Spis treści
Data publikacji: 21 września 2014, ostatnia aktualizacja: 6 listopada 2024.
Mało brakowało, a Davida Robinsona nie wymienialibyśmy dziś wśród najlepszych centrów w dziejach basketu. Bieg wydarzeń mógł zmienić feralny wypadek z lutego 1966 roku.
Reanimacja
Ambrose Robinson, żołnierz marynarki wojennej, stacjonował w Rhode Island. Był zaręczony i nie poszukiwał przygód. Pewnej niedzieli jak zwykle udał się do kościoła na mszę i wśród tłumu ludzi wypatrzył dziewczynę imieniem Freda, która uczyła się w szkole pielęgniarskiej w New Hampshire. Młoda kobieta nie szukała partnera, ale po krótkiej rozmowie postanowiła zaprosić mężczyznę do swojego domu na kawę. Miała nadzieję na szczerą przyjaźń. Obowiązki zawodowe Ambrose’a sprawiały, że wiele miesięcy w roku spędzał on na statku, z dala od miejsca zamieszkania. Wypływał na morze i słuch o nim ginął na długi czas. Każdorazowo po powrocie udawał się jednak do New Hampshire, żeby odwiedzić Fredę. Jedno niedzielne spotkanie wywróciło jego poukładane życie do góry nogami.
Czas płynął, aż pewnego dnia mężczyzna pojawił się w domu opieki, w którym pracowała jego sympatia. – Zerwij się z pracy i chodź ze mną – poprosił. – Niestety nie mogę – odpowiedziała Freda, która dopiero zaczęła swoją zmianę, kończącą się o dwudziestej trzeciej. Ambrose nie dawał jednak za wygraną i namawiał swą wybrankę, żeby znalazła sobie zastępstwo. Ta w końcu uległa, ale niestety żadna z koleżanek akurat nie mogła jej zastąpić. Ostatnią nadzieją była pani Callahan – szefowa domu opieki. Freda krępowała się poprosić ją o wolny wieczór, więc Ambrose postanowił ją wyręczyć. – Trzy miesiące spędziłem na morzu, proszę dać jej wolne – zaczął. – A kim ona dla ciebie jest? – zapytała przełożona. – Jest moją narzeczoną – odparł mężczyzna. W tej sytuacji pani Callahan nie mogła odmówić. Istniała tylko jedna przeszkoda – Freda nie pamiętała, żeby Ambrose kiedykolwiek się jej oświadczał. – Dlaczego skłamałeś?! Nie jesteśmy zaręczeni! Przez ciebie stracę tę pracę, a bardzo jej potrzebuję – na osobności zrugała żołnierza. – Nie kłamałem – odpowiedział. – Pobierzemy się.
Wojskowi mają to do siebie, że rzadko kiedy nie dotrzymują danego słowa. Trzy tygodnie po nietypowych zaręczynach Ambrose i Freda wzięli ślub. Niedługo potem na świat przyszła ich córka Kimberly, a dwa lata później, 6 sierpnia 1965 roku, pierwszy krzyk wydał z siebie ich syn, David Maurice Robinson, o którym dwie dekady później usłyszał cały koszykarski świat. Wówczas jednak nikt nawet nie zastanawiał się, czy maluch będzie miał w przyszłości predyspozycje do uprawiania jakiegokolwiek sportu.
Ambrose Robinson nie był byle jakim żołnierzem. Miał stopień oficerski i specjalizował się w sonarach – urządzeniach używających fal dźwiękowych do nawigacji, komunikacji, detekcji, określania pozycji, śledzenia oraz klasyfikacji ruchomych i nieruchomych obiektów zanurzonych, znajdujących się na powierzchni cieczy lub w powietrzu. Pewnego lutowego poranka wypływał statkiem do Republiki Południowej Afryki, więc żona odwiozła go samochodem na miejsce, w którym zaczynała się podróż. Do auta zabrała również dzieci, gdyż po odstawieniu męża planowała odwiedzić siostrę Jessie, mieszkającą w pobliskim Rye Beach. Z Newport, w którym stacjonowali Robinsonowie, były tam zaledwie dwie godziny drogi. Freda pokonywała tę trasę dość często, ale tamtego dnia zapowiadano burzę lodową, czyli niezwykle intensywne opady marznącego deszczu. – Lepiej dziś nie jedź – przekonywał ją Ambrose, zanim wszedł na pokład. Nic to jednak nie dało.
Kobieta wsiadła do auta i odjechała do Rye Beach. Podróż minęła spokojnie, a pogoda popsuła się dopiero po dwóch dniach pobytu w domu siostry. Burza była tak silna, że po ulicach mogły się poruszać jedynie pojazdy ratunkowe. Pani Robinson po przebudzeniu wyjęła płaczącego Davida z łóżeczka i położyła na swoim łóżku, po czym wyszła z pokoju do kuchni, żeby podgrzać dla niego mleko w butelce. Malec w pewnym momencie przestał płakać, więc jego mama pomyślała, że powtórnie zasnął i oddała się pogawędce ze swoją siostrą. Gdy wróciła, chłopczyka nie było w miejscu, w którym go zostawiła. Nie było go również na podłodze, więc wpadła w panikę. – Mitch, David jest z tobą?! – zawołała do szwagra przebywającego w innym pomieszczeniu. – Nie – odpowiedział mężczyzna. – Nie rób sobie jaj – fuknęła. – Serio, nie ma go tu – odparł spokojnie Mitch.
Pani Robinson znajdowała się już blisko rozpaczy. Dzieci siostry również nie wiedziały, gdzie jest David, a dalsze poszukiwania nie przyniosły żadnego rezultatu. W końcu Freda wróciła do sypialni i zaczęła sprawdzać wszystkie miejsca od początku – łóżko, pod łóżkiem, przy łóżku. W pewnym momencie pomiędzy łóżkiem a ścianą zobaczyła wystający czubek głowy. Chłopczyk się zakleszczył i zwisał nogami do ziemi z twarzą przyklejoną do materaca. Gdy mama go stamtąd wyciągnęła, zauważyła że zrobił się niebieski. Jako pielęgniarka wiedziała, iż to z powodu niedotlenienia. Rozkleiła się na amen. Wtem jednak do pokoju wparowała Jessie, która od razu pobudziła ją do działania: – On umrze, jeśli nie przeprowadzisz natychmiast resuscytacji! – Nie mogę – odpowiedziała przez łzy Freda. – Nigdy nie robiłam tego na żywym człowieku, ćwiczyłam tylko na manekinie. – Jeśli nie chcesz, żeby on umarł, to lepiej spróbuj! – kontynuowała siostra mamy Davida.
Freda rozpoczęła reanimację. – Panie, nie pozwól, żeby moje dziecko umarło – modliła się w myślach. Bezskutecznie. Nic nie blokowało również dróg oddechowych chłopca. Gdy kobiecie w pewnym momencie zaczęło się wydawać, że David zaraz dostanie drgawek, wyniosła go przez kuchnię do garażu, żeby maluch doznał szoku termicznego. Wiedziała, że to może mu pomóc. Udało się! Chłopiec otworzył szeroko oczy i zaczął płakać. W międzyczasie Mitch wezwał karetkę pogotowia, która ze względu na pogodę przybyła na miejsce ze sporym opóźnieniem. Ratownicy zastali Davida już w całkiem dobrym stanie, ale Freda nie miała pojęcia jak długo chłopiec nie oddychał. Jako pielęgniarka wiedziała, że człowiek może radzić sobie bez tlenu maksymalnie przez niecałe sześć minut. Po tym czasie w mózgu następują nieodwracalne zmiany.
Po położonej w stanie Floryda wyspie Key West krąży legenda, że każdy, kto choć raz ją odwiedził, do końca życia będzie pragnął za wszelką cenę na nią powrócić. Gdy w 1929 roku Ernest Hemingway w domu przy 314 Simonton Street pisał „Pożegnanie z bronią”, Ambrose’a Robinsona nie było jeszcze na świecie. Tymczasem kilka miesięcy po fatalnym wypadku Davida władze marynarki wojennej wysłały mężczyznę do bazy mieszczącej się na wyspie, wobec czego wraz z rodziną musiał się on przeprowadzić w miejsce, gdzie średnia roczna temperatura powietrza wynosi 26 stopni Celsjusza.
Robinsonowie bardzo długo żyli w niepewności, czy niedotlenienie nie wyrządziło szkód w mózgu ich synka. Wszelkie wątpliwości zostały rozwiane podczas podróży samochodem po drodze, na której obowiązywało ograniczenie prędkości do 90 kilometrów na godzinę. Ambrose jechał nieco szybciej, gdy nagle David wypalił: – Tato, jedziesz za szybko! – Naprawdę? – odparł zdumiony ojciec. – Tak, jest ograniczenie do 90 kilometrów na godzinę, a ty masz na liczniku prawie 100. W tamtym momencie strach Robinsonów o zdrowie ich dziecka dobiegł końca. Jeśli trzylatek potrafił czytać znaki drogowe i je odpowiednio interpretować, musiał rozwijać się prawidłowo.
Pani Robinson od początku dbała o edukację swoich dzieci. W telewizji pozwalała im oglądać tylko wartościowe programy, czytała książki oraz uczyła samodzielnie czytać i liczyć. David bardzo lubił te zajęcia i był bardzo pojętnym uczniem. Tak jak inne dzieci, lubił również spędzać czas na zabawach. Uwielbiał swój zielony ciągnik z pedałami, którym niemal każdego dnia jeździł wokół domu.
Choć życie Robinsonów wyglądało na szczęśliwe i poukładane, związek Fredy i Ambrose’a w pewnym momencie przechodził głęboki kryzys. Kobieta czuła się odstawiona na boczny tor i poważnie zastanawiała się nad rozwodem. Zwróciła się do swoich rodziców, żeby pomogli jej opłacić prawnika, ale oni nie popierali takiego rozwiązania sprawy i odmówili córce. W końcu jednak pani Robinson zdobyła odpowiednie fundusze i umówiła się na spotkanie z adwokatem. – Ty i twój mąż musicie nauczyć się ze sobą komunikować – rzekł prawnik, po czym zaoferował mediację i napisanie listu do Ambrose’a. Tydzień później rodzina Robinsonów stawiła się w komplecie w kancelarii. – Chcesz uratować to małżeństwo? – adwokat zapytał Ambrose’a. – Jak najbardziej – odparł mężczyzna. – A ty? – zwrócił się do Fredy. – Myślę, że tak – odpowiedziała kobieta. Po czterdziestu pięciu minutach szczerej rozmowy związek został uratowany, a wkrótce cała familia przeniosła się do Norfolk w stanie Wirginia, czyli nowego miejsca pracy seniora rodu.
David jako dziecko przejawiał wyjątkowe zdolności umysłowe. W pierwszej klasie szkoły podstawowej kończył wszystkie zadania dwa razy szybciej niż pozostali uczniowie. Nie byłoby w tym nic nieodpowiedniego, gdyby przy okazji nie wykorzystywał wolnego czasu na rozpraszanie kolegów. Pewnego dnia z tego powodu Freda została wezwana na rozmowę z wychowawcą klasy: – Może przeniesiemy pani syna do drugiej klasy? David radzi sobie ze wszystkim tak dobrze, że pozostałe dzieci czują się od niego gorsze. – Nie ma mowy – odparła pani Robinson. – Chcemy, żeby miał normalne dzieciństwo. Gdy skończy swoje zadania, proszę zadać mu coś z programu drugiej lub trzeciej klasy i to na pewno zajmie jego uwagę. Freda miała nosa. Jej pomysł wypalił.
David już w bardzo młodym wieku wykazywał niezwykłą umiejętność zapamiętywania. Jego tata po ciężkim dniu pracy lubił grać na pianinie, trzymając syna na kolanach. Gdy pewnego razu na chwilę wyszedł z pokoju, nagle usłyszał znajomą melodię. – Jak się tego nauczyłeś?! – zapytał chłopca. – Cały czas patrzyłem jak grasz, tato – odparł pięcioletni wówczas malec. Widząc próbkę talentu swojego dziecka, Ambrose postanowił podszkolić go nieco w temacie muzyki. Nauczył go jak czytać nuty, grać oraz komponować własne kawałki. Jednym z pierwszych utworów, który chłopak zagrał w całości, była „Sonata Księżycowa” Ludwiga van Beethovena.
Miesiąc przed szóstymi urodzinami Davida na świat przyszedł jego brat Chuck. Robinsonowie nie biedowali, ale dokładnie oglądali każdy wydawany grosz. Gdy Freda szła na zakupy, za każdym razem zabierała ze sobą starszego syna, który miał kalkulator w głowie. Jeszcze przed podejściem do kasy potrafił powiedzieć mamie ile będzie trzeba zapłacić za towary w koszyku i co należy odłożyć na półkę, żeby nie przekroczyć wcześniej zaplanowanej kwoty. Już jako drugoklasista został objęty programem dla wyjątkowo uzdolnionych uczniów. Freda i Ambrose skrupulatnie pilnowali, żeby edukacja w hierarchii wartości ich dzieci zawsze znajdowała się na pierwszym miejscu. Czas na rozrywki był dopiero po odrobieniu pracy domowej, a gdy David wykonał swoje zadania już w szkole, wymyślali mu dodatkowe. Zawsze służyli również pomocą w znalezieniu rozwiązań, podsuwając odpowiednią literaturę.
Starszy syn Robinsonów kochał grać w Scrabble oraz czytać książki. Te ostatnie po prostu ubóstwiał, a w szczególności gatunek science-fiction. Gdy był w piątej klasie, mama zabrała go do księgarni i pozwoliła wybrać jedną pozycję. – Mamo, chcę tę! – wrzasnął uradowany. – Ooo, i zobacz, mają całą serię, składającą się z pięciu tomów! Możemy kupić wszystkie? – zapytał podekscytowanym głosem. – Nie – odparła stanowczo rodzicielka. – Obiecałam ci tylko jedną. Chłopak jednak nie dawał za wygraną, wiercił Fredzie dziurę w brzuchu, a ta w końcu uległa. Bo jak tu odmówić w takiej sytuacji?
Ambrose jako oficer marynarki wojennej cieszył się z wyników w nauce osiąganych przez swoje pociechy, ale czuwał również nad ich sprawnością fizyczną. To właśnie on zaszczepił w Davidzie miłość do sportu. Gdy akurat nie pływał po morzu, grał z dzieciakami w kręgle, golfa, koszykówkę, baseball, futbol amerykański, tenisa oraz ping-ponga. Zachęcał również do wspólnego oglądania sportu w telewizji, a wtedy przy okazji każdej nowo poznawanej dyscypliny omawiał zasady i niuanse taktyczne. Senior rodu znał się na rzeczy, nauczył Davida wszystkich podstaw i pracował jako asystent trenera, gdy chłopak występował w dziecięcej lidze baseballu oraz podwórkowej lidze futbolu amerykańskiego. David najlepiej czuł się w roli pałkarza, a świetnie radził sobie również w biegach krótkodystansowych oraz skoku w dal. Jako dziesięciolatek w tej ostatniej konkurencji zdobył… wicemistrzostwo kraju! Był szalenie ambitny, gdyż rezultat ten przyjął jako porażkę. – Zająłem tylko drugie miejsce – powiedział do mamy ze smutną miną, podczas gdy ta nie posiadała się ze szczęścia.
Wielkolud i geniusz
– Synu, podejdź tu, proszę! – sprzedawca w sklepie spożywczym pewnego dnia zawołał do dziesięcioletniego Davida. Robinson był wyjątkowo grzecznym dzieckiem, ale wówczas zasłużył na surową karę.
Mało który młody człowiek nie jest łakomy na słodycze. Syn Fredy i Ambrose’a pod tym względem nie wyróżniał się z tłumu. Błąkając się jednego razu wraz ze swoim młodszym bratem po okolicznym sklepie, stanął przy półce z łakociami i rozejrzał się wokół siebie. Nikt nie patrzył. W związku z tym nakładł do kieszeni ile się dało, a potem sięgnął po batonik i podszedł do kasy. Stojącemu przy niej mężczyźnie nie spodobały się pękate kieszenie chłopca. Natychmiast chwycił za telefon i wykręcił numer pani Robinson. – Musisz tu natychmiast przyjść – powiedział do słuchawki. Tymczasem czteroletni Chuck nabijał się z Davida: – Powiem, wszystko powiem, będziesz miał kłopoty! Tak się jednak złożyło, że mieli je obaj. Starszy chłopak przeprosił sprzedawcę, ale na niewiele się to zdało. Gdy Freda wparowała do przybytku, chwyciła synów za kołnierze i spuściła im takie lanie, że już nigdy więcej nawet nie pomyśleli, że fajnie byłoby coś ukraść.
W czasie tamtego przewinienia Ambrose akurat pływał po morzu. David wiedział więc, że po jego powrocie sprawa będzie miała ciąg dalszy. Kochał ojca i świetnie czuł się w jego towarzystwie, ale zdawał sobie sprawę, że gdy się coś przeskrobie, to nie można liczyć u niego na taryfę ulgową. Robinson junior dokładnie pamiętał sytuację, gdy miał sześć lub siedem lat i zaczął majstrować scyzorykiem przy ulubionym skórzanym fotelu taty. Kiedy Ambrose zobaczył dziury w tapicerce, wrzasnął na cały głos: – Za każdą dostaniesz oddzielne lanie! W dzisiejszych czasach takie metody wychowawcze są krytykowane, ale dzięki nim chłopak nauczył się szanować własność innych ludzi. Tymczasem po powrocie z morza Ambrose nie uderzył syna ani razu. Stwierdził, że nie wolno karać dwukrotnie za to samo przewinienie i wyraził nadzieję, że incydent już więcej się nie powtórzy.
David uwielbiał przebywać ze swoim tatą w jego warsztacie, gdzie ten naprawiał swoje samochody czy tworzył różne elektroniczne gadżety z zestawów typu „zrób to sam”. Ambrose skrupulatnie tłumaczył mu różnice pomiędzy śrubokrętem płaskim a krzyżowym i inne niuanse, więc po pewnym czasie chłopiec potrafił bez problemu odróżniał tranzystor, diodę czy kondensator. – Tato, skąd ty to wszystko potrafisz? Nauczyłeś się tego w szkole, czy jak? – zapytał pewnego razu.
Państwo Robinsonowie uczyli swoje dzieci również obowiązkowości. David, Kim oraz Chuck nigdy nie mieli wszystkiego podstawianego pod nos. Gotowali obiady, zmywali naczynia, kosili trawnik, przycinali krzewy, odkurzali oraz wynosili śmieci. Freda i Ambrose, jak większość czarnoskórych, byli również bardzo religijnym małżeństwem, dlatego każdej niedzieli zabierali swe pociechy do kościoła. Nie zawsze było to jednak takie proste. – Musimy iść? – pytali już jako nastolatkowie. – Tak – odpowiadała Freda. – Bóg był dla was dobry w tym tygodniu. Wiele mu zawdzięczacie. Wszyscy go potrzebujemy, a przy okazji możecie się nauczyć czegoś nowego. Duże dzieciaki nie kupowały już tego tłumaczenia. Znały również swoją mamę i wiedziały, że w przypadku choroby pozwoli im zostać w domu, więc od czasu do czasu udawały ból głowy czy brzucha. Pani Robinson jednak wiedziała, jak przekonać ich do swoich racji. – Dobrze, ale chorzy nie mogą również robić dziś nic innego – mówiła. – Jeśli po południu pójdziemy na rolki, lody czy kręgle, chorzy będą musieli zostać w domu. Po tych słowach zazwyczaj następowało cudowne ozdrowienie.
W Stanach Zjednoczonych z okazji Święta Dziękczynienia uruchamiane są specjalne kosze, do których można wrzucać produkty dla potrzebujących rodzin. Robinsonowie nie należeli do bogaczy, ale nigdy im niczego nie brakowało. Byli jedynie bardzo zapracowani. Ambrose’a potrafiło nie być na lądzie przez wiele tygodni, a Freda nie tylko pracowała zawodowo, ale spełniała się też w roli matki, która pomagała w odrabianiu lekcji oraz zawoziła dzieciaki na treningi i z nich odbierała. Pewnego razu, gdy David akurat ją o coś poprosił, wypaliła bez zastanowienia: – Ciągle słyszę tylko „daj, daj, daj”. To musi być naprawdę biedny dom. Nasze nazwisko powinno być przy jednym z tych koszy dla ubogich. Chłopak potraktował słowa matki serio i zgłosił swoje nazwisko do szkolnego kosza. Sprawa szybko wyszła na jaw, a Freda musiała się gęsto tłumaczyć wychowawcy z postępowania syna. – Mamusiu, ja tylko starałem się pomóc – mówił później skruszony David. – Powiedziałaś, że jesteśmy biedni.Ambrose kochał sport i chciał, żeby jego dzieci spróbowały swoich sił w jak największej liczbie dyscyplin. Gdy David miał jedenaście lat, ojciec po raz pierwszy w życiu zabrał go na prawdziwe pole golfowe. Istniał tylko jeden problem – kije zostały zaprojektowane dla praworęcznych, a chłopiec był mańkutem. Przeszkoda nie okazała się jednak niemożliwa do pokonania, a Robinson junior jako niezwykle pojętny uczeń załapał wszystko dwa razy szybciej od innych i już niedługo później zwyciężył w turnieju w swojej kategorii wiekowej.
Jeszcze lepiej niż z kijem golfowym, piłką do futbolu czy kijem baseballowym, David radził sobie wówczas z matematyką. W gimnazjum brał udział w programie dla szczególnie uzdolnionych uczniów, prowadzonym przez miejscowy koledż. Liczył tak sprawnie, że bardzo często wyręczał nauczyciela w sprawdzaniu klasówek. Pewnego razu zapomniał jednak wziąć do domu arkusza z odpowiedziami i zatelefonował do belfra. – Nie potrzebujesz go – powiedział spokojnym głosem matematyk. – Przecież znasz wszystkie rozwiązania. Jako młody geniusz, David oprócz wielu wzlotów miał również małe upadki. W drugiej klasie gimnazjum zmienił mu się nauczyciel od matmy na takiego, z którym nie mógł się dogadać. Gdy Freda na pierwszym zebraniu z rodzicami otrzymała kartkę z ocenami, była w szoku. Jedna szóstka, dwie piątki oraz… czwórka. Rodzice znając możliwości swojego syna, oczekiwali od niego samych najlepszych stopni, więc za olewanie nauki ukarali go sześciotygodniowym szlabanem.
David jak na gimnazjalistę był dość wysoki – mierzył 175 centymetrów. Zaliczał się do dobrych sportowców, ale z koszykówką nie miał zbyt wiele do czynienia. Mimo to trenera szkolnej drużyny zainteresował jego wzrost, więc szkoleniowiec wziął go do zespołu. Chłopak na parkiecie trochę się gubił. Podczas gdy koledzy uwielbiali dryblować i rzucać do kosza, on skupiał się na obronie, gdyż z piłką w rękach czuł się dość niepewnie. Podobnie wyglądała sytuacja w szatni. Wszyscy kumple rozmawiali o dziewczynach, a jego znacznie bardziej interesowały książki. Jako odludek i niezbyt utalentowany gracz, David spędzał na parkiecie bardzo mało czasu. Każdego dnia ciężko trenował, lecz jego wysiłki nie przynosiły żadnego efektu. To powodowało frustrację. – Chcę odejść z drużyny – zwrócił się pewnego dnia do ojca. – Nie otrzymuję szans na pokazanie się. Jestem wpuszczany na parkiet tylko jeśli prowadzimy dwudziestoma punktami, a do końca meczu pozostają dwie minuty. – OK, nie musisz grać – odpowiedział krótko tata.
Odpowiedź seniora rodu nie usatysfakcjonowała jednak nastolatka. Sprawa była dość poważna i David potrzebował czegoś więcej niż tylko krótkiego, żołnierskiego komunikatu. W tym celu udał się więc do matki. – Mamo, ja nie chcę grzać ławy – zaczął. – To strata czasu. – Skończyć z czymś to jak przyznać się do porażki – odparła Freda. – Czasem jednak trzeba zamknąć pewien rozdział i być ponad tym. Robinson junior nigdy wcześniej nie podjął tak radykalnej decyzji. Gimnazjalna drużyna koszykówki żwawym krokiem kroczyła po mistrzostwo miasta, ale on nie żałował dokonanego wyboru.
Basket został odstawiony na boczny tor, a chłopak skupił się na nauce oraz… majsterkowaniu. Gdy Ambrose akurat pływał po morzu, kurier dostarczył do domu Robinsonów paczkę z zestawem do odbioru telewizji do samodzielnego złożenia. David miał pracować nad konstrukcją razem z ojcem po jego powrocie, ale ciekawość nie dawała mu spokoju i w tajemnicy przed wszystkimi przystąpił do pracy. Gdy Freda odkryła jego działania, bardzo się zdenerwowała, że nie poczekał ze wszystkim na tatę. – Kochanie, nie gniewaj się na niego – prosiła męża przez telefon. – Oj, nie martw się, on wie, co robi – odparł ku jej zdumieniu Ambrose. Nastolatek samodzielnie zmontował zestaw, sprawnie posługując się przy tym lutownicą, lecz ten nie działał. W związku z tym Freda strasznie obawiała się reakcji męża, ale David upierał się, że to wszystko przez brak jednej części. I rzeczywiście. Ambrose wróciwszy z morza nabył brakujący element, a po jego zainstalowaniu sprzęt służył rodzinie przez wiele lat.
Robinsonowie nie rozpieszczali swoich dzieci i uczyli je, że na większość przyjemności muszą zapracować same. Kim marzyła o motorowerze. Sprzęt kosztował aż sześćset dolarów, lecz pewnego dnia udało jej się wreszcie uzbierać potrzebną kwotę i po pertraktacjach z rodzicami dokonać zakupu. Dziewczyna dbała o swój dwuślad jak o najcenniejszy skarb, codziennie go czyszcząc i polerując. Gdy zdała egzamin na prawo jazdy, sprzęt nie był jej jednak już potrzebny, więc jako ukochana siostra podarowała go na urodziny Davidowi. Chłopak był zachwycony i swoje nowe cacko pielęgnował z równie wielką pieczołowitością. Pewnego dnia Freda zastała jednak Kim całą we łzach. – Mamo, David sprzedał motorower za dziewięćdziesiąt dolarów! – wydusiła z siebie z ledwością. – W życiu bym mu go nie podarowała, gdybym wiedziała, że to zrobi. Kobieta wpadła w szał i zrugała syna za lekkomyślność. Znała chłopaka, któremu sprzedał sprzęt i wiedziała, że mogłaby go odzyskać po rozmowie z nim, lecz uznała, że wtedy David nie dostałby nauczki. Zamiast tego powiedziała: – Twój rower jest zepsuty, a ojciec na pewno go nie naprawi. My cię nigdzie nie będziemy wozić samochodem i nawet nas o to nie proś. Od teraz jesteś zdany na siebie i swoje nogi. Chłopak szybko pożałował bezmyślnej transakcji.
Gdy David był w liceum, jego ojciec odszedł z marynarki wojennej i podjął pracę jako konsultant ds. kontraktów rządowych. W związku z tym Ambrose musiał się przenieść do Crystal City, położonego w pobliżu Waszyngtonu, prawie trzysta kilometrów od Virginia Beach. Dostał tam mieszkanie służbowe, a do domu wracał na weekendy. Po dwunastu miesiącach Robinsonowie nabyli lokum w pobliskim Woodbridge i 31 października 1982 roku przenieśli do niego… bez Davida. Chłopak uczęszczał do jednego z najlepszych liceów w kraju, a ponadto w Virginia Beach miał sporo przyjaciół. Powiedział więc rodzicom, że nigdzie się nie wybiera, a ci załatwili mu miejsce w domu przyjaciół rodziny. Chłopakowi szybko jednak zaczęła doskwierać samotność, ale bał się przyznać do tego, że popełnił błąd i ukrywał przed rodzicami tęsknotę. Codziennie rozmawiał z mamą przez telefon, aż kobieta po dwóch tygodniach zadała pytanie, na które czekał od pierwszego dnia rozłąki: – Chcesz do nas dołączyć? – Taaak, mamo! – odparł uradowany. Kobieta w te pędy chwyciła za słuchawkę i zatelefonowała do Ambrose’a. – Po co do mnie dzwonisz? – zapytał retorycznie senior rodu. – Po prostu po niego jedź.
Już następnego dnia ojciec zabrał syna, żeby zarejestrować go w nowej szkole. Chłopak myślał, że będzie chodził do liceum Garfield High, położonego zaledwie kilka przecznic od nowego domu, ale w związku z reorganizacją został zmuszony uczęszczać do Osbourn Park High School, leżącego dwadzieścia kilometrów dalej. Nie brzmiało to zachęcająco, lecz rzeczywistość okazała się zupełnie inna.
David przed ostatnią klasą szkoły średniej mierzył już ponad dwa metry. Idealnie jak na koszykarza. – Dlaczego nie spróbujesz się dostać do drużyny? – zagadnął go Art Payne, licealny coach. Nie tylko on był takiego zdania. Nowi kumple również przekonywali go, że ma doskonałe warunki do uprawiania tego sportu i powinien podjąć wyzwanie. Po doświadczeniach z gimnazjum Robinson był dość sceptycznie nastawiony do tego pomysłu, lecz nie potrafił odmówić. Jeszcze tego samego popołudnia przyszedł popatrzeć na trening i przy okazji oddał kilka próbnych rzutów. Już następnego dnia przeszedł testy fizyczne i dołączył do teamu. Drużyna ciężko trenowała, ale jeszcze nie rozgrywała spotkań. Podstawowym środkowym teamu Osbourn Park miał być inny chłopak, lecz pech sprawił, że pewnego dnia doznał urazu i to David zajął jego miejsce. W pierwszym meczu rozgrywek uzbierał 14 punktów i zebrał 14 piłek. W przeszłości nie grał wiele w basket, więc większość jego poczynań na parkiecie była instynktowna. Żeby podszkolić swojego centra, trener Payne poprosił o współpracę jednego ze szkoleniowców akademickich, a ten wpoił Robinsonowi zasady, dzięki którym chłopak rozwinął się w zastraszającym tempie, zostając wybranym do drużyny gwiazd dystryktu. Za pasem były jednak studia i trudno było przypuszczać, że młody geniusz postawi na sport, zamiast na karierę naukową.
Szkoła życia
Połączenie sprawności intelektualnej z warunkami fizycznymi gwarantowało Davidowi Robinsonowi oferty z najlepszych uczelni. Po chłopaka zgłosił się m. in. Uniwersytet Harvarda.
Zawodnik Osbourn Park High School w Woodbridge miał za sobą zaledwie rok poważnej gry w koszykówkę, wobec czego nie myślał o karierze profesjonalisty. Chciał przede wszystkim zdobyć wykształcenie, gwarantujące w przyszłości dobrze płatną pracę. Jednak pewnego dnia Paul Evans, trener basketu w Akademii Marynarki Wojennej w Annapolis, otrzymał telefon od znajomego z rodzinnego miasta Davida: – Dla Osbourn Park gra pewien wielkolud. Koniecznie musisz przyjechać i zobaczyć go w akcji. Akademicki coach przybył na miejsce, lecz chudy i wysoki dzieciak go nie zachwycił. Dużo biegał, ale nic poza tym. Zapisał sobie jego nazwisko w notesie i śledził dalsze poczynania. Robinson z meczu na mecz się rozkręcał, w związku z czym w pewnym momencie stał się dla Evansa ciekawą opcją. – David stawiał przede wszystkim na edukację – wspomina coach. – Jego ojciec zrobił karierę w marynarce wojennej, więc wydawało mi się, że idea podążenia jego drogą będzie dla niego atrakcyjna.
Szkoleniowiec miał rację, ale nie pomyślał o jednej rzeczy – młodzieńca tak bardzo absorbowała perspektywa zostania inżynierem, że w ogóle nie zwracał uwagi na możliwość gry w uczelnianej drużynie koszykówki. Tymczasem wysoki wzrost oraz szybki rozwój umiejętności stworzyły mu możliwość otrzymania stypendium sportowego. W tej sytuacji jednak ojciec Davida zastanawiał się czy Akademia Marynarki Wojennej będzie dla syna dobrym wyborem, gdyż każdy absolwent uczelni był zobowiązany do odsłużenia pięciu lat w mundurze US Navy, co dość poważnie kolidowało z karierą profesjonalnego koszykarza.
Ambrose chciał dla swego dziecka jak najlepiej, więc postanowił znaleźć złoty środek, którym miał być Virginia Military Institute w Lexington. Szkoła ta zapewniała wojskową dyscyplinę, solidne zaplecze naukowe oraz możliwość sportowego rozwoju. Nie związywała również na siłę absolwentów z armią, dzięki czemu Robinson junior po zakończeniu nauki mógłby wybrać dalszą ścieżkę swojej kariery. Davidowi propozycja taty przypadła do gustu, ale gdy odwiedził Annapolis w stanie Maryland i tamtejszą Akademię Marynarki Wojennej, padł z wrażenia. – Wow, mamo! – zdawał relację Fredzie. – Laboratoria są wyposażone lepiej niż na wszystkich uczelniach, które miałem okazję zobaczyć. Mają tyle sprzętu, że naprawdę trudno to opisać. Nie mogę się zdecydować, gdzie pójść. – Słuchaj, David – odparła rodzicielka. – Annapolis to świetna opcja i mnie też się podoba. Pytanie jednak brzmi: co tobie podoba się najbardziej? – Tata woli VMI – wtrącił chłopak. – Idź tam gdzie ty chcesz, a nie tam gdzie ja chcę lub tam, gdzie ojciec chce – kontynuowała kobieta. – Musisz zdecydować, co będzie dla ciebie najlepsze.
David wówczas był prawie pewien, że pójdzie do Akademii Marynarki Wojennej, ale nadal nie potrafił dać rodzicom ostatecznej odpowiedzi. Czuł się rozdarty, bo z jednej strony chciał postąpić po swojemu, a z drugiej bał się, że któraś ze stron będzie zawiedziona jego decyzją. – Powtarzali mi, że wybór należy do mnie, ale również co chwilę podrzucali mi swoje pomysły – opowiada. Ojciec uważał VMI za jedyną słuszną opcję i ciągle naciskał na syna. – Myślę, że tam pójdę – powiedział pewnego razu chłopak. Wtedy Ambrose od razu chwycił za słuchawkę i zatelefonował do władz uczelni. Następnego dnia ludzie z VMI zapukali do drzwi domu Robinsonów, a senior rodu wpuścił ich do środka. – Kim oni są?! – zapytała zdumiona Freda. – Przyjechali z VMI pozyskać Davida – odparł Ambrose. – Nie, nie! – wrzasnęła kobieta, po czym zapadła niezręczna cisza. W końcu odezwał się najmłodszy z obecnych: – Idę do Akademii Marynarki Wojennej.
Annapolis to niewielkie miasto, położone około 90 kilometrów na północny wschód od Woodbridge. Tamtejsza Akademia Marynarki Wojennej została założona w 1845 roku, a każdy jej absolwent otrzymuje dyplom bakałarza oraz stopień wojskowy podporucznika. Ubrany w koszulę i dżinsy, pierwsze godziny na uczelni David spędził na załatwianiu przeróżnych formalności. Na koniec dnia natomiast kadeci zostali zaprzysiężeni. – Nagle wszyscy studenci wyższych klas zaczęli na nas krzyczeć i wydawać nam polecenia – wspomina Robinson. – Wcześniej byli uprzejmi, ale zaraz po przysiędze przestali. Zacząłem się zastanawiać, czym sobie na to zasłużyłem i czy podjęcie nauki na tej uczelni nie było błędem.
Wojskowe szkoły zawsze stawiają na perfekcyjne przygotowanie fizyczne swoich studentów. Davida najbardziej przerażało pływanie oraz nurkowanie. Musiał brać dodatkowe lekcje, żeby pokonać cztery długości basenu oraz przezwyciężyć strach. Na zajęciach również nie było tak łatwo jak w liceum. – W pierwszym miesiącu poważnie zastanawiałem się nad tym, czy nie przerwać studiów – wspomina. – Przybywając do Annapolis czułem, że posiadam odpowiednie kwalifikacje. Ale niemal natychmiast uderzyło mnie to, że do Akademii uczęszczało wiele naprawdę inteligentnych osób. Wydawało mi się, że każdy z kim rozmawiałem był w liceum najlepszym uczniem w swojej klasie i zdał maturę z maksymalną liczbą punktów. Czułem się jak outsider i wiedziałem, że będę musiał pracować dwa razy ciężej niż w szkol średniej, żeby nie odstawać od reszty.
Na Akademii Marynarki Wojennej nie ma miejsca dla „panienek”. Każdy kadet musiał udowodnić, że jest wystarczająco twardym zawodnikiem, mogącym w przyszłości służyć w US Navy. Po wczesnej pobudce studenci mieli chwilę czasu na prysznic, ogolenie się, ubranie się oraz zjedzenie śniadania. O 7:30 rano były ćwiczenia marszowe, a później cztery godziny zajęć na uczelni. Potem następowała przerwa obiadowa oraz ciąg dalszy wykładów i ćwiczeń, aż do późnego popołudnia. Wieczór kadeci również mieli zorganizowany przez Akademię – kolacja, po raz kolejny maszerowanie, chwila nauki oraz sen. W pierwszych miesiącach studiów młodzieńcom brakowało czasu na jakiekolwiek życie osobiste.
Termodynamika, nawigacja, rachunek różniczkowy i całkowy, fizyka, informatyka, elektrotechnika czy programowanie nie należały do łatwych przedmiotów. – W liceum podchodziłem do wszystkiego z marszu – wspomina David. – Klasówki były banalnie proste i nie musiałem się do nich przygotowywać. Na studiach nie miałem jednak czasu na nic poza nauką. Przez cały czas musiałem być skupiony i dzięki temu stałem się lepszym studentem oraz silniejszym człowiekiem.
Vernonem Butlerem, który polegał na swojej sile fizycznej i nie szczędził uderzeń łokciami w nos oraz inne części ciała. – Każdego dnia dostawałem w kość – opowiada Robinson. – Gra w basket nie przychodziła mi z naturalną łatwością, więc każdy trening był dla mnie ciężką pracą, a nie zabawą. Budziłem się rano i byłem wykończony tym, co robiłem poprzedniego dnia.
Coach Paul Evans wymagał od swoich zawodników maksymalnego poświęcenia i nie tolerował odpuszczania na treningach. David był więc tak wyczerpany, że zdarzało mu się zasypiać na zajęciach. Ba, chłopak zasypiał na stojąco, a lekarze w pewnym momencie zaczęli się martwić o jego zdrowie. Wytłumaczenie złego samopoczucia znaleźli dopiero wykonując zdjęcie rentgenowskie po tym jak chłopak złamał rękę podczas zajęć wychowania fizycznego. Okazało się, że David nadal rósł, a w związku z tym jego organizm nie nadążał się regenerować po takiej dawce wysiłku.
– David będzie miał około 213 centymetrów – powiedział pewnego dnia Fredzie i Ambrose’owi lekarz, który opiekował się kontuzjowanym zawodnikiem Midszypmenów. Zgodnie z wymogami uczelni tylko niewielki odsetek studentów mógł być aż takiego wzrostu, w związku z czym wiadomość ta strasznie ucieszyła trenerów drużyny koszykówki, którzy dysponowali dość niskim jak na standardy tej dyscypliny składem.
Rozgrywki 1983/84 Navy Midshipmen zakończyli z bilansem 24-8, dającym drugie miejsce w konferencji ECACS, a Robinson opuścił cztery pierwsze spotkania i pełnił funkcję rezerwowego, notując średnio 7,6 punktu, 4 zbiórki oraz 1,3 bloku. Początkowo nie był zbytnio lubiany. Na treningach wydawał się leniwy, a kumple zaczęli nazywać go „Wieśniakiem”, gdy dowiedzieli się, że nigdy nie leciał samolotem, nie spał w hotelu, czy nie chodził do pubów. Szybko jednak przestali, gdy poznali go bliżej. – On był naprawdę wysoki, więc nie sądziłem, że będzie w stanie wykonać tak sprawnie te wszystkie ćwiczenia – mówi o trzytygodniowym kursie gimnastyki współlokator Davida – Hootie Leibert. – Tymczasem zaledwie po tygodniu uzyskał zaliczenie na najwyższą ocenę. Był dobry w każdym sporcie i trochę mnie to wkurzało. Chciałem znaleźć choć jedną dyscyplinę, w której mógłbym go pokonać. Świetnie grał w tenisa i golfa, więc pomyślałem, że zabiorę go na squasha, gdzie kort jest naprawdę malutki. Niestety po raz kolejny pokazał mi miejsce w szeregu.
W swoim pierwszym sezonie w lidze akademickiej Robinson spędzał na parkiecie średnio tylko 13 minut, więc jego statystyki dawały dobre rokowania. Midszypmeni po raz pierwszy w swojej historii wygrali ponad dwadzieścia gier, a on za swoje dokonania otrzymał nagrodę dla debiutanta roku konferencji ECACS.
Syn Fredy i Ambrose’a z miesiąca na miesiąc wydawał się coraz wyższy, lecz coach Paul Evans miał z nim jeden problem – nie potrafił go odpowiednio zmotywować do jeszcze cięższej pracy. Wiedział, że chłopak ma niesamowite warunki fizyczne, które poparte odpowiednią pracą mogłoby mu dać przepustkę do NBA. – Jak mogę zmotywować twojego syna? – zagadnął pewnego razu seniora rodu. Ojciec Davida nie potrafił jednak udzielić na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi. W związku z tym szkoleniowiec wezwał chłopaka do swojego biura. – Jeśli będziesz pracował jeszcze ciężej, możesz przejść na zawodowstwo i zarobić naprawdę dużo pieniędzy – powiedział prosto z mostu. Te słowa nie zrobiły jednak na młodzieńcu żadnego wrażenia. On nawet nie był pewien, czy chce w dalszym ciągu grać w basket na poziomie akademickim, a co dopiero zastanawiać się nad karierą profesjonalisty.
Po wielu godzinach intensywnych rozważań dziewiętnastolatek znalazł w sobie siłę do doskonalenia się na płaszczyźnie sportowej. Poddał się indywidualnemu treningowi siłowemu, a podczas wakacji wraz z wieloma zawodowcami i akademikami grał w lokalnej lidze letniej. Po powrocie do Annapolis wrócił cięższy o 13 kilogramów mięśni, lecz wydawał się szybszy i zwinniejszy niż przed „kuracją”. Nadal rósł i przed drugim rokiem studiów był już najwyższym zawodnikiem w historii Akademii Marynarki Wojennej.
Robinson koszykówkę zaczął uprawiać dość późno, ale jego trenerzy nie postrzegali tego jako wadę. Twierdzili, że nie muszą skupiać się na oduczeniu go złych nawyków i mogą zająć się jedynie wpajaniem mu tych właściwych. – Na plus działała także jego wyjątkowa inteligencja – dodaje Paul Evans.
Początek kampanii 1984/85 w wykonaniu Davida nie należał do wybitnych, jednak wszystko zmieniło się od spotkania numer trzy przeciwko American University, kiedy to gracz z numerem „50” uzbierał 29 punktów i 11 zbiórek, prowadząc swój zespół do triumfu 84-68. – To jeden z najlepszych wielkoludów na Wschodzie – ocenił trener ekipy z Waszyngtonu. Zaledwie kilka dni później Midshipmen udali się na turniej do Illinois, gdzie Robinson znakomicie wypadł w starciach z miejscowymi ekipami, notując kolejno 31 punktów i 13 zbiórek oraz 37 „oczek” i 17 zebranych piłek. – To był pierwszy raz kiedy pomyślałem o tym, na co tak naprawdę mnie stać – wspomina tamte chwile.
Eksplozja talentu
– Kiedy ludzie opowiadali mi, że mógłbym przejść na zawodowstwo, wybuchałem śmiechem – opowiada David Robinson. – Koszykówka była dla mnie tylko jednym z wielu zajęć.
Syn Ambrose’a i Fredy mówił swoje, ale w mediach już rozpoczęła się dyskusja na temat tego, czy powinien kończyć studia na Akademii Marynarki Wojennej, czy może zmienić uczelnię, unikając w ten sposób pięcioletniej służby w US Navy i torując sobie drogę do NBA. O praktycznie niemożliwym do powstrzymania, szybkim i zwinnym wielkoludzie z Navy Midshipmen pisał nawet słynny magazyn „Sports Illustrated”, a perspektywa zarabiania setek tysięcy dolarów tylko za grę w basket zaczęła w końcu wiercić mu dziurę w głowie. Chłopak jednak twardo obstawał przy swoim. – Być może nie jestem tak dobry, jak niektórzy opowiadają – mówił. – W tej chwili nie widzę żadnego powodu, żeby odejść z Akademii. To ciężka szkoła życia, ale jestem tu szczęśliwy.
Oprócz Davida Robinsona pierwszą piątkę Midszypmenów w sezonie 1984/85 tworzyli Vernon Butler, Kylor Whitaker, Cliff Rees oraz Doug Wojcik. Team pod wodzą Paula Evansa zakończył zmagania z fantastycznym bilansem 26-6, wygrywając konferencję ECACS i kwalifikując się do turnieju NCAA, z którego odpadł w drugiej rundzie po porażce 59:64 z Maryland. Sportowy rozwój Davida objawił się nie tylko wywalczeniem miejsca w startowej piątce, a przede wszystkim niesamowitą poprawą statystyk. Robinson z przeciętniaka stał się prawdziwym „wymiataczem”, notując średnio 23,6 punktu, 11,6 zbiórki oraz 4 bloki. Był również niesłychanie skuteczny, trafiając do kosza z ponad 64-procentową skutecznością.
David podczas drugiego roku studiów mierzył już 213 centymetrów. W trakcie kampanii pobił również kilka wieloletnich rekordów szkoły, zdobywając najwięcej punktów i zbiórek oraz zapisując na swoim koncie najwięcej meczów z 30 lub więcej „oczkami”. Za swoje osiągnięcia został wybrany do pierwszej piątku konferencji oraz otrzymał tytuł zawodnika roku ECACS. Perspektywa gry w NBA nagle stała się naprawdę realna, a po gracza Midshipmen zgłosiły się uczelnie mające topowe zespoły koszykarskie, czyli Notre Dame, UCLA, Kentucky, Indiana oraz Georgetown. Regulamin NCAA jednak jasno stanowił, że w przypadku przenosin zawodnik musi odbyć roczną karencję, a to stawiało pod znakiem zapytania jego dalszy sportowy rozwój. Po rozmowie rodziców Davida z władzami Akademii okazało się natomiast, że ze względu na wysoki wzrost obowiązkowa służba w US Navy czekająca chłopaka po zdobyciu dyplomu mogłaby zostać skrócona do dwóch lat lub całkowicie anulowana. To brzmiało ciekawie. Zresztą Robinson nigdy nie myślał poważnie o przenosinach, gdyż najbardziej liczyło się dla niego wykształcenie. – Lubię koszykówkę i jest ona dla mnie wspaniałym wyzwaniem – powiedział pewnego razu trenerowi Evansowi. – Ale ona jest tylko jedną z wielu części mojego życia. Jeśli będę musiał, to sobie bez niej poradzę.
– Moje dwa pierwsze lata w Annapolis to garść cudownych doświadczeń – wspomina David. – Edukacja stała na najwyższym poziomie. Uwielbiałem tamtejszych ludzi, pływanie statkami w okresie letnim oraz inne ciekawe aktywności. To wszystko uczyniło mnie lepszym oraz bardziej zdyscyplinowanym człowiekiem. W kampusie byłem odizolowany od świata zewnętrznego i mogłem skoncentrować się na nauce. Nie było imprez, bractw czy innych wspólnot. Nic nas nie rozpraszało i mogliśmy myśleć tylko o studiach i pracy jaką mieliśmy do wykonania. Po zakończeniu nauki Robinson miał zagwarantowane pięcioletnie zatrudnienie w marynarce wojennej z pensją 20 tysięcy dolarów rocznie, zakwaterowaniem oraz wyżywieniem. Przy pieniądzach pobieranych przez graczy NBA wyglądało to marnie, a chłopak rzeczywiście miał warunki, żeby trafić do ligi zawodowej. Gdyby jednak nie udało mu się uniknąć pięcioletniej służby w US Navy, mógłby zostać profesjonalnym graczem dopiero w wieku dwudziestu siedmiu lat. – Wiedziałem, że moja decyzja może oznaczać utratę wielkich pieniędzy – wspomina. – Ale człowiek nie staje się automatycznie szczęśliwy, gdy przybywa mu zer na koncie.
Żeby zakończyć wszelkie spekulacje, środkowy Midszypmenów w końcu wystosował oficjalne oświadczenie, w którym poinformował, że nigdzie się nie rusza z Akademii. – Mam wszystko pod kontrolą i robię to, co chcę – napisał. – Niczego nie żałuję. Przybyłem tu po nauki, ale teraz moje cele trochę się rozmyły. Prasa wprowadziła wiele zamieszania. Koszykówka pojawiła się nagle i tak naprawdę wszystko co z nią związane dopiero się zaczyna. Nie wiem jeszcze jak wiele znaczy dla mnie ten sport.
W wakacje poprzedzające trzeci rok studiów David wraz z reprezentacją Stanów Zjednoczonych wziął udział w Pucharze Williama Jonesa. Obecność wśród najlepszych zawodników akademickich podziałała na niego inspirująco. – Przed startem kolejnego sezonu rozmawiałem z nim, a on powiedział mi wtedy, że już nie może doczekać się treningów. Nigdy wcześniej tak nie mówił – wspomina Hootie Liebert, ówczesny współlokator Robinsona. Tymczasem w przedsezonowym rankingu Navy Midshipmen znaleźli się wśród dwudziestu najlepszych zespołów akademickich w kraju, a ich center zaczął odbierać od dziennikarzy dziesiątki telefonów z prośbami o wywiady i krótkie wypowiedzi.Paul Evans należał do starej szkoły trenerów, którzy nie zagłaskiwali swoich zawodników, a dezaprobatę wyrażali krzykiem. Podczas treningów nie tolerował lenistwa i momentami ciężko mu było dogadać się z Davidem. Pewnego razu uznał, że młody center nie przykłada się wystarczająco do ćwiczeń i wrzasnął: – Wynocha z sali! Myślał, że tymi słowami zmotywuje chłopaka, ale Robinson po prostu wyszedł, będąc nieźle wkurzonym na coacha.
W perspektywie czasu jednak metoda szkoleniowca nie okazała się taka zła. Podrażnione ego środkowego Midshipmen nakazywało udowodnienie czegoś trenerowi. W kampanii 1985/86 David ponownie był liderem swojego teamu, prowadząc go do bilansu 30-5, pierwszego miejsca w konferencji CAA oraz finału regionalnego NCAA, przegranego 50:71 z Duke. Zdobywał średnio 22,7 punktu, dokładając do tego 13 zbiórek, 1,7 przechwytu oraz 5,9 bloku. Na parkiecie był liderem z prawdziwego zdarzenia i totalnym dominatorem, dzięki czemu dorobił się przydomku „Admirał”. Po dotkliwej porażce z Duke, pozbawiającej Midszypmenów awansu do Final Four NCAA, nazwał swoich kompanów bandą mięczaków i przestał rozmawiać z prasą na kilka tygodni. Co ciekawe, nikt nawet nie próbował dyskutować z jego zdaniem.
Dalsze postępy czynione przez środkowego ekipy ze stanu Maryland zostały docenione w postaci wyboru do drugiej piątki All-America oraz nagrody dla gracza roku konferencji CAA. W lipcu „Admirał” udał się natomiast wraz z reprezentacją Stanów Zjednoczonych do Hiszpanii, gdzie wziął udział w mistrzostwach świata. Amerykanie sięgnęli tam po złoty medal, pokonując w finale 87-85 Związek Radziecki. David rozegrał całkiem udany turniej, w decydującym pojedynku zdobywając aż 20 „oczek”. Pozostałą część lata chłopak spędził odpoczywając na Hawajach oraz służąc na pokładzie lotniskowca.
W międzyczasie Napoleon McCallum z Akademii Marynarki Wojennej został wybrany przez Los Angeles Raiders w drafcie NFL. Zawodnik dostał od US Navy pozwolenie na łączenie obowiązków wojskowego z karierą zawodowego futbolisty, więc istniało prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że w przypadku gdyby Robinson załapał się do NBA, również zastosowano by taryfę ulgową.
Przed rozgrywkami 1986/87 Paul Evans zmienił otoczenie i przeniósł się do Pittsburgha. W związku z tym ekipę Navy Midshipmen przejął jego dotychczasowy asystent – Pete Hermann. Davidowi bardzo odpowiadała taka sytuacja, gdyż z poprzednim szkoleniowcem często trudno mu było znaleźć wspólny język, a z jego prawą ręką rozumiał się bez słów. Uzmysłowił sobie również, że basket może stać się jego sposobem na życie. – W zeszłym roku nie byłem jeszcze tego pewien – mówił. – Teraz jednak wiem już, że chcę grać zawodowo. Bóg dał mi wzrost i umiejętności, a ja mam zamiar z tego skorzystać. Gdybym dwa lata temu czuł to co teraz, może podjąłbym inną decyzję i nie został na uczelni.
Zmagania 1986/87 „Admirał” rozpoczął od 36-punktowej zdobyczy przeciwko North Carolina, a już tydzień później rzucił 43 „oczka” w starciu z Michigan, ustanawiając tym samym rekord kariery. Na początku 1987 roku marynarka wojenna podjęła decyzję co do jego przyszłości. Chłopak po uzyskaniu dyplomu miał odsłużyć dwa lata w US Navy, a potem przez cztery kolejne jako rezerwista uczestniczyć w letnich szkoleniach. Wydano również zgodę na jego ewentualny udział w igrzyskach panamerykańskich oraz igrzyskach olimpijskich. O rychłej karierze zawodowca „Admirał” musiał więc zapomnieć, ale skrócenie czasu służby pozwalało mu jeszcze spoglądać w przyszłość z optymizmem.
Navy Midshipmen w kampanii 1986/87 znów byli najlepsi w swojej konferencji. Zakończyli sezon z łącznym bilansem 26-6, docierając do pierwszej rundy turnieju NCAA, gdzie doznali bolesnej porażki 82:97 z Michigan. W trakcie rozgrywek David miewał naprawdę popisowe mecze. W potyczce przeciwko James Madison uzbierał 45 „oczek” i 21 zbiórek, a jego końcowe statystyki to 28,2 punktu, 11,8 zebranej piłki 2,1 przechwytu oraz 4,5 bloku. Center kompletny. Zwieńczające jego akademicką karierę starcie z Michigan miało symboliczny wymiar. „Admirał” występował na parkiecie z numerem „50” i właśnie wtedy rzucił 50 punktów, ustanawiając swój nowy rekord.
W czerwcu 1987 roku eksperci nie mieli wątpliwości, że David Robinson jest najlepszym zawodnikiem, zgłoszonym do draftu NBA. Na liście znajdowały się jeszcze takie późniejsze sławy jak Reggie Miller, Horace Grant, Kevin Johnson czy Scottie Pippen, ale środkowy Midszypmenów był wyraźnie ponad nimi. Zdobył garść wyróżnień: miejsce w pierwszej piątce All-America, statuetki dla gracza roku według Associated Press, NABC, UPI, USBWA i magazynu „Sporting News” oraz prestiżowe nagrody Jamesa Naismitha, Johna Woodena oraz Adolpha Ruppa. Wszystkie karty znajdowały się również w rękach „Admirała”. W związku z nadchodzącą dwuletnią służbą w US Navy młodzieniec nie musiał się godzić na pierwszą lepszą propozycję kontraktu. Mógł odrzucić wszystkie oferty i przystąpić ponownie do draftu za rok, a potem ewentualnie znów zrezygnować i poczekać aż stanie się wolnym agentem. Taki status wyraźnie poprawiłby jego pozycję w negocjacjach warunków finansowych umowy i umożliwiłby dołączenie do Byków Michaela Jordana, Jeziorowców Magica Johnsona lub Celtów Larry’ego Birda.
Loterię wygrali pogrążeni w kryzysie San Antonio Spurs i od razu zasygnalizowali, że wybiorą Davida i są gotowi poczekać na niego dwa lata. – To wspaniały sportowiec – mówił generalny menadżer Ostróg. – Kiedy będzie miał obok siebie dobrych graczy, stanie się jeszcze lepszy.
Od połowy czerwca 1987 roku „Admirał” stacjonował w bazie marynarki wojennej w Kings Bay w stanie Georgia. Jako asystent oficera budowniczego zarabiał 315 dolarów tygodniowo, a w sierpniu władze US Navy zgodnie z umową zwolniły go ze służby na czas igrzysk panamerykańskich w Indianapolis. Reprezentacja USA do turnieju koszykówki przystępowała jako murowany faworyt, zdobywając osiem z dziewięciu dotychczas rozdanych złotych medali. Amerykanie zawiedli jednak na całej linii, ulegając w finale Brazylii 115:120. David na przestrzeni całych zmagań nie błyszczał, a w starciu o złoto miał problemy z faulami, wobec czego nie był w stanie pokazać pełnego wachlarza swoich umiejętności. Do bazy wrócił z poczuciem wstydu oraz wielkiego rozczarowania. – Kings Bay to malutka mieścina, a w jej pobliżu nie ma miejsca, w którym można pograć na poważnie w basket – próbował się tłumaczyć. Wyniki jednak poszły w świat i jeszcze przez długi czas ciągnęły się za świeżo upieczonym inżynierem.
– Podpiszesz kontrakt ze Spurs? – pytali natarczywie dziennikarze po tym jak ekipa z San Antonio oficjalnie wybrała „Admirała” z numerem pierwszym w drafcie. Włodarze Ostróg robili dosłownie wszystko, żeby przekonać do siebie młodego środkowego. Oferowali wysokie zarobki oraz gwarantowali zbudowanie konkurencyjnego zespołu, którego Robinson miał być siłą napędową. Ba, wyczarterowali samolot, żeby wraz z rodziną mógł zobaczyć miasto oraz przywitać się z fanami, których na lotnisko przybyło aż siedmiuset. – David, David, David! – krzyczeli. – Podpisz, podpisz!
Po wizycie w ekskluzywnym klubie golfowym, rejsie statkiem oraz kolacji w najlepszej restauracji „Admirał” nie mógł tak po prostu odmówić szefom Spurs. – Potrzebuję trochę czasu do namysłu – rzekł, po czym uścisnął wszystkim dłonie na pożegnanie. 6 listopada 1987 roku klamka zapadła. David Robinson parafował w hali HemisFair Arena ośmioletni kontrakt z Ostrogami wart 28 milionów dolarów, stając się w ten sposób najlepiej opłacanym zawodnikiem sportów zespołowych.
Przystanek NBA
IO w Seulu w 1988 roku były dla reprezentacji USA niepowtarzalną szansą rehabilitacji za niepowodzenie na wcześniejszej wielkiej imprezie. Amerykańscy koszykarze jednak po raz kolejny dali plamę.
Nie ma na świecie sportowca, który nie marzyłby o złotym medalu olimpijskim. W dzisiejszych czasach liczą się przede wszystkim pieniądze, ale ta chwila, kiedy po wielu latach treningów i wyrzeczeń stoisz na podium i słyszysz hymn swojego kraju, warta jest więcej niż miliony dolarów. Kadra Stanów Zjednoczonych pod dowództwem Bobby’ego Knighta i z Michaelem Jordanem na czele w 1984 roku w Los Angeles odzyskała olimpijskie złoto utracone cztery lata wcześniej na rzecz Związku Radzieckiego. W Seulu podopieczni Johna Thompsona tradycyjnie byli faworytami do triumfu i mało kto przypuszczał, że powiedzie im się jeszcze gorzej niż na igrzyskach panamerykańskich.
– Jeśli kiedykolwiek zacznę chodzić z głową w chmurach, proszę, dajcie mi znać – zwrócił się „Admirał” pewnego dnia do swoich przyjaciół podczas wspólnego wyjścia. Młodzieniec miał już zapewniony lukratywny kontrakt w lidze zawodowej, ale jeszcze przez pewien czas musiał się za marne grosze męczyć w US Navy. Starał się sprawiać wrażenie, że nie robi to na nim większego wrażenia, i że w Seulu zaprezentuje swoją najwyższą formę, lecz już próby przedolimpijskie pokazały, iż był zbytnim optymistą. Brak treningów na najwyższym poziomie zrobił swoje i David choć dawał z siebie maksimum, to przegrywał w rywalizacji z najlepszymi. Obok niego w kadrze występowały takie późniejsze sławy jak Mitch Richmond, Hersey Hawkins, Dan Majerle czy Danny Manning, więc ciężko mu było stać się pierwszoplanową postacią. Robinson w stolicy Korei Południowej notował średnio zaledwie 12,8 punktu i 6,8 zbiórki, a w decydujących momentach półfinałowego starcia przeciwko Związkowi Radzieckiemu trener po prostu nie wpuścił go na parkiet. Amerykanie polegli wówczas 76:82 i po późniejszym pokonaniu Jugosławii wywalczyli tylko brązowe medale. Każda inna reprezentacja na ich miejscu zostałaby powitana w kraju niczym bohaterowie, ale dla Davida i spółki ten wynik był gigantycznym rozczarowaniem.
19 maja 1989 roku „Admirał” oficjalnie przestał pełnić służbę w US Navy i mógł na poważnie zająć się swoją karierą sportową. – Jak chłopak, który nie potrafił sobie poradzić na igrzyskach olimpijskich, będzie w stanie liderować zespołowi w najlepszej lidze basketu na świecie? – pytało wielu kibiców oraz ekspertów. David w myślach wielokrotnie wracał do wydarzeń z Seulu i obiecywał sobie, że już nigdy więcej nie dopuści, żeby mająca go w składzie drużyna zaznała podobnego upokorzenia. Analizował każdą swoją akcję na koreańskich parkietach i przyrzekał sobie, że całe swoje serce odda basketowi. Jego mentalność nie pozwalała mu na inne podejście do sprawy. Uważał, że albo się coś robi na sto procent, albo w ogóle.
Syn Ambrose’a i Fredy był tak pochłonięty najpierw nauką, a później koszykówką, że nie miał zbyt wiele czasu na spotkania z dziewczynami. Rok przed zakończeniem służby w marynarce wojennej pojawiła się jednak w jego życiu niejaka Valerie Hoggatt. Poznał ją dzięki przyjacielowi podczas pobytu w południowej Kalifornii, a potem spotkał się z nią na kilku randkach. Para tak bardzo przypadła sobie do gustu, że postanowiła kontynuować relację po powrocie Davida do Kings Bay. Chłopak i dziewczyna regularnie się odwiedzali i w końcu stworzyli stały związek. Pewnego dnia jednak wszystko się rozsypało. – Powiedziałem jej, że za bardzo mnie kocha – wspomina. – Uważałem, że nigdy nie mógłbym jej dać tyle samo miłości oraz czułości. Wypaliłem więc, że musi sobie znaleźć kogoś, kto pokocha ją równie mocno.
San Antonio to trzecie co do wielkości miasto w stanie Teksas, zamieszkiwane przez ponad milion i trzysta tysięcy osób. Spurs są tam zdecydowanie najpopularniejszą drużyną sportową, a David Robinson dołączając przed sezonem 1989/90 do ich składu miał uczynić z nich czołowy zespół NBA. Zadanie zdawało się niezwykle skomplikowane, gdyż ekipa dowodzona wówczas przez Larry’ego Browna zaledwie rok wcześniej legitymowała się bilansem 21-61. Dzięki zupełnie przebudowanemu składowi miała jednak osiągnąć wyznaczony cel. Oprócz „Admirała” w drużynie znaleźli się gracze tacy jak Terry Cummings, Willie Anderson, Sean Elliott, Maurice Cheeks czy Rod Strickland. Awans do play-offs wydawał się więc planem minimum.
David Robinson zadebiutował jako zawodowiec dokładnie 4 listopada 1989 roku w domowym starciu przeciwko wicemistrzom NBA – Los Angeles Lakers z charyzmatycznym i wymykającym się wszelkim schematom Magikiem Johnsonem. Po potyczce w Teksasie nikt jednak nie zachwycał się rutynowanym rozgrywającym Jeziorowców, a wszyscy rozpływali się nad postawą absolwenta Akademii Marynarki Wojennej, który uzbierał 23 punkty, 17 zbiórek i 3 bloki, prowadząc swój zespół do triumfu 106:98. Robinsona tuż przed wyjściem na parkiet zżerały nerwy, ale gdy przyszło co do czego, to nie dał plamy. Kiedy jedną akcję wykończył potężnym wsadem tyłem do kosza, publika aż ryknęła z zachwytu. – Niektórzy pierwszoroczniacy nie są prawdziwymi pierwszoroczniakami. David do nich należy – komentował na gorąco Magic Johnson.
– On będzie kiedyś najlepszym centrem, jaki kiedykolwiek grał w koszykówkę – chwalił swojego podopiecznego Larry Brown. – To najgenialniejszy zawodnik o takich rozmiarach, jakiego było mi dane podziwiać w akcji. Choć „Admirał” stawiał dopiero pierwsze kroki w profesjonalnym baskecie, to patrząc na poczynania młodego zawodnika trudno było spierać się z doświadczonym coachem. Spurs z Robinsonem w składzie wygrali dziewiętnaście z pierwszych dwudziestu pięciu spotkań i pewnym krokiem zmierzali po przepustkę do play-offs, którą po raz ostatni udało im się wywalczyć w kampanii 1987/88. Nowy środkowy Ostróg był piekielnie skuteczny i większość spotkań kończył z podwójną zdobyczą po stronie punktów oraz zbiórek. Radził sobie tak wyśmienicie, że już w lutym 1990 wystąpił w swoim pierwszym Meczu Gwiazd. Nieczęsto dane jest dostąpić takiego zaszczytu debiutantowi, a „Admirał” na boisku w Miami przebywał przez aż dwadzieścia pięć minut, rzucając 15 „oczek” i zbierając 10 piłek.
Ekipa z San Antonio sezon 1989/90 zakończyła ostatecznie z bilansem 56-26, dającym drugie miejsce w Konferencji Zachodniej, tuż za Los Angeles Lakers. W pierwszej rundzie play-offs Ostrogi rozprawiły się gładko z Denver Nuggets, lecz w półfinale Zachodu zapłaciły frycowe i po zaciętej walce uległy 3-4 Portland Trail Blazers z szybującym ponad obręczami Clydem Drexlerem. Niedosyt pozostał, ale w swoich pierwszych rozgrywkach „Admirał” pod względem indywidualnym wypadł jak na prawdziwego lidera przystało. Średnie 24,3 punktu, 12 zbiórek oraz 3,9 bloku to klasa światowa, a gracz z numerem „50” za swoją postawę został odpowiednio doceniony, zostając wybranym do trzeciej piątki NBA oraz otrzymując nagrodę dla debiutanta roku. Statuetka MVP sezonu zasadniczego przypadła wówczas Magikowi Johnsonowi, lecz wielu ekspertów miało wątpliwości, czy słusznie. W lidze istniało jednak niepisane prawo, że debiutant nie mógł liczyć na aż takie wyróżnienie. – Uważam, że Robinson był w tym roku najlepszym graczem w lidze – mówił Don Nelson, trenujący wówczas Golden State Wariorrs. – W meczach, które oglądałem i prowadziłem z ławki, nie widziałem nikogo bardziej zasługującego na tę nagrodę.
Służąc w US Navy David miał już na koncie sporo gotówki, ale prawdziwie luksusowe życie zaczął wieść dopiero po przeprowadzce do San Antonio. Urodzony w Key West zawodnik miał dwa domy, pięć szybkich samochodów i umawiał się na randki z najpiękniejszymi dziewczynami w mieście. Jego bratu podczas odwiedzin aż oczy się zaświeciły z wrażenia, gdy ujrzał te wszystkie dobra. – To było niesamowite – wspomina „Admirał” – W moim pierwszym roku w NBA wszystko układało się po mojej myśli. Grałem dobrze, znalazłem się wśród najlepszych graczy ligi i mogłem sobie pozwolić na wszystko, czego pragnąłem. Młodzieniec początkowo zachłysnął się nowym życiem, ale z biegiem czasu jego spojrzenie na sprawę zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni. – Miałem dom, pieniądze i fanów – opowiada. – Sukces jest jednak jak wata cukrowa – świetnie smakuje tuż po włożeniu do ust, ale rozpuszcza się bardzo szybko.
Będąc dzieckiem, David chodzenie do kościoła traktował jako przykry obowiązek. Jego rodzice wychowali go na dobrego chrześcijanina, ale on do pewnego czasu nie przywiązywał zbytniej uwagi do wiary. Przyszła jednak pora, że wszystko uległo zmianie za sprawą Grega Balla z organizacji Champions for Christ. – Czytałem Biblię po trzy lub cztery godziny na dobę – wspomina Robinson. – Nie mogłem uwierzyć, jak wiele się z niej uczyłem. Ciężko mi było ogarnąć te wszystkie zawarte w niej mądrości. Czułem, jakby Bóg sam do mnie przemawiał. Dzięki zbliżeniu się do Boga mężczyzna zaczął się częściej zastanawiać nad swoim życiem i doszedł do wniosku, że kiedy budzi się rano i patrzy w lustro, to nie lubi człowieka, którego odbicie widzi. Zrozumiał, że pod wpływem pieniędzy ludzie się zmieniają i to ostatni gwizdek, żeby nie popaść w bezgraniczny egoizm i arogancję.
Podczas gdy Charles Barkley uparcie twierdził, że nie jest wzorem do naśladowania i nikt tego nie kwestionował, to „Admirał” każdemu stawiany był za wzór. Sam się jednak nie postrzegał za kogoś wyjątkowego. Znał swoje wady i uważał, że w dzisiejszych czasach wymaga się od ludzi niewiele, skoro zupełnie zwyczajny człowiek prezentowany jest innym jako ktoś, kogo warto naśladować. – Pamiętam te wszystkie wizyty w szkołach, kiedy mówiłem dzieciakom, żeby nie sięgały po narkotyki – opowiada. – Teraz zdaję sobie sprawę z tego, że nie zrobiłem praktycznie nic. Może ktoś przez chwilę był pod moim wrażeniem, ale na pewno nie udało mi się zmienić czyjegoś życia. Jednak teraz mogę przekazać komuś Chrystusa, a on może wpłynąć na jego poczynania.
W kampanii 1990/91 Spurs nieco obniżyli loty, uzyskując bilans 55-27 i żegnając się z play-offs już w pierwszej rundzie po porażce 1-3 z Golden State Warriors. Indywidualnie David jednak wciąż czynił postępy i zdobywał średnio 25,6 punktu, dokładając do tego 13 zbiórek i 3,9 bloku. Center ekipy z Teksasu wygrał klasyfikację najlepszych rebounderów, znalazł się w pierwszej piątce obrońców i pierwszej piątce NBA oraz po raz drugi w karierze wystąpił w All-Star Game.
Zarabiając miliony dolarów, „Admirał” mógł każdego dnia przyprowadzać do domu inną dziewczynę, ale zgłębianie wiary sprawiło, że koszykarz na powrót zaczął myśleć o Valerie, która kochała go tak bardzo, a którą odtrącił w jeden z najpodlejszych możliwych sposobów. – Jak mogłem się tak zachować?! – codziennie pytał w myślach. Pewnego dnia spotkał się ze swoją byłą sympatią i powiedział jej, że często czyta Biblię, gdyż oddał swą egzystencję w ręce Boga. Co ciekawe, młoda kobieta wówczas przechodziła przez ten sam etap w życiu. – Wróciliśmy do siebie – wspomina Robinson. – Od teraz czytaliśmy Biblię wspólnie. Ona była tą samą piękną i miłą osobą, do czego wcześniej nie przywiązywałem za bardzo uwagi. Nasza relacja przeszła sporą transformację, gdyż Bóg stał się jej częścią.
Podczas gdy wielu sportowców wikła się w bardzo skomplikowane związki, często przez wiele lat zwlekając z decyzją o ślubie i zmieniając partnerki jak rękawiczki, „Admirał” postanowił bardzo szybko przypieczętować sprawę. Trzy miesiące po odnowieniu znajomości z Valerie David oświadczył się kobiecie, a ona ani chwili nie wahała się, żeby powiedzieć „tak”. Małżeństwo zostało zawarte w grudniu 1991 roku w kościele baptystów, po czym para zorganizowała skromne wesele dla najbliższej rodziny oraz przyjaciół.
Oprócz miłości do Valerie oraz Boga, Robinson miał w głowie również realizację jednego ze swoich największych marzeń, czyli sięgnięcia po mistrzostwo NBA. Niektórzy uważali, że szybki ślub miał służyć jedynie ustatkowaniu się i odgonieniu zbędnych myśli, odciągających od katorżniczych treningów oraz trudów spotkań w najlepszej lidze basketu na świecie. Prawdę jednak znał tylko David i mało kogo tak naprawdę ona obchodziła. Dla kibiców i włodarzy Ostróg liczył się bowiem tylko wynik sportowy. W sezonie 1991/92 team z Teksasu miał wreszcie w pełni rozwinąć skrzydła i namieszać w play-offs, docierając choćby do finału Konferencji Zachodniej. Trzon zespołu pozostał bowiem niezmienny, a w przypadku utalentowanego teamu taka sytuacja jest zazwyczaj bardzo korzystna. Zazwyczaj, gdyż w przypadku Spurs reguła ta niestety nie znalazła zastosowania.
Człowiek z Dream Teamu
Po klęsce w Seulu David Robinson wciąż marzył o olimpijskim złocie. Dzięki zmianie przepisów odnośnie występów zawodowców na igrzyskach, sen miał okazję się spełnić w Barcelonie w lecie 1992 roku.
Kampania 1991/92 dla San Antonio Spurs nie była udana. Dysponujące całkiem dobrym składem Ostrogi borykały się z urazami wielu zawodników, w tym leczącego kontuzję ręki Robinsona, co poskutkowało bilansem 47-35 w sezonie zasadniczym oraz odpadnięciem z walki o tytuł już w pierwszej rundzie play-offs po solidnej lekcji basketu od Phoenix Suns. Pod względem indywidualnym „Admirał” wciąż jednak należał do ścisłego topu ligi zawodowej. Urodzony w Key West środkowy notował średnio 23,2 „oczka”, 12,2 zbiórki, 2,7 asysty, 2,3 przechwytu oraz aż 4,5 bloku, wygrywając dzięki temu klasyfikację „czapujących”. Oprócz tego center Spurs znalazł się w pierwszej piątce defensorów, pierwszej piątce NBA oraz otrzymał nagrodę dla obrońcy roku. Po zaledwie trzech sezonach gry na parkietach ligi zawodowej David był postrachem niemal wszystkich obrońców, jak i graczy ofensywnych.
W 2012 roku Kobe Bryant stwierdził, że reprezentacja USA z igrzysk w Londynie pokonałaby Dream Team z 1992 roku z Barcelony z Charlesem Barkleyem, Larrym Birdem, Clydem Drexlerem, Patrickiem Ewingiem, Magikiem Johnsonem, Michaelem Jordanem, Christianem Laettnerem, Karlem Malone, Chrisem Mullinem, Scottiem Pippenem, Davidem Robinson oraz Johnem Stocktonem. Podopieczni Chucka Daly’ego przez wielu ekspertów nazywani są najlepszą drużyną w historii sportu, a w stolicy Katalonii zostali przyjęci niczym gwiazdy rocka. Autokarem po mieście przemieszczali się tylko pod eskortą policji, a hotelu, w którym mieszkali, strzegli snajperzy. Dodatkowo prawie wszyscy przeciwnicy chcieli robić sobie z nimi zdjęcia, gdyż w latach dziewięćdziesiątych liga NBA wydawała się czymś nieosiągalnym nawet dla wielu znakomitych koszykarzy występujących na europejskich parkietach. – Myślę, że ten zespół posiada kilku znakomitych graczy i paru trudnych do powstrzymania strzelców – „Admirał” odnosi się do słów Bryanta. – Mogliby nas pokonać w danym dniu, ale wydaje mi się, że muszą jeszcze sobie i innym udowodnić kilka rzeczy.
Chuck Daly zarówno podczas przygotowań olimpijskich w Monte Carlo, jak i w czasie turnieju w Barcelonie, dawał swoim zawodnikom wiele swobody, jednak David Robinson wolał spędzać czas z żoną niż grać w pokera z Jordanem, Barkleyem, Pippenem i Magikiem. Mając w składzie niemal wszystkich najlepszych zawodników na Ziemi, rolą trenera było tylko ujarzmienie ich wielkich osobowości i stworzenie ze zlepka indywidualności prawdziwej maszynki do wygrywania. Kadrowicze USA na miesiąc mieli zapomnieć o wszelkich niesnaskach i poświęcić się wspólnemu dobru – odzyskaniu złotego medalu dla Stanów Zjednoczonych. – Ja najbardziej miałem na pieńku z Johnem Stocktonem i Karlem Malone – wspomina David. – Naprawdę ich nie lubię. Wystarczy spojrzeć na nasze mecze. Często mnie przytrzymywali i stosowali inne brudne sztuczki. Nie sądzę, że moglibyśmy zostać przyjaciółmi.
Gdy przyszło do rywalizacji o ten sam cel, koszykarze „Dream Teamu” potrafili porozumieć się bez żadnego problemu. Dzielili się minutami i nikt nie narzekał, kiedy od czasu do czasu musiał usiąść na ławce rezerwowych. Amerykanie bez większego wysiłku wygrali swoją grupę z kompletem punktów, a potem przedostali się do finału, w którym rozbili 118:75 Chorwację z takimi asami jak Drażen Petrović czy Toni Kukocz. Z uwagi na swój krótki staż w NBA „Admirał” odgrywał w „Dream Teamie” drugoplanową rolę, notując średnio 9 punktów, 4,1 zbiórki oraz 1,8 przechwytu. Gdy jednak założył na szyję złoty medal, poczuł nieopisaną dumę. – Dogadanie się z resztą chłopaków było łatwiejsze niż mi się wydawało – opowiada. – Podczas codziennej rywalizacji nie lubiłem ich. Nie znosiłem zawodników Utah, Chicago czy LA, ale patrząc na wzajemną konkurencyjność i profesjonalizm, wszyscy nabraliśmy do siebie szacunku.
„Dream Team” to dla Davida Robinsona nie tylko koszykówka i ciągła rywalizacja, a również wiele zabawnych sytuacji. „Admirał” najchętniej wspomina trening, na którym Clyde Drexler zaskoczył wszystkich swoim obuwiem. – Nikt nie miał wtedy dla niego litości – przywołuje tamte chwile. – Nie wiem jak on to zrobił, ale pojawił się w sali gimnastycznej, mając na lewej nodze taki sam but jak na prawej. Siedzieliśmy z Charlesem Barkleyem i patrzyliśmy na niego myśląc, iż nie wygląda to najlepiej. W pewnym momencie wypaliłem: „jak ty to zrobiłeś?!”. Clyde nie znalazł dobrego wytłumaczenia, więc później nabijałem się z niego przez cały tydzień.
Larry Brown przestał pełnić funkcję głównego coacha Spurs w połowie sezonu 1991/92, a jego miejsce zajął Bob Bass. Kolejna kampania to dalsze zawirowania na stanowisku szkoleniowca. Najpierw zespołowi przewodził Jerry Tarkanian, potem na jedno spotkanie stery objął Rex Hughes, a dzieła dokończył John Lucas. Team z Teksasu ponownie nękany był kontuzjami, wobec czego statystyki „Admirała” dające mu udział w All-Star Game oraz miejsce w drugiej piątce najlepszych obrońców i trzeciej piątce NBA, nie wystarczyły na nic więcej niż bilans 49-33 w sezonie regularnym oraz dotarcie do półfinału Zachodu i porażkę 2-4 z Phoenix Suns.
Po rozgrywkach 1992/93 zespół Ostróg opuścili między innymi Sean Eliott i Avery Johnson, a w ich miejsce przybył niepokorny mistrz defensywy oraz zbiórek – Dennis Rodman. „Admirał” zanotował kolejne znakomite rozgrywki, będąc niekwestionowanym liderem Ostróg. Zdobywał średnio aż 29,8 „oczka” i dzięki tymczasowej emeryturze Michaela Jordana wygrał klasyfikację najlepiej punktujących. David dodatkowo notował 10,7 zbiórki, 4,8 asysty, 1,7 „kradzieży” i 3,3 bloku, po raz piąty w karierze zostając wybranym do udziału w Meczu Gwiazd oraz znajdując się w drugiej piątce najlepszych obrońców i drugiej piątce NBA. Ekipa z Teksasu z bilansem 55-27 zajęła czwarte miejsce na Zachodzie, znów żegnając się z play-offs na samym początku, tym razem po 1-3 Utah Jazz.
Najlepszy wynik punktowy w karierze Michaela Jordana to 69 „oczek” w starciu przeciwko Cleveland Cavaliers w marcu 1990 roku. W ostatniej potyczce kampanii zasadniczej 1993/94 „Admirał” pobił ten wyczyn, zdobywając 71 punktów w meczu z Los Angeles Clippers. Zdobycz ta pozwoliła „Admirałowi” na minimalne wyprzedzenie Shaquille O’Neala w tabeli najlepszych strzelców. – To było niesamowite – komentował na gorąco Robinson. – Zespół pomagał mi przez cały sezon i wielokrotnie namawiał do zagrań indywidualnych. Jako lider zawsze staram się robić wszystko, żeby wygrać spotkanie, ale tym razem chcieli, żebym naprawdę rozstrzelał przeciwnika. Od samego początku niemal w każdej akcji starali się dostarczyć mi piłkę.
Co ciekawe, zdobywanie kolejnych „oczek” w starciu z ekipą z „Miasta Aniołów” wcale nie przychodziło Davidowi z łatwością. Gdy zawodnicy Clippers zorientowali się, o co idzie gra, zaczęli uprzykrzać Robinsonowi życie na wszelkie możliwe sposoby. – Krzyczeli: „nie uda ci się, za żadne skarby ci się nie uda!” – wspomina legendarny środkowy. – Miałem mnóstwo pracy, bo Clippers naprawdę nie chcieli, żebym został najlepszym strzelcem w lidze. Podwajali mnie i co chwilę otrzymywałem ciosy. Jestem bardzo szczęśliwy, że udało mi się zdobyć ponad 70 punktów, bo nieczęsto jest ku temu okazja. Nie gram dla fanów czy pieniędzy, a dla Boga. Za każdym razem, gdy wychodzę na parkiet, pragnę go uszczęśliwić.
„Admirał” starał się być liderem drużyny nie tylko na parkiecie, ale również poza nim. Trener John Lucas, mający w przeszłości problemy z alkoholem, uczęszczał na spotkania AA. Gdy Suprs przebywali w Minnesocie, czekając na starcie z miejscowymi Timberwolves, coach w wolnym czasie udał się na sesję. W pewnym momencie do sali wparował bardzo wysoki mężczyzna i wszyscy oniemieli z wrażenia. – David nawet nigdy nie pił alkoholu – opowiada Lucas. – Ma jednak otwarty umysł i lubi wspierać wszystkich wokół. Właśnie dlatego pojawił się wtedy na tym spotkaniu AA. Chciał jak najwięcej dowiedzieć się o tej terapii i okazać mi swoje wsparcie. To właśnie czyniło go wielkim liderem. Chociaż z drugiej strony na takich spotkaniach człowiek chce pozostać anonimowym, a gdy przychodzi do ciebie koleś o wzroście ponad 213 centymetrów, to nie ma na to najmniejszych szans.
– David Robinson to obecnie najlepszy koszykarza na świecie – oceniał swojego podopiecznego John Lucas. – Nie ma drugiego takiego jak on. – To jest zupełnie inny „Admirał” niż w przeszłości – przytakiwał George Karl, wówczas coach Seattle SuperSonics. – Stał się zdecydowanie bardziej niebezpiecznym zawodnikiem. Zawsze powtarzałem, że gdy nabierze charakteru zwycięzcy, to wszyscy wokół będą się go obawiać. John Lucas w rozgrywkach 1994/95 nie był już głównym trenerem Spurs. Jego miejsce zajął Bob Hill, a do drużyny powrócili Sean Eliott oraz Avery Johnson, co miało wreszcie zapewnić Spurs coś więcej niż tylko pierwszą rundę play-offs.
Choć David Robinson w „Dream Teamie” miał okazję występować u boku takich sław jak Michael Jordan, Larry Bird czy Magic Johson, to jak sam twierdzi, najwięcej nauczył się od… Dennisa Rodmana. – On wnosi do zespołu coś, czego nie da się nie odczuć – mówi „Admirał”. – To taki specjalny rodzaj ognia. Ja byłem zbytnim dżentelmenem, a on zachowywał się zbyt dziko, ale to właśnie dzięki niemu zacząłem ponownie odczuwać radość z gry.
– David Robinson zawsze był spoko kolesiem – dodaje Isiah Thomas, kolega Rodmana z czasów jego występów w Detroit Pistons. – Jego drużyna także zawsze była w porządku. Nikt jednak nie chce oglądać bandy super facetów, a zespół, który wygrywa mistrzostwo. Jeśli Dennis utrzyma sportową złość Davida na odpowiednim poziomie, to Spurs mogą zacząć rządzić na Zachodzie.
Gra w NBA wiąże się z ogromnymi pieniędzmi wpływającymi na konto nie tylko za występy na parkiecie, ale również z kontraktów reklamowych. David Robinson jako sportowiec godny naśladowania był łakomym kąskiem dla przedstawicieli niemal wszystkich branż, a najsłynniejsze spoty z jego udziałem to te promujące produkty Nike, płatki śniadaniowe Kellogg’s oraz zegarki Casio. Mnóstwo „zielonych” na koncie i reputacja gwiazdy basketu to również pokusy czyhające na każdym kroku. – Ta liga zmienia każdego bez wyjątku – mówi Sean Eliott, kolega Davida z teamu Ostróg. – Nieważne kim jesteś, bo jak tu przychodzisz, to i tak w jakiś sposób się zmienisz. Zazwyczaj nie jest to zmiana na dobre, a Robinson nie stanowi tu żadnego wyjątku.
Sam zainteresowany nigdy nie zaprzeczał, że na początku swojej przygody z ligą zawodową trochę się zagubił, jednak na każdym kroku podkreśla również, że od kiedy zbliżył się do Boga, to o wiele łatwiej stawiać mu czoła wszelkim pokusom. – Chłopaki chodzą do klubów ze striptizem – mówi. – Twierdzą, że to nic złego, że nic się nie dzieje. Ale kiedy ja znajduję się w takim miejscu, nie czuję się komfortowo. Nie lubię zostawiać uchylonych drzwi, bo coś może się wydarzyć. Dlatego właśnie nie chodzę do takich klubów.
Słuchając wypowiedzi Davida Robinsona o Biblii i wierze, można mieć mieszane uczucia. Zastanawiający jest również fakt, że „Admirał” zmienił swoje życie dzięki Gregowi Ballowi z kontrowersyjnej organizacji Champions for Christ. Wsłuchując się jednak w większość przemyśleń legendarnego centra San Antonio Spurs, nie da się zaprzeczyć, że jest on bardzo inteligentnym oraz rozsądnym człowiekiem. – Gdy poznałem Robinsona, był supergwiazdą, ale nie był szczęśliwym człowiekiem – opowiada Ball. – Tak jak wszyscy kolesie w NBA uważał się za pana swojego życia. Powiedziałem mu, że te wszystkie mercedesy i ferrari są nic nie warte, jeśli nie ma się żadnych refleksji nad swoim życiem. Wówczas jest się pustym niczym butelka coca-coli, leżąca na tylnym siedzeniu sportowego auta.
Choć w kampanii 1994/95 „Admirał” nie został najlepszym strzelcem, zbierającym czy blokującym, to sezon ten okazał się najlepszym w jego dotychczasowej karierze. Center Ostróg nie tylko znalazł się w pierwszej piątce obrońców i pierwszej piątce NBA, ale otrzymał również najbardziej prestiżową nagrodę indywidualną – statuetkę MVP sezonu zasadniczego. Podopieczni Boba Hilla wypracowali bilans 60-22, dający pierwsze miejsce w całej lidze. Spurs wreszcie zaczęli również egzystować jako drużyna w pełnym tego słowa znaczeniu, docierając w play-offs do finału Zachodu, w którym receptę na nich znaleźli dopiero obrońcy mistrzowskiego tytułu – Houston Rockets z Hakeemem Olajuwonem na czele. Porażka ta bardzo zabolała Davida, bo przegrał nie tylko jego team, ale on w bezpośrednim pojedynku ze środkowym Rakiet również okazał się słabszy. – To było jak upadek z klifu – przywołuje tamte chwile. – Jesteś tak wysoko, by po chwili znaleźć się na ziemi. Wydaje mi się, że to dla sportowca najgorsze uczucie. Trzeba naprawdę kochać tę grę, żeby najpierw zdać sobie sprawę, że od tytułu dzieliło cię zaledwie sześć wygranych spotkań, a potem zacząć wszystko od nowa.
Bliźniacze Wieże
Kampania 1995/96 to dla Davida Robinsona i San Antonio Spurs dalszy ciąg rozczarowań. „Admirał” błyszczał indywidualnie, lecz drużyna dotarła zaledwie do półfinału Zachodu, ulegając Utah Jazz.
Na osłodę urodzony w Key West zawodnik został nominowany do pierwszej piątki defensorów oraz pierwszej piątki NBA, a także wystąpił w All-Star Game oraz otrzymał powołanie do reprezentacji USA na igrzyska olimpijskie w Atlancie. Amerykanie bez problemu sięgnęli przed własną publicznością po złoto, a David stał się pierwszym koszykarzem w historii Stanów Zjednoczonych, który o olimpijskie medale rywalizował aż trzykrotnie. „Admirał” był pierwszoplanową postacią ekipy pod wodzą Lenny’ego Wilkensa i osiągając średnią 12,8 punktu uzyskał miano najlepszego strzelca w drużynie.
W skład kadry USA w Atlancie oprócz Davida weszli: Charles Barkley, Penny Hardaway, Grant Hill, Karl Malone, Reggie Miller, Shaquille O’Neal, Hakeem Olajuwon, Gary Payton, Scottie Pippen, Mitch Richmond oraz John Stockton. Choć część zespołu stanowili gracze „Dream Teamu” z Barcelony, to atmosfera w ekipie daleka była od tej panującej w stolicy Katalonii. Zawodnicy po prostu nie potrafili dogadać się w kwestii podziału minut na parkiecie.
David i Valerie byli już pięć lat po ślubie. Od tego czasu dorobili się dwójki potomstwa – synów Coreya i Davida juniora. Trzeci malec, Justin, miał natomiast już wkrótce przyjść na świat. – To ogromna odpowiedzialność, kiedy zdajesz sobie sprawę, że masz wpływ na ich życie – „Admirał” mówi o ojcostwie. – Próbujesz ustanowić jakieś standardy. Ja podchodzę do tego bardzo poważnie. To dobra zabawa, ale również wielkie wyzwanie.
Przed startem rozgrywek 1996/97 David miał na karku już trzydzieści jeden wiosen, a marzenie o upragnionym pierścieniu mistrzowskim coraz bardziej się od niego oddalało. Do ligi powrócił z krótkiej emerytury Michael Jordan, a jego Byki znów stały się niemal niemożliwe do pokonania. Dodatkowo środkowego teamu z Teksasu zaczęły nękać kontuzje. Robinson najpierw skarżył się na bóle pleców, a później złamał nogę, przez co stracił prawie cały sezon. Bez niego Suprs wygrali zaledwie dwadzieścia spotkań i nie dostali się do play-offs. W międzyczasie zaszła również zmiana na stanowisku głównego coacha Ostróg – Boba Hilla zastąpił Gregg Popovich. Nowy szkoleniowiec bez Robinsona w składzie zaliczył małe „tankowanie” (17-47), dzięki któremu w następnych zmaganiach oprócz Davida miał mieć do dyspozycji wybranego z „jedynką” w drafcie Tima Duncana. Duncan i „Admirał” znaleźli wspólny język jeszcze przed startem kampanii 1997/98. Starszy kolega zaprosił młokosa na wspólne, dwutygodniowe treningi do Aspen. Znając charakter większości gwiazdorów, zachowanie Davida budziło lekkie zdziwienie. W końcu Tim należał do nieprzeciętnie utalentowanych młodzieńców i z biegiem czasu mógł Robinsonowi odebrać miano lidera Ostróg. – Jeśli będziemy wygrywać, wszyscy będą zadowoleni – komentował weteran Spurs. – Kiedy po raz pierwszy rozmawialiśmy, powiedziałem mu: „Chcę, żebyś grał na pozycji, na której w danym momencie będziesz się czuł najlepiej. Jeśli jesteś lepszym strzelcem niż ja, ty rzucasz, a ja blokuję. Dla mnie to bez różnicy, co robię”.
Tim Duncan to zawodnik zaledwie o kilka centymetrów niższy od „Admirała”, więc mógł wymiennie występować na pozycji silnego skrzydłowego oraz centra. Dzięki temu wysoki duet Spurs zyskał przydomek „Twin Towers”, czyli „Bliźniacze Wieże”. – Moje umiejętności zawsze czyniły mnie zawodnikiem defensywnym, „czyścicielem”, robiącym miejsce innym – mówi Robinson, który choć zdobywał mnóstwo punktów, to w obronie również radził sobie znakomicie. – Talent Tima idealnie nadawał się natomiast do akcji dwójkowych.
Po „tankowaniu” w sezonie 1996/97, rozgrywki 1997/98 zespół z Teksasu zakończył już na plusie, osiągając bilans 56-26, dający piąte miejsce w Konferencji Zachodniej. Współpraca Robinsona i Duncana nie była jednak jeszcze na takim poziomie jak gra duetu John Stockton – Karl Malone, w efekcie czego Jazzmani z Utah wyeliminowali Ostrogi już w półfinale konferencji.
Tim Duncan tchnął w Spurs nowego ducha, a „Admirał” musiał się pogodzić z tym, że ma obok siebie zawodnika równemu sobie. Historia NBA pokazuje, że takie duety nie zawsze się dogadywały, ale częsta lektura Biblii pomogła Davidowi w uporaniu się z nową sytuacją, która przecież w najbliższej perspektywie miała zaprocentować. – Oczywiście to wspaniale być człowiekiem, na którym skupia się cała uwaga i który otrzymuje te wszystkie pochwały – opowiada legendarny center. – Po dziesięciu latach bez tytułu byłem już jednak sfrustrowany. Ciągle się zastanawiałem, co mogę poprawić. To była dla mnie ważna życiowa lekcja, dzięki której zrozumiałem, że nie da się wszystkiego zrobić w pojedynkę.
Kampania 1998/99 ze względu na lokaut wystartowała dopiero na początku lutego. Wcześniej karierę po raz drugi zakończył Michael Jordan, co uchyliło furtkę do zmiany na mistrzowskim tronie. W związku z zaburzonymi przygotowaniami i rytmem rozgrywek, podopieczni Gregga Popovicha w regular season wypracowali bilans 37-13, najlepszy w całej lidze. „Admirał” całkowicie podporządkował się zespołowi, przez co jego statystyki spadły do 15,8 „oczka”, 10 zbiórek oraz 2,4 bloku. To jednak wciąż robiło wrażenie i czyniło z niego gracza formatu all-star. Właśnie dzięki zespołowości Ostrogi wreszcie nie zawiodły również w play-offs, przedzierając się do wielkiego finału po 3-1 z Minnesotą Timberwolves, 4-0 z Los Angeles Lakers i 4-0 z Portland Trail Blazers.
W finale team z Teksasu zmierzył się z New York Knicks. Ta seria również była krótka, bo zakończona triumfem Spurs 4-1. Nagroda MVP finałów przypadła Timowi Duncanowi, lecz 25 czerwca 1999 roku najszczęśliwszym człowiekiem w Madison Square Garden był prawdopodobnie David Robinson. – Czułem się po prostu oszołomiony – wspomina. – „Czy to już naprawdę koniec?” – pytałem sam siebie. Minutę wcześniej piłka wciąż znajdowała w grze, a po chwili sen stał się rzeczywistością. W swoim dziesiątym sezonie w lidze zawodowej „Admirał” wreszcie osiągnął to, o czym marzył od samego początku. Odczuwał niesamowitą radość, ale zamiast pójść na całonocną balangę z kumplami, wrócił do pokoju hotelowego i położył się obok swojego sześcioletniego synka, któremu obiecał to jeszcze przed meczem numer pięć.
David Robinson to człowiek, który odmienił oblicze San Antonio Spurs i sprawił, że zespół z Teksasu stał się jedną z najlepszych ekip w NBA. Musiało go więc trochę zaboleć, gdy statuetkę MVP finałów odbierał młodziutki Tim Duncan. Urodzony na Wyspach Dziewiczych gracz dopiero niedawno dołączył do drużyny, w której Robinson od lat grał pierwsze skrzypce. – Nie mogę zaprzeczyć, że czułem się wówczas trochę dziwnie – mówi. – To było trudne, ale przypomniałem sobie wtedy biblijną przypowieść o Dawidzie i Goliacie.
W 1997 roku Valerie ogłosiła natomiast, że David przekaże 5 milionów dolarów na budowę Akademii Carvera – prywatnej szkoły chrześcijańskiej w południowo-wschodniej części San Antonio, oferującej najwyższej jakości wykształcenie dla dzieci z ubogich domów. Robinson w Akademię zaangażował się nie tylko finansowo, ale również co jakiś czas pojawia się na miejscu. – Los dał mi taką możliwość, że mogę być największym kibicem tych dzieciaków – mówi. – Jestem tutaj, żeby udzielać im moralnego wsparcia. Moja kariera sportowa była bardzo ekscytująca, lecz moim głównym celem jest wpływanie w pozytywny sposób na życie innych.
Akademia Carvera została ostatecznie otwarta w 2001 roku. Od tamtego czasu Robinson włożył w nią ponad 10 milionów „zielonych” i nie żałował tego ani przez sekundę. – Akademia od samego początku funkcjonuje znakomicie – opowiada. – W corocznym teście Stanforda zawsze plasuje się wśród 25 procent najlepszych szkół średnich. Jakość kształcenia w tej placówce jest znakomita. „Admirał” nie kłamie. Akademia Carvera naucza języka hiszpańskiego, niemieckiego czy japońskiego. Ponadto dzieciaki zapoznają się z programowaniem komputerowym oraz innymi dziedzinami nauki, często dostępnymi dopiero dla studentów.
David jako wciąż aktywny koszykarz poświęcał wiele czasu dzieciom z najbiedniejszych rodzin, a dodatkowo w domu opiekował się swoimi trzema pociechami. Będąc znakomitym koszykarzem zapewne marzył, że któryś z synów pójdzie w przyszłości w jego ślady, ale żadnego z nich do niczego nie zmuszał. – Robią wszystko – mówił. – Są aktywni i próbują rzeczy, których mnie nigdy nie było dane spróbować. Mamy przy tym mnóstwo zabawy. Tak jak ja niczego się nie boją. Jedyne czego chcę, to żeby mieli jakieś cele w życiu. Pragnę, żeby szerzej spojrzeli na świat. Nie zależy mi na ich sukcesie finansowym. Pewnie, że to wspaniale widzieć, kiedy twoim dzieciom się powodzi, ale jeszcze lepiej po prostu widzieć w nich dobrych ludzi, którzy dokonują pozytywnych zmian w otaczającym ich świecie.
Robinson spełniał się nie tylko jako mąż, ojciec i dobroczyńca, ale również jako najlepszy kumpel. On sam uważał się za zupełnie normalnego człowieka, ale niemal każda osoba z jego otoczenia miała na ten temat zupełnie inne zdanie. – W słowniku obok hasła „wzór do naśladowania” powinno widnieć jego zdjęcie – mówi Avery Johnson, wieloletni rozgrywający Ostróg. – Jeśli potrzebujesz kogoś, żeby się wypłakać, on natychmiast pojawia się na posterunku. Jeżeli potrzeba ci kompana, z którym mógłbyś pójść na wojnę, David również znajdzie się obok ciebie.
Niepokonany
Wielu koszykarzy NBA marzy o tym, żeby zakończyć karierę po zwycięskim finale NBA. David Robinson w tej materii nie był wyjątkiem, ale to właśnie jemu jako jednemu z nielicznych się to udało.
Tuż przed kampanią 2002/03 „Admirał” poinformował szefów Spurs, że najbliższe rozgrywki będą jego ostatnimi na parkietach ligi zawodowej. Środkowy Ostróg miał na karku już trzydzieści siedem wiosen i coraz więcej myślał o rodzinie i działalności charytatywnej. Ze względu na zaawansowany wiek rola Davida w zespole była dość ograniczona w porównaniu z latami dziewięćdziesiątymi, ale wciąż stanowił on ważny element układanki Gregga Popovicha. Pierwsze skrzypce w teamie z Teksasu grali Tim Duncan oraz Tony Parker, doświadczony Robinson pomagał zachować równowagę, a kolegów z ławki wspomagał niesamowity Argentyńczyk Manu Ginobili, nazywany południowoamerykańskim Michaelem Jordanem. Siła rażenia Spurs była więc dość konkretna.
Rozgrywki 2002/03 miały symboliczny wymiar nie tylko ze względu na to, że „Admirał” żegnał się wówczas z parkietem. Spurs po wielu latach przenieśli się z hali Alamodome do nowiutkiego SBC Center, znanego dziś pod nazwą AT&T Center. – Kiedy Timmy przybywał do San Antonio, David rozumiał jakiego formatu zawodnikiem on był, dzięki czemu tak łatwo się dogadywali – opowiada Gregg Popovich. – Duncan z wiekiem również potrafił docenić wartość Manu i Tony’ego, dzieląc się z nimi blaskiem chwały. Nigdy nie przeprowadzałem z tymi facetami żadnej rozmowy na ten temat. Po prostu tak się stało. Czterech wielkich zawodników w jednym teamie to niezwykły komfort, ale również ogromne ryzyko powstawania konfliktów. Najlepsi często cechują się tym, że mają swoją własną wizję gry i nie lubią się podporządkowywać. Ufają bezgranicznie swojemu talentowi i wydaje im się, że ich rozwiązania zawsze są najlepsze. – Jestem niezwykłym szczęściarzem, że nie musiałem się mierzyć z rozbuchanym ego gwiazd – dodaje „Coach Pop”. – Miałem do czynienia z dorosłymi facetami o ukształtowanych charakterach. Każdy z nich wiedział czego chce i to dzięki ich mentalności byliśmy w stanie dokonywać tych wszystkich rzeczy.
Ostrogi w kampanii zasadniczej wypracowały znakomity bilans 60-22, zapewniający przodownictwo nie tylko w Konferencji Zachodniej, ale i w całej lidze zawodowej. „Admirał” jako weteran spędzał na parkiecie średnio zaledwie 26,2 minuty, notując przy tym 8,5 punktu, 7,9 zbiórki, asystę oraz 1,7 bloku. W porównaniu do statystyk jakie David osiągał przed erą „Twin Towers”, nie było się czym zachwycać, lecz Robinson wciąż potrafił grać na najwyższym poziomie i nie wolno było go lekceważyć. W pewnym wieku po prostu trzeba wiedzieć jak szafować swoimi siłami i nie przeciążać się w meczach, w których nie ma takiej potrzeby. – Wcale nie miałem wrażenia, że nie jestem najlepszym graczem w drużynie – mówi. – Nadal czułem, że mam konkretną rolę do odegrania. To trochę jak w małżeństwie. Kto jest ważniejszy, mąż czy żona? Nikt, bo każdy ma swoją rolę do odegrania. I wszystko funkcjonuje doskonale, dopóki każdy robi to, co do niego należy. Kiedy jedno chce być ważniejsze od drugiego, związek się sypie.
Choć na boisku liderem Ostróg od dawna był Tim Duncan, w szatni wyglądało to nieco inaczej. David starał się zdejmować presję z młodszego kolegi i przygotowywał go do objęcia przywództwa w przyszłości. Ponadto często zachęcał nowych zawodników, żeby nie usuwali się w cień Duncana, a starali się równać do jego poziomu. „Admirał” wśród kolegów miał wielki posłuch. Tony Parker i Manu Ginobili z szeroko otwartymi oczami oglądali taśmy z nagraniami starych spotkań doświadczonego kumpla i zachwycali się tym jak bardzo potrafił zdominować grę. Robinson na parkiecie był dosłownie wszędzie. Po zdobyciu punktów natychmiast wracał do obrony i blokował rzut rywala lub zbierał piłkę. Atletów o takim wzroście w dzisiejszym baskecie już po prostu nie ma.
W play-offs 2003 Spurs dosłownie prześladował rezultat 4-2. W takim właśnie stosunku ekipa z Teksasu pokonała kolejno Phoenix Suns, Los Angeles Lakers oraz Dallas Mavericks. W wielkim finale podopieczni Gregga Popovicha poszli za ciosem i również 4-2 odprawili z kwitkiem New Jersey Nets, napędzanych przez Jasona Kidda. „Admirałowi” ostatnie spotkanie w roli profesjonalisty przyszło rozegrać przed własną publicznością. Urodzony w Key West środkowy w wygranym przez Ostrogi 88:77 starciu z Nets grał przez 31 minut i uzbierał w tym czasie 13 „oczek”, 17 zbiórek oraz 2 bloki. To było naprawdę godne pożegnanie mistrza, który po końcowej syrenie po raz drugi w karierze mógł wznieść w górę trofeum im. Larry’ego O’Briena.
Patrząc na indywidualne osiągnięcia Davida Robinsona nie ma wątpliwości, że należy on do najlepszych centrów w dziejach basketu. W końcu nie bez powodu w 1996 roku, jako jeszcze aktywny zawodnik, został on zaliczony w poczet pięćdziesięciu najwybitniejszych graczy w historii NBA. „Admirał” ma na koncie dziesięć występów w Meczu Gwiazd, liczne nominacje do pierwszej piątki ligi i pierwszej piątki obrońców oraz statuetki dla debiutanta roku, defensora roku oraz MVP sezonu zasadniczego. Legendarny środkowy jest również jedynym zawodnikiem obok Kareema Abdul-Jabbara, któremu udało się zdobyć potrójną koronę, czyli nagrody dla najlepszego strzelca, zbierającego oraz blokującego w regular season. Robinson dołączył również do ekskluzywnego klubu, liczącego zaledwie kilkanaście nazwisk, którego członkowie na parkietach ligi zawodowej uzbierali co najmniej 20 000 „oczek” i 10 000 zbiórek.
Prestiżowy magazyn „Sports Illustrated” co dwanaście miesięcy wybiera sportowca roku. Po mistrzowskim sezonie Ostróg miała miejsce niecodzienna sytuacja, kiedy to nagrodę otrzymali wspólnie Tim Duncan oraz… David Robinson. – Nasz wybór opierał się nie tylko na postawie boiskowej, ale również na wartościach prezentowanych w życiu codziennym – tłumaczy Terry McDonnell, ówczesny redaktor naczelny pisma. – Oczywiście mogliśmy przyznać tę nagrodę tylko za dokonania sportowe, ale chcemy, żeby kojarzyła się ona także z postawami prezentowanymi przez laureatów.
Wielu sportowców po zakończeniu kariery marzy przede wszystkim o świętym spokoju i nie ma sprecyzowanych planów odnośnie swojej przyszłości. „Admirał” nie stanowił w tej kwestii wyjątku, chociaż zarys tego, czym chciałby się zająć, miał już nakreślony. – Bóg jest częścią mojego życia – mówił. – W jakiś sposób chciałbym głosić ewangelię. Nie jestem kaznodzieją, a bardziej nauczycielem. Edukacja zawsze była dla mnie bardzo ważna, dlatego pragnę prowadzić zajęcia o tematyce biblijnej. David wciąż był również bardzo zaangażowany w Akademię Carvera, która bez jego funduszów prawdopodobnie nigdy by nie powstała. – Bóg wydaje mi krótkie polecenia – dodaje. – Mam być dobrym mężem i ojcem oraz robić wszystko, żeby ta szkoła funkcjonowała. Wierzę, że podołam. Zawsze będę tam, gdzie Pan będzie mnie potrzebował. Nie mam pojęcia, co będzie za dwa lata czy za pięć lat. Przyjdzie moment, w którym on utoruje mi drogę i wskaże, co mam robić. A ja to uczynię z radością.
David Robinson pożegnał się z zawodowym basketem w najlepszym możliwym momencie. Został zapamiętany jako jeden z najwybitniejszych w historii, a przy tym nie zostawił kolegów na pastwę losu. San Antonio Spurs to zespół, którego szkielet do dziś stanowią gracze, którzy ukształtowali się przy „Admirale”. Tim Duncan, Manu Ginobili i Tony Parker, choć wszyscy już dość wiekowi, pod przewodnictwem Gregga Popovicha świętowali mistrzowskie tytuły jeszcze trzykrotnie, po raz ostatni w kampanii 2013/14. W związku z tym Ostrogi mają na koncie łącznie pięć trofeów im. Larry’ego O’Briena i w chwili obecnej ustępują pod tym względem tylko Chicago Bulls, Boston Celtics oraz Los Angeles Lakers.
„Admirał” podczas czternastu sezonów na parkietach NBA notował średnio 21,1 punktu, 10,6 zbiórki, 2,4 asysty, 1,4 przechwytu oraz 3 bloki. Za swoje osiągnięcia we wrześniu 2009 roku został włączony do Koszykarskiej Galerii Sław im. Jamesa Naismitha. Podczas tej samej ceremonii w Springfield w stanie Massachusetts zaszczytu tego dostąpili również John Stockton i Michael Jordan. – Gdybym z całej mojej kariery miał wybrać jeden wieczór, byłoby to pewnie zejście z parkietu jako mistrz i ze świadomością tego, iż to będzie moje ostatnie wspomnienie związane z koszykówką – mówi David.
Robinson po skończeniu z profesjonalną grą w basket mógł wreszcie spędzać więcej czasu z ukochaną żoną Valerie oraz synami: Coreyem, Davidem juniorem i Justinem. – Chciałem wreszcie móc tulić ich przed snem każdej nocy oraz odprowadzać rano do szkoły – opowiada. – Mogłem poczuć jak to jest być mężem i ojcem. Bardzo fajnie było mieć normalne życie rodzinne. Choć David niczego nie narzucał swoim dzieciom, chłopcy poniekąd poszli w jego ślady. Corey gra w futbol na uczelni Notre Dame, a David junior trudni się tym samym na East Carolina University. Justin natomiast dobrze radzi sobie jako koszykarz w liceum w San Antonio. – Oni sami muszą podejmować decyzje – twierdzi „Admirał”. – Wysyłasz dzieciaki w świat i patrzysz czy rozkwitną, czy może zwiędną. To doskonały czas, żeby przekonać się co wyrośnie z tego, co przed laty zasadziłeś.
David myśli nie tylko o swoich dzieciach. Nadal angażuje się w działalność Akademii Carvera, której jest współfundatorem, dzięki czemu szkoła ta w 2012 roku zyskała status publicznej. Placówka została również objęta specjalnym programem, mającym pomóc najuboższym dzieciakom w dostaniu się na wymarzone studia. – Nie jestem osobą, która może siedzieć bezczynnie na czterech literach – mówi o sobie Robinson. Legendarny center Ostróg powołał też do działania The Admiral Center, czyli organizację współpracującą z wielkimi korporacjami i znanymi osobistościami, która pozyskuje pieniądze na realizację długofalowych projektów, poprawiających komfort życia w społeczeństwie. Właśnie ta działalność stanowiła dla „Admirała” impuls, żeby w 2010 roku wrócić na studia i zdobyć dyplom magistra w dziedzinie administracji. David spędzał na nauce od dziesięciu do piętnastu godzin tygodniowo, a zakończył ją z maksymalną w USA średnią ocen 4.0. – To było trudne – wspomina. – Nie będę ukrywał, że do książek zasiadałem najczęściej po północy, kiedy wszyscy byli już w łóżkach, a w domu panowała cisza. Miałem naprawdę sporo na głowie, bo byłem zaangażowany w prowadzenie szkoły, a trójka moich dzieci również się uczyła. Właśnie dlatego też chciałem mieć same najlepsze stopnie.
Urodzony w Key West Robinson to człowiek naprawdę nietuzinkowy. Jako zawodowy koszykarz osiągnął wszystko i gdyby tylko chciał, odcinałby dziś tylko kupony od tego, czego dokonał przed laty. Mógłby całymi dniami prażyć się w słońcu na plaży na Florydzie lub zająć się pomnażaniem swojego majątku do jeszcze bardziej niebotycznych rozmiarów. On jednak objął inną drogę. – Kiedy człowiek stoi na najwyższym stopniu podium, czuje się fantastycznie – mówi „Admirał”. – Chwała jest intensywna, jednak ulotna. Tymczasem dawanie jest czymś trwałym i łączy cię z innymi ludźmi na wieki. To niesamowite, że Bóg powierzył mi taką rolę. Niektórzy mówią, że poświęcam na to tylko część moich dochodów, ale tu nie chodzi tylko o pieniądze. Dzielić trzeba się wszystkim, a najważniejsze to dawać innym również samego siebie. Dla mnie nie liczy się także, czy dostanę coś w zamian. Traktuję to jako inwestycję w następne pokolenie. Zostawiam część siebie i dzięki temu będę mógł być częścią czegoś w przyszłości.
O sposobie na życie Davida Robinsona można mieć różne zdanie. Nie ma jednak wątpliwości, że patrząc na jego posturę i słuchając go, wielu odbiorców może zmienić swoje spojrzenie na świat. Jaka jest recepta „Admirała” na sukces? – Po pierwsze, należy czytać i studiować Biblię, żeby zrozumieć mądrości i prawdy, które są w niej zawarte. To, czego się nauczymy, jest z nami przez całe życie, chroni nas i stanowi swego rodzaju lampkę na nogi, oświetlającą drogę, którą podążamy. Po drugie, trzeba się modlić. Modlitwa to największy akt służby Bogu. Módl się codziennie, a twoja siła zostanie pomnożona. To także przygotuje twoje serce na niesienie pomocy innym. No i po trzecie, należy służyć. Trzeba być sługą w każdej sytuacji – w szkole, w pracy czy w związkach międzyludzkich. Cokolwiek robisz, myśl o tym, że wykonujesz to w służbie Panu. Ja byłem koszykarzem. Nie miałem pojęcia, że coś dobrego z tego wyniknie, ale Bóg wykorzystał to, żeby zachęcić do działania wielu ludzi.
Gdy David patrzy na dzisiejszą młodzież, nie czuje satysfakcji. Razi go to, że młodzi ludzie często nie mają zbyt wysokich aspiracji i marzą zazwyczaj o karierze rapera lub co najwyżej sportowca. Robinson w przeszłości sam wybrał tę drugą drogę, jednak zdobywanie wiedzy i przekazywanie jej nigdy nie przestało być dla niego ważne. Basket stanowił tylko część jego egzystencji, bez której bez wątpienia potrafiłby sobie poradzić. Zdobył wykształcenie i posiadał liczne zainteresowania, dzięki czemu w razie poważnej w skutkach kontuzji nie istniała obawa, że pozostałby bez środków do życia. – Musimy rozwiązać ten podstawowy problem w naszym społeczeństwie i pokazać dzieciakom, jak ważna jest edukacja – nawołuje. – Kiedy to zrozumieją, wszelkie ograniczenia znikną. Przyszłość jest nieograniczona.
Bibliografia:
- basketball-reference.com,
- Chicago Tribune,
- espn.go.com,
- Gregg Lewis and Deborah Shaw Lewis – The Admiral: The David Robinson Story,
- Mens Fitness,
- New York Times,
- nba.com,
- People,
- Sports Illustrated,
- thrivingfamily.com.
Foto: gettyimages.com