Jerry West – więcej niż człowiek z logo NBA

Jerry West

Data publikacji: 21 października 2018, ostatnia aktualizacja: 12 czerwca 2024.

– Kładłem się do łóżka z myślą, że już nie chcę się obudzić. Miałem bardzo niską samoocenę, nie lubiłem siebie. Depresja nie przeszkodziła mi jednak w zawodowej karierze – opowiada Jerry West, czyli człowiek, którego sylwetka widnieje w logo ligi NBA.

Śmierć brata i strzelba pod łóżkiem

„The Logo”, jak zaczęto go później nazywać, przyszedł na świat 28 maja 1938 roku w Chelyan w stanie Wirginia Zachodnia. Miał pięcioro rodzeństwa, a najbliższe relacje łączyły go z o dziesięć lat starszym bratem Davidem, który zawsze go chronił oraz namawiał do pójścia na studia i postawienia w życiu na sport. David był zawodowym żołnierzem i niestety nie doczekał sukcesów Jerry’ego, ponieważ w 1950 roku zginął podczas walk na Półwyspie Koreańskim. Tragedia ta odcisnęła piętno na całej rodzinie Westów, a największe na Jerrym i jego ojcu. Ten pierwszy zamknął się w sobie, a drugi stał się bardzo nerwowym i agresywnym człowiekiem.

– Zdarzało się, że lał mnie pasem – wspomina „The Logo”. – Nie wiedziałem jak mu się przeciwstawić, dopóki nie uderzył mojej siostry. Od tamtego czasu trzymałem pod łóżkiem strzelbę i zagroziłem, że jej użyję, jeśli sytuacja się powtórzy.

West Virginia University

Jerry pasję do basketu odkrył w sobie jeszcze w dzieciństwie, a umiejętności szlifował rzucając piłką do prowizorycznego kosza zamontowanego na ścianie sąsiedniego budynku. Jego talent eksplodował w liceum w East Bank, gdzie jako najlepszy zawodnik zespołu poprowadził go do mistrzostwa stanowego. Był tak dobry, że mieszkańcy miasteczka w żartach zmieniali jego nazwę na „West Bank”. Jerry’ego chciało mieć u siebie około sześćdziesiąt uczelni, ale chłopak nie miał zamiaru wyjeżdżać zbyt daleko od rodziny i wybrał West Virginia University. Tam również nie próżnował, czego efektem było mistrzostwo NCAA na drugim roku studiów.

– Kiedy szliśmy na ryby, zawsze wyobrażałem sobie, że to ja wracam do domu z największą sztuką – mówi. – Z tego powodu zostawałem nad wodą jeszcze kilka godzin po tym jak wszyscy sobie poszli. Z koszykówką było podobnie. Grając w pojedynkę na podwórku byłem jednocześnie trenerem oraz zawodnikiem oddającym decydujący rzut.

Draft NBA

W trzecim sezonie na uczelni „The Logo” notował średnio 29,3 punktu, 16,5 zbiórki oraz 4,3 asysty. Z igrzysk olimpijskich w Rzymie wrócił ze złotym medalem na szyi, a w drafcie NBA w 1960 roku został wybrany z numerem drugim, tuż za gwiazdą Cincinnati – Oscarem Robertsonem. West trafił oficjalnie do zespołu Minneapolis Lakers, który jednak jeszcze przed sezonem 1960/61 przeniósł się do Los Angeles. Choć wiązano z nim olbrzymie nadzieje, to jednak w tamtym czasie „The Big O” wydawał się odrobinę lepszym zawodnikiem.

– Robertson był znakomity już w bardzo młodym wieku – twierdzi. – Gdy przyszedł do ligi, nie wyglądał jak debiutant. Ba, grał wtedy jak weteran. Doskonale wykorzystywał na parkiecie swój wzrost oraz umiejętność panowania nad piłką. Ja w swoim pierwszym sezonie w lidze grałem jak nowicjusz, a on zupełnie go nie przypominał.

Przenosiny do LA i przegrane finały

Ekipa Jeziorowców żegnała się z Minneapolis w złej sławie, kończąc sezon 1959/60 z bilansem 25-50. W kolejnych rozgrywkach, już z „The Logo” na pokładzie, było niewiele lepiej, ale w kampanii 1961/62 nastąpił przełom. Los Angeles Lakers dotarli wówczas do wielkiego finału, ulegając zaledwie 3-4 niesamowitym Boston Celtics, napędzanym przez legendarnego Billa Russella.

– Gdy dołączyłem do Lakersów, byli oni najgorszą drużyną w lidze, a dwa lata później graliśmy już w finałach NBA – zauważa. – To było aż przytłaczające, że w takim tempie z jednego z wielu zespołów staliśmy się głównym rywalem wspaniałych Celtów. Być może nasza historia potoczyłaby się inaczej, gdyby Frank Selvy trafił ten pamiętny rzut w finałach A.D. 1962. Moglibyśmy wówczas wygrać więcej tytułów dzięki uzyskanej pewności siebie. Warto również pamiętać, że w sporcie potrzebna jest też odrobina szczęścia, którego brakowało niejednemu zawodnikowi rywalizującemu na najwyższym poziomie.

West vs. Robertson

Lata sześćdziesiąte w NBA to przede wszystkim pamiętne starcia Billa Russella z Wiltem Chamberlainem. Oprócz bitew tych gigantów toczono jednak również znakomite pojedynki na niższych wysokościach, a ich bohaterami byli Jerry West i Oscar Robertson.

– Na początku nie było pomiędzy nami rywalizacji, ale po czterech czy pięciu latach sytuacja uległa zmianie – ocenia. – Według mnie o rywalizacji pomiędzy zawodnikami tak naprawdę można mówić jeśli podczas meczu wzajemnie się pilnują. Swego czasu dużo się mówiło o pojedynkach Magica Johnsona z Larrym Birdem, ale oni nie strzegli się nawzajem. Co innego Bill Russell i Wilt Chamberlain czy ja z Robertsonem.

Przeklęty Boston

W latach 1963, 1965 i 1966 Lakersi mieli  kolejne okazje do pokonania w finałowej serii Boston Celtics. Wszystkie próby zakończyły się fiaskiem, lecz w 1967 roku niemal niemożliwego dokonał zespół Philadelphia 76ers z Wiltem Chamberlainem w składzie. Siedemdziesiątki Szóstki odprawiły team ze stanu Massachusetts w finałach Wschodu, po czym w serii decydującej o mistrzostwie pokonały San Francisco Warriors.

– Gdy jedna drużyna pod wodzą jednego zawodnika zaczyna seryjnie wygrywać, ludzie szukają kogoś, kto będzie w stanie przerwać tę hegemonię – tłumaczy. – Tym kimś okazał się Wilt Chamberlain i choć jego zespoły potrafiły zwyciężać, to ich rywalizacja z Billem Russellem i Boston Celtics była jak bicie głową w mur. Wilt okazał się jednak graczem, który wzniósł NBA na inny poziom. Wcześniej hale zapełniały się właściwie tylko podczas playoffs, a zawodnicy nie cieszyli się zbyt wielką sławą. On to zmienił.

Elgin Baylor

Gdy mowa o najbardziej niedocenianych graczach w dziejach NBA, nie można pominąć Elgina Baylora. Jedenaście występów w Meczu Gwiazd oraz dziesięciokrotny wybór do pierwszej piątki ligi to nie przypadek. Zawodnik ten całą karierę spędził w zespole Jeziorowców, w tym dziewięć sezonów u boku Jerry’ego Westa, ale nie było mu dane posmakować mistrzowskiego pierścienia. Boston Celtics pokonywali Los Angeles Lakers w finałach NBA 1962, 1963, 1965, 1966, 1968 i 1969, a w 1970 roku lepsi okazali się New York Knicks.

– On był wyjątkowy – twierdzi. – Pomimo niskiego wzrostu rządził w pomalowanym. Poziomem umiejętności górował nad każdym rywalem. Świetnie panował nad piłką i doskonale radził sobie zarówno blisko kosza, jak i na dystansie. W ataku zawsze potrafił zaskoczyć jakimś nieszablonowym zagraniem, ale również był wspaniałym kolegą z drużyny i za to ceniliśmy go najbardziej.

Upragniony pierścień

W 1969 roku w stroju Los Angeles Lakers biegał już po parkiecie Wilt Chamberlain, ale Jeziorowcy znów musieli uznać wyższość Celtów w serii decydującej o tytule. Jerry West zgarnął wówczas statuetkę MVP finałów i do dziś pozostaje jedynym zawodnikiem wicemistrzowskiej drużyny, który otrzymał to wyróżnienie. Po zakończeniu kariery przez Billa Russella marzeń o pierścieniu pozbawili Jeziorowców New York Knicks, na których „The Logo” i spółka wzięli rewanż dwa lata później. Elgin Baylor przebywał już wówczas na sportowej emeryturze, a Jerry West wywalczył swoje pierwsze i zarazem jedyne mistrzostwo w dopiero ósmym występie w finałach.

– W zespole mieliśmy więcej talentów niż mogłoby się wydawać – wspomina. – W końcu aż trzech z nas znalazło się później w Koszykarskiej Galerii Sław. Dla mnie jedynym mankamentem było to, że moja kariera zmierzała już ku końcowi. Cały czas notowałem dobre statystyki, ale nie dominowałem tak jak wcześniej. Stanowiliśmy zgrany team i przede wszystkim omijały nas kontuzje. Napędziło nas też znakomite otwarcie sezonu. Nigdy wcześniej takiego nie mieliśmy.

Koniec kariery

Team z Kalifornii tylko przez dwanaście miesięcy mógł się szczycić mianem najlepszego zespołu w NBA. W finałach A.D. 1973 nowojorczycy odebrali to, co stracili rok wcześniej, lecz wcale nie frustracja z powodu ośmiu porażek w dziewięciu finałach wpłynęła na decyzję Jerry’ego Westa o przejściu na sportową emeryturę po sezonie 1973/74.

– Perspektywa porażki to coś, z czym trzeba zmagać się przez cały czas bez względu na to ile do tej pory wygrałeś – tłumaczy. – Ja jednak cieszyłem się grą, bo uwielbiałem rywalizację i towarzyszący jej dreszczyk emocji. To uczucie mnie napędzało. Gdy pewnego dnia siedziałem w szatni przed meczem i nie czułem tego dreszczyku, zrozumiałem iż nastała chwila, w której trzeba powiedzieć „pas”.

Legenda

Jerry West nosi na palcu tylko jeden mistrzowski pierścień, ale w zawodowej koszykówce osiągnął znacznie więcej. „The Logo” we wszystkich czternastu sezonach na parkietach NBA był nominowany do występu w Meczu Gwiazd. Poza tym dziesięciokrotnie wybierano go do pierwszej piątki ligi, a czterokrotnie do zespołu najlepszych obrońców. W sezonie 1969/70 pochodzący z Wirginii Zachodniej koszykarz został królem strzelców NBA, a w kampanii 1971/72 najlepszym podającym. Jego średnie z całej kariery są imponujące: 27 punktów, 5,8 zbiórki oraz 6,7 asysty. Numer „44”, z którym występował, został zastrzeżony przez Los Angeles Lakers.

– Z czasów bycia zawodnikiem najmilej wspominam ten dreszczyk emocji przed meczem, kiedy siedząc w szatni rozmyślałem o czekającym mnie pojedynku z Oscarem Robertsonem lub jakimś innym znakomitym graczem – mówi. – Zawsze powtarzam, że gdyby kibice również mogli doświadczyć tego uczucia, prawdopodobnie bardziej docenialiby starania swoich ulubieńców.

Boston Celtics w latach 1957-69 zgarnęli aż jedenaście z trzynastu możliwych tytułów mistrzowskich. Zapytany o to, czy Lakersi z nim w składzie osiągnęliby więcej, gdyby mieli okazję występować w innej epoce, West unika jednoznacznej odpowiedzi. Ucieka również od dywagacji na temat tego, czy ówczesne zespoły byłyby w stanie rywalizować w dzisiejszym baskecie.

– Na przestrzeni lat koszykówka bardzo się zmieniła – ocenia. – Dziś trudno sobie wyobrazić, żeby po parkiecie biegało aż tylu wielkoludów. Każdy kurczowo pilnował swego, a podwojenia były rzadkością. Gra toczyła się również w szybszym tempie, co wpływało na większą liczbę zdobywanych punktów.

W 1980 roku Jerry został włączony do Koszykarskiej Galerii Sław im. Jamesa Naismitha. Gdyby miał wybierać czasy, w których chciałby rywalizować, bardziej skłania się ku latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych niż obecnej NBA. Jako powód podaje… relacje międzyludzkie.

– W tamtej epoce nie spotykało się raczej zawodników, którzy oddzielali się od grupy – zauważa. – W zespołach panowało wówczas większe poczucie koleżeństwa, a warunki wcale nie należały do najłatwiejszych, ponieważ trzy mecze w ciągu trzech dni stanowiły chleb powszedni tamtej NBA. Pamiętam, że pewnego razu rozegraliśmy pięć spotkań dzień po dniu, zaczynając w Los Angeles, a kończąc na Wschodnim Wybrzeżu. To było piekło, ale i tak uśmiechałeś się do kolegów, a wszyscy się dobrze bawili w trakcie podróży.

Trener i działacz

Po przejściu na sportową emeryturę „The Logo” odnalazł się najpierw w roli trenera, a następnie generalnego menadżera Los Angeles Lakers. W latach 1982-2000 z Westem na pokładzie Jeziorowcy zdołali sięgnąć po pięć tytułów mistrzowskich, a on sam dwukrotnie został nagrodzony statuetką działacza roku. Po odejściu z klubu swojego życia Jerry pracował jeszcze w Memphis Grizzlies i Golden State Warriors, a w 2017 roku znalazł zatrudnienie w Los Angeles Clippers.

12 czerwca 2024 roku media na całym świecie powiadomiły o śmierci Jerry’ego Westa. Legendarny „The Logo” odszedł bezboleśnie, w otoczeniu najbliższych. Miał osiemdziesiąt sześć lat.

Bibliografia:

  • espn.com,
  • nba.com,
  • Sports Illustrated.

Foto: gettyimages.com

Warto przeczytać:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *