Larry Bird – z piekła do raju

Larry Bird

Data publikacji: 31 stycznia 2014, ostatnia aktualizacja: 12 kwietnia 2024.

4 lutego 1993 roku pod kopułą legendarnej hali Boston Garden zawisła koszulka z numerem „33”, który przez trzynaście sezonów należał do Larry’ego Birda – najlepszego białego koszykarza w historii NBA.

Syn alkoholika

Joey Bird i Georgia Kerns pobrali się 20 września 1951 roku, w dniu poprzedzającym dwudzieste piąte urodziny mężczyzny. Przed ślubem miały jednak miejsce wydarzenia, które zmieniły życie pary raz na zawsze. Dwa lata wcześniej pan młody postanowił związać swoją przyszłość z marynarką wojenną Stanów Zjednoczonych, po czym został wysłany na Półwysep Koreański, gdzie siły ONZ (głównie amerykańskie) wspierane przez wojsko Republiki Korei, toczyły walki z siłami Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej, współpracującymi z oddziałami Chińskiej Republiki Ludowej. Udział w konflikcie zbrojnym odcisnął ogromne piętno na świeżo upieczonym żołnierzu. Po powrocie do ojczyzny Joey nie był już tym samym człowiekiem, którego Georgia poznała pracując w fabryce obuwia. Nie chciała jednak słuchać rad bliskich, odradzających jej wiązanie się z facetem, którego dręczyły nocne koszmary, będące pokłosiem piekła jakie przeżył uczestnicząc w wojnie. Pewnej nocy był świadkiem jak koreański żołnierz zabija jego kumpla. Natychmiast chwycił za swój karabin i zakończył żywot napastnika, lecz nie potrafił się pogodzić ze śmiercią kolegi. – Te oczy… Nigdy ich nie zapomnę. To ja powinienem wtedy zginąć, nie on – mówił.

Małżeństwo Birdów doczekało się szóstki potomstwa – pięciu synów oraz córki. 7 grudnia 1956 roku w szpitalu w Bedford w stanie Indiana na świat przyszedł Larry Joe – ten, o którym w latach osiemdziesiątych usłyszał cały świat. Już jako noworodek zdradzał zadatki na koszykarza, ponieważ ważył ponad 5 kilogramów przy wzroście 58,5 centymetra. Rodzina zamieszkiwała w maleńkim miasteczku West Baden, łączącym się z nieco większym French Lick, położonym niewiele ponad 170 kilometrów na południe od Indianapolis. – W tamtych czasach ciężko było dostrzec jakąkolwiek granicę pomiędzy French Lick a West Baden – wspomina były mieszkaniec tamtych stron. – Dla mnie to był jednak prawdziwy mur. Kiedy mierzyli się ze sobą French Lick Red Devils i West Baden Strudels, na boisku toczyła się regularna wojna.

Życie pod jednym dachem z Joey’em Birdem nie było łatwe. Koszmary dręczące go od powrotu z Korei solidnie dawały się we znaki wszystkim domownikom. Georgia często ostrzegała rodzinę i znajomych, żeby budząc go nie podchodzili zbyt blisko. Przyjaciółka rodziny, Virginia Smith, pewnego razu całkowicie o tym zapomniała. – Miałam pójść do sypialni, obudzić go i przekazać mu, że Georgia poszła razem z córką do pracy. Złapałam go za kostkę i potrząsnęłam nim – wspomina kobieta. – Joey w jednej chwil poderwał się z łóżka i wymierzył mi cios prawym hakiem. Mężczyzna zaczął nadużywać alkoholu i porzucił służbę w armii. Ciężko pracował, lecz gdy przychodził weekend, niemal niemożliwym było spotkać go trzeźwego. Nie chciał słyszeć o terapii odwykowej. – Joey pił, bo musiał. Nie dlatego, że chciał – opisywała swego męża Georgia.

Alkoholizm mężczyzny w pewnym momencie stał się dla jego żony zbyt wielkim ciężarem. Kobieta postanowiła wnieść do sądu pozew o rozwód. Joey obiecywał poprawę, lecz nie potrafił poradzić sobie z samym sobą. 3 lutego 1975 roku zastrzelił się w domu swojego ojca. Wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, co zamierza zrobić, jednak nikt nie potrafił mu pomóc. – Wiedzieliśmy o tym, bo sam nam powiedział – opowie dorosły już Larry. – Nie oczekiwał współczucia. Rzekł po prostu: „Nie chcę już dłużej być na tym świecie. Nie chcę żyć w ten sposób. Dla was, dzieciaki, lepiej będzie kiedy odejdę”. Gdy policja znalazła ciało Birda seniora, Larry akurat przebywał w domu babci ze strony matki. Pocieszał siostrę Lindę, która na wieść o śmierci taty całkowicie się rozkleiła. – Nie byłem zaskoczony tym co zrobił, ale trudno mi było uwierzyć, iż to naprawdę się stało. Czułem, że powinienem płakać, ale po chwili przypomniałem sobie jaki on był i co mi wpajał.

Pomimo nałogu ojca, dzieci państwa Birdów mają sporo radosnych wspomnień z dzieciństwa. Szczególnie ciepło wspominają święta Bożego Narodzenia, spędzane często wspólnie z przyjaciółmi rodziców – Virginią oraz Martym Smithami. Pewnego razu Larry i jego bracia znaleźli pod choinką kowbojskie kapelusze, chusty, odznaki szeryfa, kabury oraz plastikową broń. Chłopcy byli wniebowzięci. Pierwszą piłkę późniejszy as Boston Celtics dostał w prezencie, gdy miał cztery lata. – To był jeden z tych najtańszych, gumowych modeli – opowiada. – Byłem jednak z niej tak dumny, że potrafiłem godzinami stać i po prostu odbijać ją od podłogi. Na kolejne święta Larry otrzymał już prawdziwą piłkę do koszykówki. – Kiedy ją rozpakowałem, pomyślałem, że to najlepsza rzecz, jaką widziałem – dodaje.

To był początek miłości Larry’ego do sportu. Pomimo bardzo niskiej temperatury, chłopak całe dnie spędzał na dworze i grał. Gdy z piłki uchodziło powietrze, kładł ją obok żeliwnego pieca, czekał aż się napompuje i szedł grać dalej. Pewnego razu zostawił jednak swoją owalną przyjaciółkę w tamtym miejscu na całą noc, a kiedy się zorientował, była już cała pokryta bąblami. Nie mógł pozwolić sobie na zakup nowej, więc przez dwa lata bawił się popsutą.

Larry już jako brzdąc zdradzał zadatki na gwiazdę sportu. – Miał takie duże ręce i nogi. Był też bardzo silnym dzieckiem – wspomina Menta Elliot, sąsiadka Birdów. Warunki fizyczne odziedziczył po rodzicach – Georgia mierzyła aż 182 centymetry, a Joey zdawał się tylko odrobinkę niższy. Wieść gminna niesie, że Larry już w wieku trzech miesięcy robił pompki, do czego podpuszczał go starszy brat. Cztery miesiące później samodzielnie stał na nogach, a po dwóch kolejnych potrafił chodzić. Niedługo później dokonał eskapady ze swojego ogrodzonego wysokimi szczeblami łóżeczka. Gdy rodzeństwo oglądało wieczorem telewizję, Mike zauważył nagle, że jego mały braciszek uśmiecha się do niego spod swojej burzy blond loków. – Mamo! Zobacz, kto tu jest! – zawołał.

Larry odziedziczył po ojcu poczucie humoru oraz zdolności sportowe. – Tata był niezłym żartownisiem – opowiadał w jednym z wywiadów. – Znajomi powiedzieli mi, że mógł być także dobrym koszykarzem, gdyby tylko bardziej przykładał się do treningów. Jako dziecko Bird junior nie miał swojej ulubionej dyscypliny. Uwielbiał baseball, koszykówkę oraz futbol amerykański. Na boisko chodził zawsze z Markiem i Mikiem – swoimi starszymi braćmi. Nigdy nie dawał się odstawić na boczny tor i gdy mówiono mu, że ma tylko siedzieć i patrzeć, to od razu biegł na skargę do ojca. Jego kariera futbolisty skończyła się już w podstawówce, po tym jak złamał obojczyk. Gdy miał czternaście lat, podczas wizyty u krewnych w Hobart został potrącony przez trycykl i musiał mieć szytą nogę. Po zabiegu lekarz kazał chłopcu oszczędzać kończynę, lecz ten nic sobie z tego nie robił, wsiadł na rower i odjechał. Rana się otworzyła, a doktor odmówił ponownego jej zszycia.

Również w Hobart Larry po raz pierwszy grał w koszykówkę. – Byłem akurat na spacerze, kiedy podeszło do mnie kilkoro innych dzieci z pytaniem, czy nie chciałbym zagrać razem z nimi – wspomina. – Mój pierwszy rzut wpadł do kosza, drugi również. Dzieciaki z mojego zespołu zaczęły klepać mnie po plecach i mówić, że jestem świetnym zawodnikiem. A ja się zakochałem. Wszyscy myśleli, że Larry trenował basket w jakimś lokalnym klubie i nie mogli uwierzyć, kiedy temu zaprzeczał. – Jeden z chłopaków powiedział: musisz być najlepszym graczem tam, skąd jesteś. Byłbyś w stanie wpaść tu w przyszłym tygodniu i znowu z nami zagrać? – dodaje. Po powrocie do domu koszykówka w pełni pochłonęła młodego Larry’ego. Chłopiec ciężko trenował każdego ranka po to, żeby być jeszcze lepszym. Bardzo często grał przeciwko starszym braciom, u których nie miał co liczyć na jakąkolwiek taryfę ulgową. Jego determinacja była godna podziwu. – Walczył z nimi zębami i paznokciami, a kiedy oni szli już do domu, to zostawał i trenował. Nawet w wieku ośmiu lat był trudnym rywalem, który nigdy nie dawał za wygraną – wspomina Jim Jones, pierwszy trener legendy Boston Celtics.

W domu Birdów się nie przelewało. Ojciec zarabiał minimalną pensję, a matka przynosiła do domu jeszcze mniej pieniędzy, harując na dwa etaty. Rodzicom ciężko było wyżywić i ubrać szóstkę dzieci, które jednak na każdym kroku starały się im pomagać. – Tata miał szczęście, kiedy zarobił 120 dolarów tygodniowo, a mama o 20 mniej. Zawsze byliśmy w finansowym dołku – opowiada Larry. Nigdy nie prosił o wiele, gdyż rozumiał, że rodzice nie spali na pieniądzach. Odskocznię od szarej rzeczywistości i alkoholizmu ojca stanowiła dla niego koszykówka, której poświęcał każdą wolną chwilę. W szkole nie potrafił skupić się na słowach nauczyciela dłużej niż przez dziesięć pierwszych minut lekcji. Po tym czasie myślał już tylko baskecie, który stał się niemalże jego obsesją.

Larry nienawidził alkoholowego nałogu swojego taty, którego darzył jednak bardzo silnym uczuciem. Joey zawsze powtarzał swoim dzieciom, żeby starały się być jeszcze lepszymi ludźmi niż są. – Brakowało mi go od chwili, w której odszedł, i brakuje do dziś – mówi. Dawni znajomi Birda seniora również wypowiadają się o nim w ciepłych słowach i wspominają, że miał przede wszystkim wielkie serce, i że oddałby potrzebującemu swoją ostatnią koszulę. – Larry nauczył się od niego bardzo wiele i naprawdę go kochał – puentuje Tony Clark, kolega Birda juniora z liceum Springs Valley we French Lick, pierwszego poważnego przystanku w koszykarskiej karierze przyszłego asa Celtów.

Latający blondyn

Larry Bird był bardzo spokojnym dzieckiem, lecz na boisku zamieniał się w prawdziwą bestię. Swoje drugie oblicze pokazywał nawet podczas wakacyjnych zajęć organizowanych na rynku w West Baden.

Syn Joeya i Georgii nienawidził przegrywać. Gdy jego drużynie nie szło, krzyczał na kolegów, wyzywał sędziów i oficjeli oraz rzucał piłką gdzie popadło. W ósmej klasie trener Butch Emmons dwukrotnie sadzał go na ławce rezerwowych w związku z jego irracjonalnym zachowaniem. To nie pomogło, a Larry w ramach protestu opuścił trening, po czym został wyrzucony z zespołu. – Nie potrafił przełknąć goryczy porażki – mówi coach.

Kluczowy okres dla rozwoju sportowego młodych talentów to bardzo często szkoła średnia. Larry Bird wybrał naukę w lokalnym liceum Springs Valley we French Lick, gdzie trafił do drużyny koszykówki prowadzonej przez Gary’ego Hollanda. Z miejsca zarezerwował sobie numer „33”, z którym występował wcześniej jego starszy brat Mark. Coach od początku dostrzegł w chłopaku niesamowity potencjał, lecz wiedział, iż jeśli Larry nie będzie potrafił trzymać nerwów na wodzy, to może być mu trudno wybić się ponad przeciętność. Pewnego dnia roku 1971 nastąpił jednak niespodziewany przełom. – Nie mam pojęcia dlaczego, ale nagle zacząłem trafiać wszystkie rzuty. Naprawdę wszystkie. Wtedy starsi koledzy zaczęli wybierać mnie jako pierwszego – wspomina Bird.

Na początku drugiej klasy liceum piętnastoletni Larry Bird mierzył 185 centymetrów. W poprzednich rozgrywkach poczynił olbrzymie postępy i zbliżający się sezon miał należeć do niego. Za przebicie się do rezerwowego zespołu swojej szkoły otrzymał od ojca 20 dolarów nagrody, lecz chciał być jak swój brat Mark, który szczycił się mianem najlepszego strzelca pierwszej drużyny Springs Valley. – Wszyscy go dopingowali – opowiada. – To ja chciałem być tym kolesiem, pragnąłem, żeby to mnie ludzie bili brawo.

Rzeczywistość okazała się jednak brutalna i chłopak o falowanych blond włosach już na początku zmagań doznał złamania kostki, które na długi czas wykluczyło go z gry. To był ogromny cios dla Larry’ego, który nie miał najmniejszej ochoty na oglądanie z trybun kolegów w akcji. Tak bardzo pragnął być na parkiecie. Kochał koszykówkę ponad życie, dlatego nawet zmagając się z kontuzją doskonalił swoje umiejętności. Nie mógł biegać, lecz z pomocą przyjaciela każdego dnia trenował rzuty. Ćwiczył do chwili zamknięcia szkolnej sali gimnastycznej. Wrócił na sześć ostatnich spotkań rozgrywek. Walczył z bólem, ale nie chciał już dłużej pauzować. – Nienawidziłem wpuszczać go na boisko, bo wiedziałem, że strasznie cierpi – wspomina Gary Holland. Podczas corocznego turnieju szkół średnich gracze zespołu rezerw zazwyczaj tylko przyglądają się popisom starszych kolegów. Larry Bird dostał jednak swoją szansę u coacha Jima Jonesa jako rozgrywający i wykorzystując dwa rzuty wolne w końcówce jednego ze spotkań, poprowadził swoją drużynę do jednopunktowego zwycięstwa. – Kiedy stanąłem na linii, wyobraziłem sobie, że jest szósta rano, i że właśnie jestem na treningu – wspomina. – Wmówiłem sobie, że to są tylko dwa spośród pięciuset rzutów osobistych, które oddaję każdego ranka. No i się udało! Obie próby były dobre, a my wygraliśmy mecz.

Larry z tłumu koszykarzy w swoim wieku wyróżniał się niesamowitym wyskokiem. Już w pierwszej klasie liceum potrafił wykonać wsad. Po raz pierwszy dokonał tego na starym boisku szkolnym, a obserwatorzy byli w szoku. – Nigdy wcześniej nie widzieliśmy kogoś dunkującego w ten sposób – mówi jeden z jego przyjaciół. – Nikt z nas nie potrafił fruwać tak jak Larry. Bird w dzieciństwie był wielką indywidualnością, lecz pod okiem Gary’ego Hollanda wszystko się zmieniło. Nauczył się podawać piłkę i na pierwszym miejscu stawiał dobro zespołu oraz kumpli. Potwierdził to podczas spotkania z North Knox, kiedy jego kolega Steve Land próbował zwrócić na siebie uwagę coachów uniwersyteckich. Chłopaka dzieliło zaledwie 6 punktów od pobicia rekordu szkoły należącego do Marvina Pruetta, ale w końcówce meczu koledzy przestali podawać mu piłkę. Siedzący wówczas na ławce rezerwowych Bird nagle krzyknął w kierunku trenera: – Wpuść mnie na parkiet, ja mu podam!

Blondyn z West Baden dotrzymał słowa, a Steve Land pobił rekord szkoły. W trzecim roku liceum Bird zdobywał średnio 16 punktów i notował prawie 10 asyst. Był dobry, ale nie najlepszy. Jego brat Mark kontynuował swoją karierę w Oakland City College i oczekiwano, że Larry prędzej pójdzie w jego ślady niż zaczepi się na jakiejś bardziej prestiżowej uczelni, z której droga do NBA będzie o wiele prostsza.

Podczas ostatniego roku nauki w Springs Valley Bird mierzył już prawie 201 centymetrów. W wakacje pracował również solidnie nad muskulaturą, dlatego nowy-stary trener pierwszej drużyny, Gary Holland, przesunął go z pozycji rozgrywającego na… centra. – Do tego nie stracił nic ze swoich walorów. Tym, którzy chcieli słuchać, powtarzałem: mamy w drużynie prawdziwą gwiazdę – wspomina coach. Larry był niekwestionowanym liderem swojego teamu, notując przerażające statystyki: 30,6 punktu oraz 20,6 zbiórki na mecz. Ekipa Springs Valley zakończyła zmagania z bilansem 21-4 i dotarła do finału swojego regionu, w którym uległa 58:63 drużynie Bedford. O blondynie z West Baden było głośno w całym stanie, a jego grę przyjeżdżali oglądać skauci wielu znanych uniwersytetów. Bird w jednej chwili stał się sławny i zaczęła pisać o nim lokalna prasa. Nigdy jednak woda sodowa nie uderzyła mu do głowy. Czas wolny spędzał z przyjaciółmi, z którymi grał w bilard, czy jeździł na rynek do niedalekiego Jasper. Do leżącego nieopodal Northwood wybierał się słuchać transmisji radiowych z meczów baseballowych ekipy Chicago Cubs. – Do dzisiaj jestem ich fanem – mówi.

Brak kwalifikacji licealnego teamu Birda do turnieju stanowego miał wpływ na to, że młody koszykarz musiał się pogodzić z tym, iż wiele wyróżnień indywidualnych go ominie. To najważniejsze także – tytuł Mr. Basketball, przyznawany najlepszemu zawodnikowi na poziomie szkół średnich. Znane persony w świecie koszykówki nie miały jednak wątpliwości, że w liceum Springs Valley wyrósł zawodnik, który może zrobić wielką karierę co najmniej na szczeblu uczelnianym. Na kilku spotkaniach we French Lick pojawił się słynny coach teamu Indiana University – Bobby Knight. – Jest dobrym strzelcem i posiada odpowiednie umiejętności ofensywne. To najlepsza para rąk, jaką widziałem na przestrzeni całego roku – komplementował Birda. Chłopakowi z West Baden schlebiała możliwość pójścia na uniwersytet gwarantujący możliwość sportowego rozwoju, lecz w rzeczywistości… nie miał on ochoty kontynuować nauki. Chciał iść do normalnej pracy i zarabiać pieniądze, żeby jego matka nie musiała całymi dniami harować.

Rodzice szybko jednak wyperswadowali synowi, że powinien dalej się uczyć i rozwijać swój sportowy talent. Obok oferty słynnego Indiana University, na stole leżała również propozycja z mniejszej uczelni – Indiana State University oraz zaproszenie z legendarnego Kentucky. Matka przekonywała Larry’ego do wyboru pierwszej opcji, ojciec nalegał na drugą. Z trzecią wiąże się natomiast dość zabawna historia. Bird nie był chętny do rozmów z Kentucky, więc tamtejszy trener, Denny Crum, odwiedzając go wyszedł z propozycją pojedynku w H.O.R.S.E. – Jeśli wygram, przyjedziesz chociaż obejrzeć uczelnię – zaproponował. – Jeżeli natomiast wygrasz ty, dam ci spokój. To był chyba najgłupszy zakład w życiu Cruma, który już po pięciu rzutach musiał wracać do domu.

Larry w końcu zdecydował się grać dla Indiana University. Bob Knight był bardzo zdeterminowany, żeby pozyskać chłopaka z West Baden i widział wiele jego atutów, których inni zdawali się nie dostrzegać. – On jest zbyt wolny – komentował Joe B. Hall z Kentucky. – Bird jest wyjątkowym zawodnikiem, jednym z najlepszych – odpowiedział Knight. Coach był pod wrażeniem tego jak wychowanek liceum Springs Valley chwyta piłkę. Jego umiejętności w tej dziedzinie porównywał do kunsztu legendarnego baseballisty Cincinnati Reds – Johnny’ego Bencha.

Bird w swoich rodzinnych stronach już jako nastolatek traktowany był niczym bohater. Gdy zespół gwiazd stanu Indiana mierzył się w Louisville z ekipą tamtejszego uniwersytetu Kentucky, kibice z French Lick i okolic wybrali się na to spotkanie autobusem ozdobionym w hasła na cześć Larry’ego. W hali fani również o nim nie zapomnieli i non-stop zagrzewali go do boju. Entuzjastycznie do młodzieńca nie był jednak nastawiony trener Kirby Overman. Chłopak na początku spotkania rzucił 6 „oczek”, po czym coach zdjął go z parkietu. Gdy czwarta kwarta dobiegała końca, nagle zdecydował, że Bird ma wrócić na boisko. Tymczasem on ani myślał go słuchać i odmówił. – Jeśli trener nie chciał widzieć mnie w grze niemal przez całe spotkanie, to dlaczego nagle miałem grać w samej końcówce? – wyznał matce. Po latach dodał: – Wiem, że postąpiłem źle, ale byłem młody. Poza tym, gdybym mógł cofnąć czas, to pewnie zachowałbym się dokładnie tak samo, bo wiem jak się wtedy czułem. Siedziałem tam i wydawało mi się, że wszyscy o mnie zapomnieli.

Wielka kariera była jednak dopiero przed chłopakiem z West Baden. Gra na uczelni należącej do słynnej konferencji Big Ten stwarzała możliwość pokazania się szerokiemu gronu obserwatorów przekazujących swoje raporty do najlepszych klubów w USA, w tym tych należących do NBA.

Akademickie perypetie

Larry Bird na Indiana University wytrzymał zaledwie dwadzieścia cztery dni. – Przyjedź tu i zabierz mnie stąd. Chcę wrócić do domu – powiedział w rozmowie telefonicznej z wujkiem Amosem Kernsem.

Był rok 1974, a młody koszykarz czuł się totalnie zagubiony w nowym środowisku. Przytłaczał go rozmiar uczelni, w której nauki pobierało wówczas około trzydzieści trzy tysiące studentów. – W jednej sali wykładowej zmieściłaby się połowa West Baden – obrazuje. Chłopak narzekał również na brak pieniędzy. Wyjechał na studia z siedemdziesięcioma pięcioma dolarami w kieszeni. W szafie miał sześć par dżinsów, jedne spodnie galowe, kilka koszul i koszulek oraz tenisówki. Nie posiadał nawet sportowej kurtki czy eleganckich butów. Pokój w kampusie dzielił jednak Jimem Wismanem, na którego zawsze mógł liczyć. Jego nowy kolega był synem kuriera, lecz przy Birdzie prezentował się niczym milioner. – Skończyło się na tym, że ciągle chodziłem w jego ubraniach. Dawał mi też pieniądze, kiedy ich potrzebowałem – wspomina Larry. – Mówiłem do siebie: ile jeszcze mogę korzystać z jego ciuchów i brać od niego kasę? W końcu nie wytrzymał i wrócił do domu.

Georgia nie była zaskoczona decyzją syna o rzuceniu studiów. Już od pierwszego dnia pobytu w kampusie dzwonił do niej i narzekał jak źle się czuje w Bloomington. Kobieta próbowała przekonać go do zmiany decyzji, ale nic nie wskórała. Po czasie zaczęła obwiniać samą siebie o to, że namówiła Larry’ego do pójścia na Indiana University. Wiedziała, że nie jest gotowy na podjęcie takiego wyzwania, a mimo wszystko podpisała papiery, które dostarczył jej trener Bobby Knight. O samym coachu wypowiadała się dość krytycznie: – On nie werbuje chłopców za to, co są w stanie dać drużynie. On formuje ich na takich graczy, jacy są mu potrzebni. Nie sądzę, że byłoby to dobre dla Larry’ego. On by go zniszczył.

Wypowiedzi matki Birda sprawiły, że w kuluarach mówiło się, iż to konflikt z trenerem przyczynił się do powrotu chłopaka z West Baden w rodzinne strony. Sam koszykarz na każdym kroku jednak temu zaprzecza, a o słynącym z niebywałej porywczości szkoleniowcu wypowiada się w samych superlatywach. Twierdzi, że Bloomington opuścił tylko dlatego, że czuł się przytłoczony wielkością uczelni. – Uwielbiałem trenera Knighta – tłumaczy. – Uważam go za najlepszego coacha w kraju. Być może jest on trochę nieprzyjemny dla swoich zawodników, ale jeśli człowiek się przyzwyczai, to po czterech latach będzie o wiele lepszym graczem. Jedna z plotek głosiła, że Bird opuścił uczelnię po tym jak trener rzucił w niego koszem na śmieci. – Zapowiadał się na niezłego zawodnika, a ja byłem bardzo zawiedziony, kiedy dowiedziałem się, że odchodzi – wspomina coach. – Wychował się jednak w niewielkiej mieścinie i po prostu nie mógł sobie z tym wszystkim poradzić.

Larry z Bloomington dostał się do domu autostopem. Georgia namawiała go, żeby nie porzucał edukacji i zapisał się na dwuletnie studia w pobliskim koledżu Northwood. Chłopak był entuzjastycznie nastawiony do tego pomysłu. Wycofał się jednak, gdy okazało się, że jeśli zagrałby w choć jednym meczu tamtejszej drużyny, to marzenia o występach w lidze uniwersyteckiej musiałby odłożyć na dwa lata. Podjął pracę w Departamencie Higieny Środowiska we French Lick. Jeździł śmieciarką, ustawiał znaki zakazu parkowania, pomagał w łataniu dziur w drogach oraz odśnieżaniu ulic. Zarabiał 150 dolarów tygodniowo i był szczęśliwy. – Zaoszczędziłem trochę pieniędzy i kupiłem sobie pierwszy samochód – chevroleta z 1964 roku – wspomina. – To był szrot jakich mało, ale mi pasował.

Praca pracą, lecz Larry Bird nie mógł zapomnieć o swojej największej miłości – koszykówce. Grał w lidze amatorskiej w zespole Hancock Construction. Jego drużyna dotarła do finału rozgrywek, w którym uległa ekipie z Detroit. Spotkanie odbyło się w stolicy stanu Iowa, Des Moines, a chłopak z West Baden rzucił 34 punkty i zebrał z tablic 35 piłek. Statystyki młodzieńca wskazywały jasno, że wśród amatorów marnuje on swój potencjał. Fani Birda byli podzieleni: część z nich twierdziła, że powinien grać dla Northwood, a inni uważali, iż musi koniecznie wrócić na Indiana University. Larry czuł na sobie presję tłumu i nie potrafił sobie z nią poradzić, więc usunął się w cień.

Birdowi na myśl o powrocie do szkoły robiło się słabo. Od razu przypominał sobie piekło, jakie przeszedł w Bloomington. Ludzie, których miał wokół siebie, byli jednak bardzo zdeterminowani, żeby mu pomóc spróbować jeszcze raz. Do takich osób należał Bill Hodges – asystent trenera na Indiana State University w Terre Haute. Pewnego dnia Larry po całodniowej fizycznej harówce miał wystąpić w meczu przeciwko Indiana All-Stars. Wydawało się, że nie wytrzyma na boisku nawet pięciu minut, a on zdobył 43 „oczka” i zebrał 25 piłek, prowadząc swój team do zwycięstwa. Wszystko to widział Hodges, który coraz częściej przyjeżdżał oglądać Birda w akcji. Chłopak nie chciał jednak z nim rozmawiać i unikał go na wszelkie możliwe sposoby. Coach był jednak nieugięty i w końcu namówił gwiazdora z West Baden na krótką pogawędkę, podczas której zaprosił go na spotkanie z głównym trenerem Indiana State University – Bobem Kingiem. Georgia widząc zaangażowanie Hodgesa nie miała wątpliwości, że jej syn posiada talent, którego nie wolno mu zmarnować. Zdawała sobie sprawę, że nikt nie czyniłby takich starań o pierwszego lepszego młodzieńca potrafiącego rzucać celnie piłką do kosza. – Twój tata od początku mówił, że ta szkoła to najwłaściwszy wybór – powiedziała Larry’emu. – Bill Hodges zwyciężył, ponieważ był niesamowicie wytrwały – powie dorosły Bird. – W końcu miałem go już dość i postanowiłem pójść na tę uczelnię.

Larry w pierwszym roku pobytu na Indiana State University mógł tylko trenować z zespołem prowadzonym przez Boba Kinga. Drużyna miała całkiem dobrych zawodników, jednak Bird był wyraźnie najlepszy. Coach często musiał go sadzać na ławce nawet podczas ćwiczeń, żeby nie zawstydzał starszych kolegów.

Sportowcy zazwyczaj nie narzekają na powodzenie u płci przeciwnej. Chłopak z West Baden nigdy jakoś specjalnie nie interesował się dziewczynami, lecz w końcu poznał Janet Condrę, z którą w listopadzie 1975 roku… wziął ślub. Związek ten od początku skazany był na niepowodzenie, ale buzujące hormony okazały się silniejsze. Małżeństwo trwało tylko rok i zakończyło się rozwodem. – Starałem się, żeby to wszystko jakoś funkcjonowało, jednak nie było na to rady – opowiada Larry. W międzyczasie dziewczyna zdążyła zajść w ciążę, a w sierpniu 1977 roku urodziła córeczkę o imieniu Corrie. Tymczasem Bird nie poczuwał się do odpowiedzialności i szukał pocieszenia w ramionach swojej wieloletniej przyjaciółki – Dinah. – Zakochałem się. Czułem, że to ta jedyna. Była dla mnie idealna – piękna, kochająca sport, wyrozumiała, zabawna i jednocześnie była moją przyjaciółką – dodaje. Dinah miała jeszcze jeden atut: uwielbiała koszykówkę. – Potrafiła godzinami siedzieć ze mną w sali gimnastycznej i zbierać dla mnie piłkę – kończy. Drugi związek Larry’ego był najszczęśliwszym w jego życiu, lecz chłopak nie potrafił odnaleźć się jako ojciec i zbudować relacji z Corrie, która mieszkała z matką.

Sezon 1976/77 był pierwszym, podczas którego Larry Bird konkurował w lidze akademickiej w barwach Indiana State Sycamores. Jego zespół zanotował bilans 25-3, ale nie dostał się do głównego turnieju NCAA. Statystyki blondyna o falowanych włosach wyglądały imponująco – 32,8 punktu oraz 13,3 zbiórki. Jego osiągnięcia nie przeszły bez echa, w efekcie czego został wybrany do trzeciej piątki All-America. Człowiek, który niedawno porzucił studia i konkurował z amatorami, nagle wyrósł na jedną z największych gwiazd koszykówki uniwersyteckiej. Jego charakterystyczny rzut jedną ręką znały niemal całe Stany Zjednoczone. Pojawiły się nawet plotki o jego rychłym przejściu na zawodowstwo, lecz Georgia skutecznie temperowała zakusy klubów NBA. – Pieniądze nie są wszystkim – mówiła w jednym z wywiadów. – Larry ma przed sobą jeszcze dwa lata studiów i chciałabym, żeby został na uczelni.

Pomiędzy swoim pierwszym a drugim sezonem w Indiana State Sycamores młodzieniec z West Baden wziął udział w uniwersjadzie w Sofii, gdzie koszykarze USA pod wodzą Denny’ego Cruma sięgnęli po złoty medal, pokonując w finale reprezentację Związku Radzieckiego. W okresie letnim Bird miał również możliwość odbycia kilku treningów wraz z zawodowcami z Indiana Pacers, podczas których zrobił na trenerach piorunujące wrażenie.

W kolejnych rozgrywkach uczelniana drużyna Larry’ego zanotowała regres (23-9), wobec czego po raz kolejny nie dostała się do turnieju głównego NCAA. Sam Bird w dalszym ciągu był liderem zespołu, rzucając średnio 30 punktów i zbierając 11,5 piłki. Dość powiedzieć, że drugi w ekipie Harry Morgan zdobywał o niemal połowę mniej „oczek”, a na tablicach był jeszcze słabszy. Larry słynął z niesamowitych umiejętności strzeleckich i zawziętej walki o piłkę, ale znany był z czegoś jeszcze. – Dał się poznać jako jeden z najgorszych skurczybyków w lidze. Nie bał się niczego. Może i nazywano go wieśniakiem z French Lick, ale to był cwany koleś. Jeśli ktoś go wkurzył, to po chwili przekonywał się, że wybrał niewłaściwego faceta – opisuje trener Bill Fitch.

Larry Bird stawał się z miesiąca na miesiąc coraz bardziej sławny. Po drugim sezonie w Sycamores został wybrany do pierwszej drużyny All-America i wystąpił w zespole gwiazd ligi uniwersyteckiej, który rozegrał kilka meczów międzypaństwowych w Lexington w stanie Kentucky. To właśnie dzięki temu miał okazję poznać paru przyszłych asów NBA: Sydneya Moncriefa, Joe’a Barry’ego Carrolla, Phila Forda, Davida Greenwooda oraz Earvina „Magica” Johnsona. Podczas jednego z treningów razem z tym ostatnim grał w zespole rezerwowych, który konkurował z pierwszą drużyną. Co ciekawe, to ich ekipa okazała się lepsza. – Jak mamy normalnie pracować, kiedy wy ciągle wykonujecie te szalone podania i oddajecie głupie rzuty?! – krzyczał coach Joe Hall. – Był wkurzony, bo ośmieszaliśmy jego ulubieńców – komentuje tamte wydarzenia Bird.

Genialne występy blondyna o falowanych włosach w lidze uniwersyteckiej przełożyły się na to, że znów zrobiło się głośno o jego odejściu do NBA. Koszykarz przystąpił do draftu do ligi zawodowej, lecz postanowił, że przed przejściem na zawodowstwo spędzi jeszcze jeden sezon na uczelni. Interesowali się nim Indiana Pacers, jednak usłyszawszy jego decyzję sięgnęli po Ricka Robeya z Kentucky. Na Larry’ego Birda zdecydowali się zaczekać legendarni Boston Celtics, którzy wybierali jako szóści z kolei.

Wielka nadzieja białych

Pod koniec lat siedemdziesiątych mnóstwo ludzi słyszało o Larrym Birdzie, ale nigdy nie widziało go w akcji. Największe zdziwienie budziło to, że najlepszy gracz Indiana State Sycamores jest… biały.

„Prawda” wyszła na jaw w listopadzie 1977 roku, kiedy chłopak z West Baden pojawił się na okładce znanego magazynu „Sports Illustrated” w towarzystwie dwóch pięknych cheerleaderek. Na kolejną sesję zdjęciową dla słynnego czasopisma udał się aż do Nowego Jorku, skąd wrócił z przeświadczeniem, że nigdy nie mógłby tam zamieszkać na stałe. – Za hamburgera liczą sobie sześć dolarów! – żalił się znajomym. Bird powoli stawał się naprawdę sławny, choć prawdopodobnie w ogóle nie zdawał sobie z tego sprawy. – To dziwny dzieciak – mówił trener Bob King. – Jeździ starym złomem i nie dba o ubrania, ani inne rzeczy materialne. Chciałby ominąć ten cały szum, który wytworzył się wokół niego.

Kiedy w czerwcu 1978 roku Boston Celtics wybrali w drafcie Larry’ego Birda, niespełna 22-letni chłopak zbytnio nie zaprzątał sobie tym głowy. Bardziej niż perspektywa gry w NBA obchodził go nadchodzący sezon w lidze uniwersyteckiej. – Celtics nie znaczyli dla mnie zupełnie nic – zwierzył się po latach. – Nie miałem pojęcia o ich historii. Słyszałem o Billu Russellu, ale był on dla mnie tylko suchym nazwiskiem. Kiedy grałem z kuzynem jeden na jednego, raz on był Wiltem Chamberlainem, a ja Billem Russellem. Następnego dnia się zamieniliśmy. Nigdy jednak nie widziałem go w akcji.

Sezon 1978/79 należał do Indiana State Sycamores i Larry’ego Birda. Drużynę zasiliło sześciu nowych graczy, a mającego problemy ze zdrowiem Boba Kinga na stanowisku pierwszego trenera zastąpił Bill Hodges. Chłopak z West Baden ze względu na swój introwertyczny charakter nie lubił rozmawiać z mediami. Bał się, że dziennikarze będą próbowali grzebać w jego przeszłości lub przekręcą jakieś słowa. Raz tak zrobili, po czym w mieście wybuchła afera, że coach Hodges pomaga członkom drużyny w uzyskiwaniu zaliczeń u niektórych profesorów. Po tym incydencie Bird stracił ochotę na jakiekolwiek wypowiedzi dla prasy. Od żurnalistów nie mógł się jednak opędzić, co wprawiało go w zakłopotanie, gdyż na wyniki ciężko pracował cały team, a rozmawiać chciano tylko z nim. Nic w tym jednak dziwnego – w końcu był on liderem drużyny, która zakończyła rozgrywki ze spektakularnym bilansem 33-1 i po raz pierwszy w historii uczelni awansowała do turnieju głównego NCAA.

To nie trener był najważniejszą osobą w ekipie Sycamores. Gdy w przerwie meczu z zespołem z Nowego Meksyku do szatni teamu z Indiana State University wszedł Richard Landini, Larry wrzasnął: – Spieprzaj stąd! Coach nie pisnął nawet słówka, a rektor posłusznie opuścił pomieszczenie. Także podczas time-outów to Bird często przejmował inicjatywę, kwestionując strategię szkoleniowca. W turnieju głównym NCAA ekipa z Terre Haute dotarła aż do samego finału, pokonując po drodze teamy Virginia Tech, Oklahomy, Arkansas i DePaul. W starciu o mistrzostwo Larry i spółka ulegli 64:75 drużynę Michigan State, w szeregach której błyszczał przyszły gwiazdor Los Angeles Lakers – Earvin „Magic” Johnson. Larry przez cały turniej grał z kontuzją palca, której nabawił się w spotkaniu sezonu zasadniczego z Illinois State. Radził sobie wyśmienicie, będąc w każdym z występów najlepszym strzelcem i zbierającym swojego zespołu. W potyczce z Michigan State rzucał jednak z marną skutecznością 7/21 z gry, a jego 19 „oczek” to było o wiele za mało, żeby poprowadzić Sycamores do mistrzostwa. Po meczu usiadł na ławce rezerwowych z ręcznikiem nałożonym na głowę i się rozpłakał. – Nasza taktyka była zła – wspomina. – Wydawało nam się, że jesteśmy w stanie przeciwstawić się każdej obronie, ale nigdy wcześniej nie widziałem zespołu broniącego strefą tak jak oni. Nie byłem w stanie nic zrobić. Uważam, że na dziesięć pojedynków wygralibyśmy z nimi góra dwa razy.

Czarna rozpacz już następnego dnia zamieniła się w chwile radości, gdy piętnaście tysięcy fanów przywitało wicemistrzów NCAA w hali Hulman Center, gdzie Sycamores rozgrywali swoje domowe mecze. Bird w swoim ostatnim sezonie w lidze uniwersyteckiej notował średnio 28,6 punktu, 14,9 zbiórki oraz 5,5 asysty. Został wybrany do pierwszej piątki All-America oraz wyróżniono go prestiżowymi nagrodami Jamesa Naismitha, Johna Woodena oraz Adolpha Rupha, przyznawanymi najlepszym koszykarzom akademickim w danym sezonie. Oprócz tego chłopak zwyciężył w wielu innych plebiscytach na gracza roku. W czerwcu 1979 roku młodzieniec z West Baden odebrał natomiast dyplom Indiana State University w dziedzinie wychowania fizycznego. – Pobyt na uczelni dał mi bardzo wiele – mówi. – Wszystko działo się tak szybko, ale w tym czasie dowiedziałem się o sobie i ludziach więcej niż przez resztę życia. Kiedy kończyłem liceum, nie miałem najlepszych stopni. Wiele osób śmiało się na myśl o tym, że mógłbym iść na studia. Mama jednak zawsze mi powtarzała: „synu, będziesz pierwszym w rodzinie, któremu uda się uzyskać dyplom”. Cały czas miałem więc w głowie to, że powinienem zdobyć odpowiednie wykształcenie.

Larry Bird został wybrany w drafcie przez Boston Celtics już w 1978 roku, lecz kontrakt z ekipą ze stanu Massachusetts podpisał niedługo przed startem rozgrywek 1979/80. Chodziło o zarobki, które dla byłego gracza Sycamores starał się wynegocjować jego agent Bob Wolf. Celtowie młodemu koszykarzowi występującemu na pozycjach niskiego i silnego skrzydłowego proponowali 400 tysięcy dolarów rocznie, ale jego przedstawiciel żądał zdecydowanie więcej. Ostatecznie stanęło na pięcioletniej umowie opiewającej na 3 miliony „zielonych”. Na podobne pieniądze nie mógł wcześniej liczyć żaden inny rookie. Należy jednak zaznaczyć, że dla absolwenta Indiana State University zarobki nigdy nie były najważniejsze, ponieważ w przeciwnym wypadku na pewno nie zdecydowałby się on na aż tak długi pobyt na uczelni.

Bob Wolf wynegocjował dla Larry’ego nie tylko intratny kontrakt z Celtics, lecz załatwił mu również umowy sponsorskie z właścicielami marek 7-up, Spalding oraz Converse, które przyniosły ponad 400 tysięcy dolarów zysku. Wkrótce po otrzymaniu pierwszego czeku Bird zamówił pomnik na grób swego ojca. – Chciałbym, żeby tu był razem ze mną. Zająłbym się nim i dał mu wszystko, czego by zapragnął – mówił. Mamie kupił natomiast wymarzoną biżuterię. Nigdy jednak nie szastał pieniędzmi. Zamiast luksusowego mieszkania w dzielnicy dla zamożnych, wybrał skromniejsze lokum w rejonach zamieszkiwanych przez klasę średnią. Matce również nie sprezentował domu, który sobie wymarzyła, ponieważ 80 tysięcy „zielonych” wydawało mu się za niego sumą zbyt wygórowaną. Wkrótce potem rodzicielka wyprowadziła się do swojego przyjaciela Maxa Gibsona, a Larry wybudował na ziemi rodziców ojca własną chatę, której później to Georgia ze względu na oszczędność syna musiała doglądać. – Wiem, że wielu chłopaków jak tylko zarobi pierwsze większe pieniądze, wydaje je na co popadnie – tłumaczył nowy nabytek Celtów. – Tacy ludzie szybko jednak się przekonują, że na ich kontach bankowych jest mniej gotówki niż mogłoby się wydawać.

Larry Bird przychodząc do NBA w 1979 roku był wielką nadzieją białych. Już wówczas niemal trzech na czterech zawodników ligi stanowili czarnoskórzy. Jerry West i John Havlicek przebywali na sportowej emeryturze, a Bill Walton czy Rick Barry notowali regres formy. W lidze brakowało białego zawodnika, który byłby w stanie konkurować z najlepszymi Afroamerykanami jak z równymi. Szczególnie potrzebny ktoś taki był w Bostonie, gdzie ludzie zawsze patrzyli na kolor skóry. Gdy ich ukochani Celtics zakończyli rozgrywki 1978/79 z mizernym bilansem 29-53, rasistowskie nastroje zaczęły niebezpiecznie narastać. Drużyna jednak w ogóle się na tym nie skupiała. Larry świetnie dogadywał się z czarnoskórymi kolegami: Rayem Tolbertem, Eddiem Johnsonem, Rickym Piercem czy Cliffem Livingstonem. Nigdy nie uważał się również za wielką nadzieję białych. – Czarni to najlepsi koszykarze na świecie – tłumaczył. – Jest tak dlatego, że ich głód zwyciężania jest o wiele większy. Białe dzieci są zbytnio rozpieszczane przez rodziców. Dostają od nich samochody i inne rzeczy.

Pierwszy sezon w NBA to w wykonaniu Larry’ego Birda istne wejście smoka. Absolwent Indiana State University zdobywał średnio 21,3 punktu, zbierał 10,4 piłki i notował 4,5 asysty. We wszystkich osiemdziesięciu dwóch meczach sezonu zasadniczego wybiegał na parkiet w pierwszej piątce i poprowadził Celtów do najlepszego bilansu w lidze – 61-21. Legendarna hala Boston Garden była drugą najchętniej odwiedzaną areną w NBA. Pierwszy mecz w roli zawodowca Bird rozegrał 12 października 1979 roku przeciwko Houston Rockets i podczas 28 minut zdołał rzucić 14 „oczek” oraz zebrać 10 piłek. Sezon zasadniczy wlał w serca fanów ekipy ze stanu Massachusetts nadzieję na walkę o czternaste mistrzostwo w historii klubu, lecz skończyło się tylko na nadziei, gdyż podopieczni Billa Fitcha polegli 1-4 w półfinale Konferencji Wschodniej z Philadelphią 76ers, w barwach której pierwsze skrzypce grał słynny Julius „Dr. J” Erving. Gdy rozgrywki dla teamu z Bostonu się skończyły, Bird wrócił do domu, gdzie przespał niemal cztery dni. – Fatalnie się czułem, że odpadliśmy tak wcześnie.

Po piorunującym sezonie zasadniczym i szybko zakończonych play-offs Larry mógł czuć pewien niedosyt, lecz jego osiągnięcia indywidualne pokazywały, że to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Rick Robey, na którego dwa lata wcześniej postawili Indiana Pacers, był wówczas jego kolegą z drużyny i zajmował zaledwie piąte miejsce w tabeli najlepiej punktujących Celtów. Bird królował nie tylko w średniej zdobywanych oczek, ale był również najlepszym zbierającym w teamie. W lutowym spotkaniu przeciwko Phoenix Suns rzucił 45 „oczek. Jego talent i waleczność zostały nagrodzone tytułem Debiutanta Roku, o który zabiegał razem ze swoim późniejszym największym rywalem oraz oddanym przyjacielem – „Magikiem” Johnsonem. Chłopaka z West Baden wybrano także do drużyny Wschodu na Mecz Gwiazd, który odbył się w Landover w stanie Maryland.

Mistrz i MVP

Larry Bird na parkietach NBA spędził trzynaście sezonów. Notował średnio 24,3 punktu, 10 zbiórek oraz 6,3 asysty . Przez całą karierę występował w jednym klubie – Boston Celtics.

Przed pozyskaniem chłopaka z West Baden Celtowie ostatni tytuł mistrzowski wywalczyli w roku 1976. Po udanej kampanii 1979/80, w przerwie poprzedzającej kolejne rozgrywki pozyskali m. in. Roberta Parisha i Kevina McHale’a, stając się tym samym poważnymi pretendentami do tytułu. Niesamowity bilans uzyskany w poprzednich zmaganiach udało im się jeszcze poprawić na 62-20, co dawało pierwsze miejsce zarówno w Konferencji Wschodniej, jak i całej NBA. Larry po raz drugi z rzędu liderował drużynie w punktach oraz zbiórkach. Pod wielkim wrażeniem jego umiejętności był Red Auerbach – prezydent Celtics, a wcześniej ich coach, który latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych poprowadził team ze stanu Massachusetts do dziewięciu tytułów mistrzowskich. – Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak szybki to zawodnik – mówił zmarły w 2006 roku Auerbach. – Nie miałem również pojęcia, że tak dobrze potrafi walczyć na tablicach. Słyszałem, że jest niezły w ataku, ale nie sądziłem, że jest równie dobry w obronie. Nie wiedziałem także o jego zdolnościach przywódczych i umiejętności motywowania kolegów z drużyny. Nie posiadałem informacji o jego charakterze, czy odporności na ból. W ciągu trzydziestu dziewięciu lat pracy nigdy nie miałem do czynienia z zawodnikiem, który kochał grać bardziej niż Larry. Nazywałem go najbardziej profesjonalnym profesjonalistą. Można było go znokautować, a on wstawał i dalej walczył.

W kampanii 1980/81 lider Boston Celtics swoją klasę potwierdził nie tylko w sezonie zasadniczym. Play-offs również należały do niego, a finał Konferencji Wschodniej przeciwko Philadelphii 76ers przeszedł do historii ze względu na niesamowitą pogoń podopiecznych Billa Fitcha, którzy od stanu 1-3 potrafili doprowadzić do wyrównania. Pod koniec starcia numer siedem, decydującego o awansie do wielkiego finału ligi, wydawało się, że wysiłki Celtów pójdą jednak na marne, gdyż team z Juliusem „Dr. J” Ervingiem na czele prowadził w końcówce już 89:82. Przechwyt Birda zaliczony na liderze gości sprawił tymczasem, że ekipa ze stanu Massachusetts wróciła do gry, kończąc ją ostatecznie wynikiem 91:90 na swoją korzyść.

W serii decydującej o mistrzostwie Celtowie spotkali się z czempionami Konferencji Zachodniej – Houston Rockets. Po sześciu potyczkach mogli otworzyć szampany. Larry już w drugim sezonie pobytu w lidze zawodowej sięgnął po to co najcenniejsze. Choć nagrodę MVP finałów zgarnął jego klubowy kolega Cedric Maxwell, w pamięci kibiców na zawsze pozostanie zagranie Birda z meczu numer jeden. Larry po chybionym rzucie z prawego skrzydła zdołał zebrać piłkę, przełożyć ją w powietrzu z prawej do lewej ręki i wykończyć akcję zgrabnym floaterem. Obrońca Rakiet, Robert Reid, mógł tylko podziwiać kunszt absolwenta Indiana State University. Tamta noc definitywnie należała do niego – rzucił 18 „oczek”, dokładając do tego 21 zbiórek. Red Auerbach nazwał go mierzącą 6 stóp i 9 cali wersją Boba Cousy’ego. Sam zainteresowany był natomiast świadom swoich nieprzeciętnych umiejętności chyba aż za bardzo. – Czasami myślę, że jestem najlepszym graczem w tej lidze – mówił nieskromnie w pomeczowej rozmowie. Kolejny przebłysk geniuszu chłopaka z West Baden miał miejsce w starciu kończącym finałową serię przeciwko Rockets. Celtowie prowadzili w Teksasie różnicą już siedemnastu „oczek”, kiedy to gospodarze ruszyli do odrabiania strat i zniwelowali je do zaledwie trzech punktów. Wtedy jednak celnym rzutem zza linii 7,24 metra Larry odciął Rakietom dopływ paliwa, co ostatecznie przesądziło o tytule dla zawodników Billa Fitcha. – Wszystko było w moich rękach – wspomina tę akcję Bird. – Kiedy piłka trafiła do kosza, moje serce zaczęło walić.

Lata osiemdziesiąte to czas wielkiej rywalizacji pomiędzy Larrym Birdem a Magikiem Johnsonem oraz Boston Celtics a Los Angeles Lakers, których gwiazdami byli ci dwaj legendarni gracze. Obaj mieli świat u stóp, łącząc popisy na parkietach z występami w reklamach. Ekipa ze stanu Massachusetts sięgnęła w tym czasie po trzy ligowe tytuły, team z Kalifornii wygrywał natomiast pięć razy. Oba kluby w finałach spotykały się trzykrotnie – raz zwyciężyli Celtowie Birda (1983/84), a dwukrotnie lepsi okazywali się Jeziorowcy Johnsona (1984/85, 1986/87). Choć Larry i Magic konkurowali niemal na każdym polu, bo ich ekipy walczyły o najwyższe cele, a oni sami o statuetki MVP, to mimo wszystko potrafili się zaprzyjaźnić. W 1985 roku sponsorująca ich firma Converse zaproponowała nakręcenie reklamówki w rodzinnych stronach Birda. Magic zaakceptował pomysł, ale w głębi duszy strasznie się denerwował, ponieważ nigdy wcześniej nie rozmawiał prywatnie ze swoim rywalem. Lody przełamał jednak obiad w domu mamy asa Celtów. – Wyściskała mnie w progu i chyba tym mnie kupiła – wspomina Johnson. – Potem zasiedliśmy z Larrym do stołu i szybko zorientowaliśmy się, że jesteśmy do siebie bardzo podobni. Obaj pochodzimy ze Środkowego Zachodu i obaj dorastaliśmy w biedzie. Rodzina i koszykówka są dla nas najważniejsze. Wtedy całkowicie zmieniłem swoje zdanie na temat Larry’ego Birda.

To był dopiero wstęp do przyjaźni. Po występie w reklamie trzeba było wrócić do codzienności na parkietach NBA, a tam nie było miejsca na sentymenty. – Obaj pragnęliśmy wygrywać mistrzostwa – mówi ówczesny lider Boston Celtics. – Kiedy wróciliśmy w szeregi swoich drużyn, wszystko co zdarzyło się u mnie w domu poszło w zapomnienie aż do czasu jak przeszliśmy na sportową emeryturę. Nie bez powodu to jednak Larry Bird był jedną z pierwszych osób, które Magic Johnson w listopadzie 1991 roku poinformował o tym, że wykryto u niego wirusa HIV. – Los nas ze sobą połączył już w czasach uczelnianych – mówi Johnson. – Ciągle myśleliśmy o sobie, o tym co robimy i jak robimy. Wiedziałem, że Larry chciałby się o tym dowiedzieć ode mnie. Cieszę się, że udało mi się z nim wtedy porozmawiać. Chciałem być OK i wiedziałem, że on będzie mnie wspierał. Tamta telefoniczna rozmowa z Magikiem była jedną z najbardziej emocjonalnych chwil w życiu Birda. Choć Johnson żyje do dziś i ma się dobrze, to na początku lat dziewięćdziesiątych wiadomość o zakażeniu wirusem HIV brzmiała niemal jak wyrok śmierci. – Sprawiałem wrażenie niezwykle odpornego, lecz i tak potrzebowałem przyjaciela, który by mi po prostu powiedział: „hej, stary, jestem tutaj, masz moje wsparcie i zrób co masz zrobić, żeby być tu z nami jak najdłużej – opowiada Magic.

Po kampanii 1985/86 absolwent Indiana State University znalazł się w wąskim gronie trzech zawodników, którym udawało się zdobywać wyróżnienie MVP sezonu zasadniczego trzy razy z rzędu. Celtowie wypracowali cudowny bilans 67-15, a Bird notował średnio 25,8 punktu, 9,8 zbiórki oraz 6,8 asysty. W rywalizację Larry’ego z Magikiem o miano najlepszego gracza ligi powoli włączał się także Michael Jordan – młody zawodnik Chicago Bulls, który w kwietniowym meczu z Celtics rzucił 63 punkty. – To był Pan Bóg przebrany za Michaela Jordana – komentował tamten wyczyn „Jego Powietrzności” Larry. W trzecim sezonie pracy coacha K.C. Jonesa team z Bostonu po raz trzeci dotarł do finału ligi i zwyciężył po raz drugi, tym razem 4-2 z Houston Rockets. Nagroda dla najlepszego gracza serii trafiła oczywiście w ręce Larry’ego. – Nigdy wcześniej nie widziałem zawodnika, który aż tak demoralizował drużynę – wspomina Jim Petersen, ówczesny gracz Rakiet. – Sam wykonywał robotę za pięciu. Czasami w ogóle nie potrzebował partnerów na parkiecie. A warto dodać, że pochodzący z West Baden koszykarz miał obok siebie sportowców wybitnych: Kevina McHale’a, Roberta Parisha, Dennisa Johnsona czy Danny’ego Ainge’a. W ostatnim meczu serii Bird uzbierał 29 „oczek”, 11 zbiórek, 12 asyst i 3 przechwyty. Celtics wygrali w Boston Garden z drużyną z Teksasu aż 114:97, a as ekipy z Massachusetts był pewien triumfu już w przerwie. – Zrobiłem coś, czego nigdy nie robiłem – wspomina. – Grałem tak dobrze i czułem się tak świetnie, że zmieniłem strój. Ten z pierwszej połowy schowałem do torby, bo chciałem mieć na pamiątkę dwa mistrzowskie uniformy.

W sezonie 1986/87 Larry Bird w dalszym ciągu zachwycał, notując jeszcze lepsze statystyki niż rok wcześniej, ale tym razem statuetki MVP przypadły Magikowi Johnsonowi, który poprowadził Lakers do najlepszego bilansu w lidze oraz finałowego triumfu nad Celtami 4-2. To był początek zmierzchu wielkiej ekipy z Bostonu oraz absolwenta Indiana State University. W kolejnych zmaganiach on sam potrafił wprawdzie wznieść się na szczyt swoich umiejętności, wypracowując najwyższą średnią oczek w karierze (29,9), lecz zdało się to na nic, gdyż Celtics ulegli w finale Konferencji Wschodniej nowej potędze NBA – Detroit Pistons. W kampanii 1988/89 było jeszcze gorzej – Celtowie pod wodzą nowego szkoleniowca, Jimmy’ego Rodgersa, z ledwością zakończyli zmagania na plusie, a Bird stracił niemal całe rozgrywki ze względu na kontuzje stóp. Przygoda z play-offs zakończyła się dla ekipy z Boston Garden już w pierwszej rundzie, a katem ponownie okazał się team Tłoków pod wodzą Chucka Daly’ego.

Po straconym sezonie Larry zdołał powrócić na parkiet i prezentować poziom all-star, choć blask jego gwiazdy nie był już tak intensywny jak w latach, w których zdobywał mistrzowskie tytuły oraz statuetki MVP. Wszystko przez bóle pleców, które w kampaniach 1990/91 i 1991/92 zmusiły go do opuszczenia łącznie 59 gier fazy zasadniczej. Po Celtach na Wschodzie najpierw dominowali „Bad Boys” z Detroit, a potem Chicago Bulls z Michaelem Jordanem. Ekipę ze stanu Massachusetts stać było co najwyżej na półfinał konferencji, a gdy w rozgrywkach 1991/92 Larry musiał opuścić cztery z siedmiu spotkań tej fazy przeciwko Cleveland Cavaliers, dotarło do niego, że dalsze eksploatowanie wycieńczonego organizmu nie ma już sensu. Przyjął jeszcze powołanie do reprezentacji USA na igrzyska w Barcelonie, gdzie jako członek legendarnego Dream Teamu swoją wspaniałą karierę ukoronował złotym medalem olimpijskim. – Ciężko mi podejmować ten krok, ponieważ zostawiam coś, co kocham – mówił na specjalnie zwołanej konferencji prasowej. – Muszę jednak to zrobić. Nie chcę kończyć w ten sposób, ale nie mam wyjścia.

Trzykrotny mistrz NBA na turnieju olimpijskim zagrał we wszystkich ośmiu meczach swojej drużyny, notując średnio 8,4 punktu, 3,8 zbiórki 1,8 asysty. Atmosfera w reprezentacji Stanów Zjednoczonych podczas igrzysk w Barcelonie była fantastyczna. Brian McIntyre, wiceprezydent NBA ds. public relations, trzymał w swoim pokoju hotelowym około osiemdziesiąt piłek do koszykówki i chciał, żeby cały „Dream Team” podpisał każdą z nich. Jako ostatni swoje autografy miał złożyć Larry Bird. – Jaki jest najlepszy czas? – zapytał zawodnik Boston Celtics. – To zajmuje od ośmiu do dwudziestu minut – odpowiedział McIntyre. – Mam zamiar być najszybszy – rzucił Larry, po czym zaczął podpisywać piłki. Skończył po czterech minutach i trzydziestu sekundach z triumfalnym uśmiechem na ustach.

Wielkość Larry’ego Birda dobitnie obrazuje to, że podczas swojej kariery aż dwunastokrotnie nominowano do udziału w tradycyjnym Meczu Gwiazd. Z powodu ciężkiej kontuzji powołanie do zespołu Wschodu ominęło go tylko w sezonie 1988/89, a w kampaniach 1990/91 i 1991/92 urazy nie pozwoliły mu na wzięcie udziału w imprezach w Charlotte oraz Orlando. Pochodzący z West Baden koszykarz najcieplej wspomina All-Star Game 1982 w East Rutherford, kiedy to z dorobkiem 19 „oczek”, 12 zbiórek i 5 asyst został ogłoszony MVP spotkania.

Birda w latach 1980-88 wybierano do pierwszej piątki NBA. Doskonale radził sobie nie tylko pod koszem, ale również na obwodzie. W latach 1986-88 zwyciężył w trzech pierwszych edycjach konkursu rzutów za 3 punkty, rozgrywanego w czasie Weekendu Gwiazd. Był niesłychanie pewny siebie. Podczas zmagań w 1986 roku wszedł do szatni i rzucił w kierunku rywali: – Chcę żeby każdy z was wiedział, że wygram. Po prostu rozglądam się, by zobaczyć kto zajmie drugie miejsce. Nic dziwnego, w końcu uchodził również za mistrza trash-talkingu, czyli wyprowadzania przeciwników z równowagi przy pomocy słów.

Poza parkietem

Chłopak ze wsi w wielkim mieście. Biały w grze zdominowanej przez czarnych. Najlepszy trash-talker w lidze, bojący się rozmów z mediami. Strzelec, który potrafił prowadzić grę. Cały Larry Bird.

Po rozwodzie z Janet Condrą zawodnikowi Celtów nie spieszyło się do kolejnego małżeństwa. Był w związku z Dinah Mattingly, lecz oświadczył jej się dopiero po dwunastu latach. Zrobił to w samochodzie. Podczas jazdy nagle wyciągnął z kieszeni pierścionek z dużym diamentem i rzekł do ukochanej: – Możesz go nosić, jeśli chcesz. Ona się zgodziła, ale Larry wciąż był niechętnie nastawiony do stanięcia na ślubnym kobiercu. Bał się, że powtórzy się sytuacja z przeszłości. Dinah żartowała później, że te oświadczyny były pewnie tylko po to, żeby ukoić jej ból po stracie ukochanego psiaka – dobermana Klingera. Ostatecznie jednak para pobrała się w 1989 roku i adoptowała dwójkę dzieci – chłopca Connera oraz dziewczynkę Mariah.

Larry dla swoich przybranych dzieci stara się być dobrym ojcem, a Dinah rzeczywiście okazała się miłością jego życia. Wszystko to sprawia, że naprawdę trudno zrozumieć, dlaczego do dnia dzisiejszego nie udało mu się stworzyć więzi ze swoją biologiczną córką, która dorastała przy matce. Zdesperowana Corrie gościła nawet w programie Oprah Winfrey, gdzie zdradziła, że Bird nie chciał jej odwiedzać, nie spędził z nią ani jednych świąt i nie odpisywał na jej listy. Dziewczyna uwielbiała koszykówkę, zbierała wszelkie pamiątki związane ze swoim ojcem, a w szkolnej drużynie występowała z numerem „33”. – On jest bardzo nieśmiały, ma skłonności do wycofywania się – opowiadała. – Nie mam mu tego za złe. Po prostu mam nadzieję, że w przyszłości uda nam się to nadrobić.

4 lutego 1993 roku pod kopułą hali Boston Garden zawisła koszulka Larry’ego Birda, a podczas uroczystej ceremonii przechodzącego na sportową emeryturę mistrza żegnał m. in. Magic Johnson. – Właśnie wróciłem z Los Angeles, gdzie oglądałem grę Shaquille’a O’Neala i było naprawdę ekscytująco – mówił. – Kiedy jednak do miasta zbliżał się Larry Bird, ludzie po prostu wpadali w szał. Absolwent Indiana State University zostawił zdrowie na boisku. Żeby nie odczuwać bólu pleców, musiał siedzieć na specjalnym krześle. Publika nadal go kochała, choć on od błysku fleszy aparatów fotograficznych wolał zacisze swojego domu.

Rywale z parkietu zapamiętali Larry’ego Birda nie tylko jako zawodnika zdolnego wygrać mecz w pojedynkę. Pochodzący z West Baden koszykarz wręcz słynął z perfidnego wyprowadzania przeciwników z równowagi przy pomocy słów. Podczas jednego ze spotkań z Detroit Pistons cztery razy z rzędu ograł Dennisa Rodmana, po czym podbiegł do ławki trenerskiej Tłoków i rzucił w kierunku Chucka Daly’ego: – Kto mnie pilnuje, Chuck? Ktoś w ogóle mnie kryje? Lepiej wyślij kogoś do opieki nade mną, bo inaczej zdobędę 60 punktów! Były zawodnik New York Knicks, Charles Smith, pamięta natomiast słowa Birda wypowiedziane zaraz po tym jak trafił game-winnera: – Powiedział wtedy: „przykro mi, Charlie”. Takie gadki sprawiały, że miało się ochotę skoczyć mu do gardła. Horace Grant przywołuje tymczasem jedno ze starć pomiędzy Chicago Bulls a Boston Celtics: – Zacząłem mu co nieco dogadywać. Mówiłem: „nie trafisz, nie dasz rady”. On w odpowiedzi na to zaczął mi szczegółowo opisywać co zaraz zrobi, a po chwili dokładnie to robił. Powiedział, że lewą ręką wykona zwód, a potem prawą rzuci nade mną hakiem. I tak się właśnie stało.

W październiku 1996 roku zmarła matka Larry’ego – Georgia. Od dłuższego czasu chorowała na stwardnienie zanikowe boczne. – Miała bardzo ciężki ostatni rok, a właściwie to ostatnie piętnaście miesięcy. Do końca była jednak silna i walczyła z całych sił – opowiadała w jednym z wywiadów siostra legendarnego koszykarza – Linda. Bird, choć zapracowany, zdołał spędzić z mamą dwa dni, zanim ta zamknęła oczy po raz ostatni.

Człowiek taki jak Larry Bird nawet na sportowej emeryturze jest przydatny w klubie. Tego faktu zdawali się jednak nie dostrzegać włodarze Boston Celtics, którzy oddelegowali go na jedno z kierowniczych stanowisk, z którego legendarny as Celtów mógł jedynie podziwiać powolny upadek najbardziej utytułowanego teamu w historii NBA. Niektórym byłym zawodnikom taka rola odpowiadała, ale nie Birdowi, który w 1997 roku miał już dość ciągłych partyjek golfa na Florydzie. – Tato, na czym właściwie polega twoja praca? – zapytał pewnego dnia Conner. To był dla Larry’ego impuls do działania.

Bird marzył o zostaniu trenerem. Przed sezonem 1997/98 podpisał kontrakt z Indianą Pacers. Miał zarabiać rocznie 4,5 miliona dolarów, otrzymać niewielki procent udziałów w rodzimym klubie oraz liczne przywileje. – Indiana to jedyny zespół, który chciałem trenować i jestem strasznie podekscytowany nowym wyzwaniem – mówił. Podjął ogromne ryzyko, bo jako szkoleniowiec mógł się przecież nie sprawdzić i stracić cały szacunek, na jaki zapracował podczas trzynastu sezonów w uniformie Boston Celtics. – Przed podjęciem decyzji rozmawiałem z dwudziestoma pięcioma lub nawet trzydziestoma osobami – wspomina. – Połowa była za, połowa przeciw. Miałem dobry ogląd sytuacji, ale jak zwykle zdecydowałem sam. Chciałem spełniać swoje marzenia, a to było jedno z nich.

Absolwent Indiana State University totalnie odmienił drużynę Pacers. Jego podopieczni z bilansu 39-43 w kampanii 1996/97, podciągnęli się do 58-24 w kolejnych rozgrywkach. Drużyna z Indianapolis dotarła aż do finału Konferencji Wschodniej, gdzie po morderczej serii uległa 3-4 późniejszym czempionom ligi, Chicago Bulls, w barwach których ostatni wielki sezon rozgrywało genialne trio Michael Jordan – Scottie Pippen – Dennis Rodman. Takie dokonania nie mogły przejść bez echa, wobec czego Bird otrzymał prestiżową nagrodę Trenera Roku, stając się tym samym pierwszym człowiekiem w dziejach, który obok statuetek MVP sezonu regularnego, MVP finałów i MVP Meczu Gwiazd dostał również tę dla najlepszego coacha w lidze. – Długość treningów nie przekłada się na wyniki – mówił Reggie Miller, legendarny gracz Indiana Pacers i członek teamu prowadzonego przez Birda. – On sprawia, że ćwiczenia są dobrą zabawą. Wiemy czego od nas oczekuje i potrafi nam to przekazać z uśmiechem na ustach.

2 października 1998 roku Larry Bird podczas uroczystej ceremonii w Springfield w stanie Massachusetts został wprowadzony do Koszykarskiej Galerii Sław. Wraz z nim do tego elitarnego grona włączono m. in. trenera Atlanty Hawks – Lenny’ego Wilkensa. – Obecność tutaj zamyka pewien etap mojej kariery – mówił przed zgromadzonymi gośćmi. – Krąży opinia, że prawdopodobnie już żaden dzieciak z French Lick nie dostanie się do NBA. Ja jednak uważam, iż pewnego dnia może to nastąpić. Szanse są niewielkie, lecz jeśli ktoś jest zdolny poświęcić wszystko dla realizacji tego celu, to drzwi stoją przed nim otworem. Moment wprowadzenia do Basketball Hall of Fame to wyjątkowa chwila. Biologiczna córka Larry’ego, Corrie, miała wielką nadzieję, że będzie jej dane w niej uczestniczyć. Bird zignorował ją jednak tak samo jak wtedy, gdy na uroczystość przejścia na sportową emeryturę zaprosił całą rodzinę oprócz niej. – W zasadzie pomiędzy nami nie ma żadnej więzi. Miałam nadzieję, że to się zmieni, ale chyba nie ma na to szans – żaliła się studentka ostatniego roku Indiana State University.

Larry był mistrzem motywacji. Prowincjonalny zespół Pacers pod jego wodzą w kampanii 1998/99 znów dawał się we znaki najmożniejszym, polegając dopiero w finale konferencji 2-4 z New York Knicks. Przed podjęciem pracy na stanowisku szkoleniowca Bird założył sobie, że będzie pełnił tę funkcję przez co najwyżej trzy lata. Zmagania 1999/2000 były więc jego ostatnimi na ławce trenerskiej Pacers. Tytułu i tym razem wywalczyć się nie udało, lecz znów było niesamowicie blisko, gdyż sen o potędze skończył się dopiero w wielkim finale NBA, w którym zespół z Indianapolis uległ 2-4 Los Angeles Lakers, napędzanym przez Kobe’go Bryanta i Shaquille’a O’Neala.

Pod koniec września 2002 roku Bird ponownie pojawił się w Springfield, tym razem po to, by wprowadzić do Koszykarskiej Galerii Sław swojego wielkiego rywala i przyjaciela – Magica Johnsona. Początkowo wydawało się, że obaj legendarni zawodnicy dostąpią zaszczytu w tym samym roku, ale Magic w sezonie 1995/96 zagrał w trzydziestu dwóch meczach Los Angeles Lakers, co uniemożliwiało włączenie go do Basketball Hall of Fame przez kolejnych pięć lat. – Chciałem napisać wielką przemowę, ale w końcu postanowiłem, że będę mówił prosto z serca – zaczął Larry. – Ale nie mogę. On złamał mi je tyle razy, że nie wiem już, co mam powiedzieć. Magic dodał: – To, że równocześnie zaczęliśmy grać w NBA, było wspaniałe zarówno dla nas, jak i dla ligi. Larry pomógł mi dostać się tutaj i prawdopodobnie głównie dzięki niemu tu jestem. Wciąż czułem na plecach jego oddech i przez to stawałem się coraz lepszym koszykarzem, aż w końcu stanąłem na szczycie. Dlatego właśnie chciałem, żeby on mnie wprowadził do tego grona, bo to dzięki niemu tu jestem. Bird szybko zrewanżował się Johnsonowi za miłe słowa: – Zawsze chciałem grać tak jak on.

Po rezygnacji z prowadzenia zespołu z Indianapolis, Larry nie pełnił żadnej funkcji w klubie, by w 2003 roku wrócić do niego jako prezydent ds. operacji koszykarskich. To był strzał w dziesiątkę, gdyż na tym stanowisku mógł w pełni wykorzystać swoją skłonność do zastanawiania się nad wydaniem każdego dolara. Umiejętne gospodarowanie funduszami w takiej lidze jak NBA jest szalenie ważne, a już w pierwszym roku pracy byłego asa Celtics ekipa Pacers uzyskała najlepszy bilans w lidze i zakwalifikowała się do finału Konferencji Wschodniej, gdzie uległa 2-4 Detroit Pistons. Kolejne zmagania były już znacznie mniej okazałe, a w roku 2007 absolwent Indiana State University rozpoczął całkowitą przebudowę drużyny, co poskutkowało czterosezonową absencją w play-offs. Władze klubu jednak w pełni mu ufały, a on oczyszczał team z zawodników z wysokimi kontraktami i wybierał w drafcie graczy, którzy zaczęli stanowić o jego sile: Danny’ego Grangera (2005), Roy’a Hibberta (2008) oraz Paula George’a (2010). Pacers w sezonie 2010/11 zdołali wrócić do play-offs, a w kolejnym odpadli dopiero w półfinale konferencji, pokonani 4-2 przez późniejszych mistrzów ligi – Miami Heat z triem LeBron James – Dwyane Wade – Chris Bosh na czele. Po tych rozgrywkach Bird został nagrodzony statuetką Menadżera Roku, czym po raz kolejny zapisał się w historii NBA.

Koniec kampanii 2011/12 to również drugi rozbrat Larry’ego z Pacers. Na szczęście tylko roczny, w celu podładowania akumulatorów. Pod jego nieobecność zbudowana przez niego drużyna jeszcze bardziej rozwinęła skrzydła, ponownie żegnając się z play-offs na rzecz czempionów z Florydy, tym razem jednak dopiero po siedmiomeczowej serii w finale Konferencji Wschodniej. – Kocham ten zespół. Nie ma wątpliwości, że w tej chwili dysponujemy jednym z najlepszych składów w historii tego klubu – mówił. – Musimy jednak stawać się coraz lepsi. Nie wolno stać w miejscu, trzeba wykonać kolejny krok.

Larry w ostatnich latach znów całkowicie się oddał basketowi, podczas gdy jego pociechy dorosły. Mówi się, że małe dzieci to mały problem, a duże dzieci to duży problem. Conner Bird nigdy nie był grzecznym chłopczykiem, ale wielokrotnych problemów z prawem nie można tłumaczyć buzującymi hormonami. Młodzieniec ma na swoim koncie zastraszanie niebezpiecznym narzędziem, pobicie, posiadanie marihuany oraz napaść na byłą dziewczynę. Jego życiowa postawa nie napawa dumą dawnego asa Celtów, który jednak unika komentowania w mediach prywatnych spraw.

Tymczasem w roku 2017 Larry definitywnie zrezygnował z pełnienia oficjalnej funkcji w Indiana Pacers i w tej chwili jako wolny strzelec służy jedynie dobrą radą. Czy jego ukochanemu zespołowi uda się wreszcie przebić do finału NBA, czy może znów na drodze Pacers pojawi się zapora nie do przejścia? Czas pokaże. Jedno jest jednak pewne: historia Larry’ego Birda wciąż nie dobiegła końca, a on sam pewnie nie spocznie, dopóki team z jego rodzinnych stron nie sięgnie wreszcie po trofeum imienia Larry’ego O’Briena.

Bibliografia:

  • basketball-reference.com,
  • espn.go.com,
  • Larry Bird – Drive: The story of my life,
  • Mark Shaw – Larry Legend,
  • npr.org,
  • savannahnow.com,
  • philly.com
  • Sports Illustrated,
  • sports-reference.com.

Foto: gettyimages.com

Warto przeczytać:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *