach cyklu. Dodatkowo na igrzyskach w Salt Lake City „Hanni” zdobył indywidualnie srebrny medal w zawodach na skoczni normalnej, a na dużej z niemiecką drużyną, którą oprócz niego tworzyli Martin Schmitt, Stephan Hocke i Michael Uhrmann, sięgnął po złoto. Rywalizacja była wówczas tak zacięta, że Niemcy pokonali drugich Finów o zaledwie 0,1 pkt. Kapitalny sezon Sven ukoronował natomiast tytułem mistrza świata w lotach, wywalczonym na Čerťáku w Harrachovie. Hannawald został wybrany najlepszym niemieckim sportowcem A.D. 2002, zostawiając w pokonanym polu takie sławy, jak Dirk Nowitzki czy Michael Schumacher. Wydawało się, że tamte sukcesy natchną go do osiągania jeszcze lepszych wyników w kolejnych latach, ale w pewnym momencie organizm skoczka zaczął się buntować.
– Po tamtym sezonie jak z bajki byłem totalnie zdemotywowany – mówi. – Zamiast pójść pobiegać, siadałem na kanapie przed telewizorem. Czułem się całkowicie wypalony. Nie należę do mięczaków, którzy płaczą na tanich romansidłach, dlatego taki stan był dla mnie ogromnym szokiem. Czułem permanentny niepokój i nie miałem zielonego pojęcia skąd on się wziął. Biegałem od lekarza do lekarza, ale wszyscy mówili mi, że jestem zdrowy. Badanie krwi, przewodu pokarmowego i kolonoskopia – wszystkie wyniki były idealne. Gdyby zdiagnozowano mi np. raka, to przynajmniej znałbym przyczynę swojego samopoczucia, a tak tkwiłem w martwym punkcie bez nadziei na lepsze jutro. Muszę powiedzieć, że codzienne funkcjonowanie przychodziło mi z wielkim trudem. W trakcie sezonu chciałem zniknąć na miesiąc z nadzieją, że przez ten czas wszystko wróci do normy. Z drugiej jednak strony nie wyobrażałem sobie rezygnacji ze skoków narciarskich, w efekcie czego powstał wewnętrzny konflikt. Pragnąłem skakać, ale coś próbowało mnie odciągać od skoczni.
W sidłach depresji
Problemy „Hanniego” tak naprawdę zaczęły się nie po sezonie 2001/2002, a znacznie wcześniej. To tajne sesje z psychologiem Hansem Eberspacherem pozwoliły mu udźwignąć presję kibiców i mediów podczas zwycięskiego dla niego TCS. Oprócz tego Sven zmagał się również z zaburzeniami odżywiania. Wśród skoczków mówi się, że każdy dodatkowy kilogram to metr mniej, a Hannawald zbyt bardzo brał to sobie do serca, w efekcie czego przy wzroście stu osiemdziesięciu pięciu centymetrów ważył tylko niewiele ponad sześćdziesiąt kilogramów. Ludzie w jego otoczeniu dostrzegali, że z Sven dnia na dzień staje się wrakiem człowieka, ale nie uczynili zbyt wiele, żeby go sprowadzić na właściwą drogę. Pomimo pogłębiającej się depresji sezon 2002/2003 „Hanni” pod względem sportowym zapisał do udanych: sześć wygranych konkursów i drugie miejsce w „generalce” Pucharu Świata (znów tylko za Małyszem), drugie miejsce w Turnieju Czterech Skoczni oraz Mała Kryształowa Kula za loty. Kolejnych zmagań jednak nie dokończył.
– W marcu 2004 roku z moją ówczesną partnerką wybraliśmy się na krótki urlop do Barcelony, gdzie w środku nocy obudziłem się zlany potem i totalnie rozbity – wspomina. – Po powrocie do domu matka mojej przyjaciółki poradziła mi, żebym odwiedził psychoterapeutę. Na spotkaniu z nim zrozumiałem wreszcie, co mi dolega i zdecydowałem się na leczenie szpitalne. Do kliniki trafiłem w naprawdę fatalnym stanie. Byłem totalnym wrakiem człowieka z obsesją na punkcie kontrolowania swojej wagi. Metabolizm mojego organizmu był zrujnowany, więc ważnym elementem terapii był też powrót do odpowiedniej formy nie tylko psychicznej, ale i fizycznej.
Leczenie
Diagnoza lekarzy brzmiała bardzo groźnie: jadłowstręt psychiczny, ciężka depresja z objawami somatycznymi i syndrom wypalenia. W związku z leczeniem Sven Hannawald zdecydował się odpuścić całą kampanię 2004/2005.
– Jeśli wygrałem zawody, ale miałem świadomość, że w pierwszej próbie zbyt wcześnie odbiłem się z progu, a drugi skok był lekko zachwiany, to cieszyłem się ze zwycięstwa, lecz te błędy mi nie umykały – czytamy w jego autobiografii. – Gdybym mógł przejść swoją drogę jeszcze raz, to prawdopodobnie w tej materii nic bym nie zmienił, ponieważ istniałoby zbyt wysokie ryzyko, że nie osiągnąłbym tego, co udało mi się osiągnąć. Na pewno jednak częściej robiłbym sobie wolne i zwracał uwagę na otaczającą mnie rzeczywistość zamiast żyć w nieustającym reżimie. Dysponując wiedzą, którą posiadłem wiele lat później, na pewno zauważyłbym też sygnały alarmowe wysyłane przez mój organizm, co pozwoliłby mi szybciej na nie zareagować.
Pożegnanie ze skocznią
W Niemczech liczono, że po uporaniu się z problemami zdrowotnymi uwielbiany przez kibiców „Hanni” wróci na skocznię, dlatego zawodnik umówił się z rodzimym związkiem, że do końca sezonu 2004/2005 da znać czy będzie brał udział w programie przygotowawczym do igrzysk olimpijskich w Turynie. Ostatecznie jednak skoczek w sierpniu 2005 roku poinformował, iż kończy karierę, a jego uroczyste pożegnanie odbyło się 30 grudnia w Oberstdorfie.
– Gdybym w 2005 roku nie zakończył kariery, mogłoby się to dla mnie skończyć próbą samobójczą – zwierza się. – Na szczęście nigdy nie miałem nawet takich myśli w przeciwieństwie do bramkarza Roberta Enke, który pomimo leczenia zmagał się non-stop ze stresem i presją. Jego samobójstwo przyczyniło się na pewno do wzrostu wrażliwości na presję ciążącą nie tylko na sportowcach, ale też innych osobach udzielających się publicznie. Śmierć Roberta to znak, że nie wolno lekceważyć tego, co dzieje się z twoim organizmem. Jeśli czujesz, że nie dajesz rady, to powinieneś przynajmniej zrobić sobie przerwę. Dlatego cieszę się, że po wylądowaniu na dnie odpuściłem sobie sportową rywalizację.
Legenda
Sven Hannawald nigdy nie wywalczył Pucharu Świata (dwa razy był drugi), ale ze względu na liczne medale IO, MŚ i MŚ w lotach oraz przede wszystkim zwycięstwo w 50. Turnieju Czterech Skoczni zapamiętany został jako jeden z najwybitniejszych skoczków narciarskich w dziejach dyscypliny. Jego osiągnięcie z TCS, polegające na wygraniu wszystkich konkursów cyklu, zostało po raz pierwszy powtórzone dopiero przez Kamila Stocha w sezonie 2017/2018. Warto też wspomnieć, że największe sukcesy „Hanniego” przypadły na okresy dominacji Martina Schmitta i Adama Małysza, którym piekielnie trudno było wyrwać z rąk jakiekolwiek trofeum. Ekspresyjnie fetujący udane skoki Niemiec zalazł też za skórę nienauczonym kultury niektórym polskim kibicom do tego stopnia, że podczas konkursów w Zakopanem i Harrachovie ci rzucali w niego śnieżkami.
– Dwa tytuły mistrza świata w lotach oraz zwycięstwo w Turnieju Czterech Skoczni uczyniły mnie sportowcem spełnionym – twierdzi. – Ten drugi sukces ma jednak dla mnie absolutnie największą wartość. Igrzyska olimpijskie czy MŚ to jednodniowe zawody, które da się wygrać również dzięki odrobinie szczęścia. W imprezie składającej się z kilku konkursów nie może być natomiast mowy o przypadkowym zwycięzcy, ponieważ o końcowym sukcesie decyduje zbyt wiele prób.
Szczęśliwy emeryt
Na sportowej emeryturze Sven Hannawald nie narzeka na nudę. Legendarny skoczek próbował swoich sił na piłkarskiej murawie oraz w wyścigach samochodowych. Poza tym chętnie udziela się on na seminariach z zakresu sportu i zdrowia, a także nadal jest blisko skoków narciarskich jako ekspert telewizyjny i komentator. W 2016 roku „Hanni” poślubił o kilkanaście lat młodszą od siebie piłkarkę Melissę Thiem, z którą ma dwójkę dzieci. Legendarny skoczek ma również syna z dawnego związku z Nadine Lorenz.
Foto: gettyimages.com