Data publikacji: 25 sierpnia 2018, ostatnia aktualizacja: 1 stycznia 2020.
„LeBron James jest niesamowity, Michael Jordan był fantastyczny, ale uważam, że Oscar Robertson skopałby tyłki im obu”, powiedział kiedyś Kareem Abdul-Jabbar, zaliczany we wszelkich możliwych rankingach w poczet dziesięciu najlepszych koszykarzy w dziejach.
„The Big O” sezon zasadniczy NBA 1961/62 zakończył ze średnimi na poziomie triple-double (30,8 pkt., 12,5 zb. oraz 11,4 as.), czego aż do rozgrywek 2016/17 nie zdołał nikt powtórzyć.
– Doceniam słowa Kareema – mówi. – Patrzę na dzisiejszy sport i wydaje mi się, że obecnie dużo łatwiej jest zaistnieć ze względu na wszędobylskie reklamy i tę całą otoczkę. To sprawia, że wielu zawodników jest zwyczajnie przecenianych. Mówienie, że ten koleś dałby radę ograć tamtego jest niedorzeczne. Ja mógłbym się zmierzyć z każdym, natomiast żaden z obecnie grających nie poradziłby sobie z Elginem Baylorem, o którym pewnie niewielu z nich w ogóle słyszało.
Robertson swoje najlepsze występy notował jeszcze przed erą codziennych transmisji telewizyjnych, więc siłą rzeczy często bywa pomijany przez młodsze pokolenie fanów koszykówki w przeróżnych zestawieniach największych gwiazd dyscypliny. W końcu nie był tak medialny jak Wilt Chamberlain i nie ma na koncie tylu tytułów mistrzowskich co Bill Russell.
– Dziś ludziom wydaje się, że jak koleś potrafi wykonać wsad, to już umie grać w koszykówkę – twierdzi. – Liczą się się tylko „highlightsy”, a nikt nie zwraca uwagi, czy zawodnik potrafi rozegrać, zagrać pick’n’rolla, czy dobrze się ustawić. Takie rzeczy nie sprzedają się w telewizji. Liczą się tylko efektowne dunki, a zwykłe rzuty z wyskoku nikogo nie obchodzą. No, może poza trójką Raya Allena w finałach 2013, ale to był kluczowy rzut oddawany pod presją.
Były zawodnik Cincinnati Royals oraz Milwaukee Bucks ubolewa nad tym jak bardzo zmienił się basket od czasów, w których to on brylował na parkietach.
– Mnie uczono grać bardzo prosto: podaj piłkę, rzucaj jeśli masz czystą pozycję, a w pomalowanym bądź gotów do walki o zbiórkę – tłumaczy. – Dawniej asysta była podaniem prowadzącym bezpośrednio do zdobycia punktów. Dziś podajesz kolesiowi piłkę, on drybluje jeszcze przez osiem lub dziewięć metrów, trafia do kosza i to jest asysta. Spójrzmy też na zagrania typu alley-oop. OK, raz może się zdarzyć, że dam się na to nabrać, ale od tamtej chwili twardo bronię, żeby nie dopuścić do powtórki. Dzisiejsi gracze potrafią dać się zaskoczyć w ten sam sposób cztery lub pięć razy w jednym meczu. Niektórzy sprawiają wrażenie, jakby byli pozbawieni mózgów. No i te słynne „trójki”. Raz trafisz, to potem pilnuję cię niczym cień, ryzykując nawet przekroczenie limitu fauli. Obecnie faulujący zawodnik często nawet nie dotyka piłki, a to tak jakby schodził rzucającemu z drogi.
Bill Russell występował w Bostonie, a Wilt Chamberlain w Filadelfii, San Francisco oraz Los Angeles. W czasach „The Big O” zmiana zespołu była sprawą o wiele trudniejszą niż obecnie, gdyż nie istniało w ogóle pojęcie „wolnego agenta”. Dopiero pozew przeciwko lidze złożony przez Robertsona w 1970 roku sprawił, że przejście zawodnika do innego klubu nie zależy już w stu procentach od włodarzy. Co ciekawe, Oscar chciał wówczas jedynie wprowadzić nieco wolności do skostniałego świata basketu, a doprowadził do tego, że za grę w koszykówkę można inkasować naprawdę ogromne pieniądze.
– Możesz być najlepszym zawodnikiem na świecie, ale ze słabą drużyną wiele nie zdziałasz – mówi. – Wydaje mi się, że mój pozew sprawił, iż koszykarze stali się trochę takimi gwiazdami filmowymi. Nadeszły wielkie pieniądze i uwielbienie fanów. Z drugiej jednak strony nie byłoby tego wszystkiego, gdyby właściciele klubów nie chcieli wydawać ogromnych pieniędzy na konkretnych zawodników. Ciężko więc powiedzieć, że koszykarze są chciwi, ponieważ nikogo nie zmuszają do podpisywania z nimi takich kontraktów.
Sam Robertson nie narzeka na stan konta, ale jego zarobków nie da się w żaden sposób porównać z setkami milionów dolarów na jakie mogą dziś liczyć zawodnicy co najmniej o klasę gorsi.
– Przez czternaście lat zawodowej gry nie zarobiłem nawet miliona dolarów – przyznaje. – To były jednak zupełnie inne czasy. Dziś koszykarze od samego początku myślą o pieniądzach, a wielu z nich nie docenia tego, że mogą robić w życiu to, co kochają. Nie zdają sobie sprawy z tego, że ich los mógł się potoczyć zupełnie inaczej.
„The Big O” znany jest z surowej krytyki obecnej NBA, ale z jednego się cieszy: zdominowanie ligi przez czarnoskórych graczy przyczyniło się do wyraźnego zmniejszenia zjawiska rasizmu w USA.
– Urodziłem się w Tennessee, a dorastałem w Indianapolis, gdzie szkoła średnia, do której chodziłem, została wybudowana przez Ku Klux Klan – opowiada. – Mieszkałem wśród samych Murzynów i po prostu do pewnych rzeczy trzeba się było przyzwyczaić. Nasi rodzice byli jak dzikie zwierzęta, uczące swoje młode jak przeżyć w lesie. Były miejsca, w które nie wolno mi było chodzić, a jadąc w odwiedziny do dziadków wiedziałem, że muszę usiąść z tyłu autobusu. Nikt nie lubił tak żyć, ale inaczej nie dało się przetrwać.
Nie jest również tak, że Oscar Robertson krytykuje wszystko i wszystkich. Gdy sezon 2016/17 Russell Westbrook zakończył ze średnimi na poziomie triple-double, nie umniejszał jego sukcesu.
– To znakomity zawodnik i bardzo się cieszę z tego osiągnięcia – twierdzi. – Po tym, co spotkało jego zespół, po odejściu Kevina Duranta, wszyscy skazywali Thunder na pożarcie, a oni dzięki niemu skończyli sezon na dobrym miejscu i ludzie chcieli oglądać ich w akcji.
Wielu spośród ludzi znających historię basketu wskazuje „The Big O” jako najbardziej niedocenianego zawodnika w dziejach. Jak on sam chciałby zostać zapamiętany przez fanów koszykówki?
– Nie mam pojęcia i tak naprawdę nie ma to dla mnie większego znaczenia – mówi. – Ludzie i tak będą gadać co chcą. Pewnego razu jeden dziennikarz zapytał mnie: „myślisz, że mógłbyś grać w dzisiejszej lidze?”. Odparłem tylko: „to oczywiste, że nic nie wiesz o koszykówce, ponieważ w przeciwnym razie nie zadałbyś mi tego pytania”.
Oscar Robertson to mistrz NBA z 1971 roku i dwunastokrotny uczestnik Meczu Gwiazd. Ten wybitny rozgrywający dziesięciokrotnie był wybierany do pierwszej piątki ligi, siedmiokrotnie zostawał najlepszym podającym i raz królem strzelców. Za sezon zasadniczy 1963-64 otrzymał statuetkę MVP.
Foto: gettyimages.com