Michael Jordan – prawdziwy Byk

Michael Jordan biografia

Data publikacji: 28 października 2019, ostatnia aktualizacja: 8 kwietnia 2024.

W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych minionego stulecia za sprawą Michaela Jordana niemal na całym świecie panował prawdziwy boom na basket, a rzucającym obrońcą Chicago Bulls chciał być co drugi dzieciak na podwórku.

Urodzony sportowiec

„MJ” koszykarskie rzemiosło opanował do perfekcji, sięgając z Bykami po sześć tytułów mistrza NBA, a z reprezentacją Stanów Zjednoczonych po dwa złote medale olimpijskie. Indywidualnie z między innymi dziesięcioma koronami króla strzelców, pięcioma tytułami MVP sezonu zasadniczego, sześcioma nagrodami MVP finałów oraz czternastoma nominacjami do występu w All-Star Game „Jego Powietrzna Wysokość” do dnia dzisiejszego nie ma sobie równych na kartach historii ligi zawodowej.

Michael Jordan to nie tylko wybitny sportowiec, ale również ikona popkultury. „Air” zagrał siebie w kilku filmach, a największy rozgłos przyniósł mu występ w produkcji „Kosmiczny Mecz” u boku… Królika Bugsa. Po dziś dzień jest flagową twarzą firmy Nike, a kontrakty z producentem odzieży oraz sprzętu sportowego przyniosły mu fortunę nieporównywalnie większą do tej, którą zarobił na parkietach NBA.

Setki milionów dolarów na koncie nie zmieniły jednak podejścia Mike’a do sportu, które towarzyszyło mu od dzieciństwa. „MJ” po raz pierwszy zakończył koszykarską karierę w 1993 roku, kiedy po trzech kolejnych tytułach z Bykami i tragicznej śmierci ojca postanowił poświęcić się baseballowi. Miłość do pomarańczowej piłki okazała się jednak silniejsza i kilkanaście miesięcy później ponownie czarował kibiców NBA swoją grą. Po zakończeniu sezonu 1997/98 i trzech mistrzostwach ligi zawodowej z rzędu Michael po raz kolejny powiedział „pas”, lecz „swędzące” dłonie pozwoliły wytrwać mu na emeryturze zaledwie dwa sezony. Ostatnia przygoda Jordana z zawodową koszykówką, tym razem w drużynie Washington Wizards, nie była już tak owocna i trwała tylko dwa lata, ale nie pozostawiała złudzeń, że król basketu znacznie bardziej od zielonych banknotów kocha adrenalinę, którą wyzwala u niego rywalizacja na parkiecie.

Gdy 17 lutego 1963 roku na nowojorskim Brooklynie przyszło na świat czwarte z piątki dzieci Jamesa i Deloris Jordanów, Michael Jeffrey, nikt nie spodziewał się, że dwadzieścia jeden lat później szeregi NBA zasili czarnoskóry zawodnik o wzroście 198 centymetrów, którego po dziś dzień uważa się za najlepszego gracza w historii koszykówki. – Pewnego dnia Bóg postanowił stworzyć koszykarza doskonałego. Uczynił go niezbyt bogatym, żeby w przyszłości mógł zarobić fortunę i nazwał go Michael Jordan – mówił w 1990 roku ojciec „Jego Powietrznej Wysokości”.

Jak „MJ” był jeszcze małym brzdącem, rodzina Jordanów przeniosła się do niewielkiego Wilmington w stanie Karolina Północna. Basket nie był pierwszą miłością Michaela. „Air” jako uczeń szkoły podstawowej ponad wszystko wielbił baseball, a futbol i koszykówka w jego sportowej hierarchii zajmowały ex aequo drugie miejsce. Młodzieńcze lata króla basketu stały również pod znakiem rywalizacji ze starszym o rok bratem Larrym, który przez długi czas wydawał się być bardziej utalentowanym sportowcem. – Na przydomowym podwórku graliśmy w baseball przy użyciu piłki tenisowej i stoczyliśmy z Michaelem niezliczoną liczbę pojedynków. Zawsze graliśmy dopóki nie wygrałem, dlatego bardzo często cała zabawa kończyła się bójką – wspomina Larry.

Jordanowie obok domu mieli również boisko do koszykówki, więc i na nim toczyły się starcia, w których górował starszy z braci. Gdy Michael miał dwanaście lat, a Larry trzynaście, trener szkolnej drużyny baseballowej zaproponował im dołączenie do zespołu koszykarskiego. Basket zawładnął sercem „MJ’a” na dobre. Młody zawodnik zapragnął kontynuować przygodę z tym sportem w szkole średniej Emsley A. Lane, ale jako pierwszoroczniak z uwagi na zbyt niski wzrost nie został przyjęty do drużyny. „Air” jednak się nie załamał, ciężko trenował i w ciągu dwunastu miesięcy urósł kilkanaście centymetrów, więc w drugiej klasie liceum nie mogło już go zabraknąć na parkiecie. W tamtym czasie Michael był już wyższy od Larry’ego i powoli stawał się lepszym od niego zawodnikiem. – W ogólniaku przez rok graliśmy w jednej drużynie i to właśnie podczas tego sezonu jego gra wskoczyła na poziom nieosiągalny dla innych – opowiada starszy brat „Jego Powietrznej Wysokości”. – Po boisku biegało jednocześnie pięciu graczy jednej drużyny, ale „MJ” mógł grać na wszystkich pozycjach. Ludzie na każdym kroku pytali mnie, czy mi to nie przeszkadza, ale ja zawsze odpowiadałem, że nie, gdyż przez cały czas stałem obok i widziałem jak ciężko pracował na wszystko, co osiągnął.

Zadatki na genialnego koszykarza nie były jednak atutem, dzięki któremu Michael mógł liczyć na specjalne względy u rodziców. – Zawsze powtarzałam naszym dzieciom: „Każde z was otrzymało dar od Boga i tylko od was zależy, co z tym zrobicie” – mówi mama najlepszego koszykarza wszech czasów. – Każde moje dziecko było utalentowane, ale każde również było inne. Michael miał predyspozycje do gry w koszykówkę, Larry przy użyciu swoich rąk potrafił tworzyć cuda, a nasz najstarszy syn służył w armii i posiadał zdolności przywódcze.

„Air” w dzieciństwie nie należał do aniołków i nie stronił od szkolnych bójek. Gdy miał dwanaście lat miarka się przebrała i za kolejny udział w rękoczynach został zawieszony w prawach ucznia. Deloris nie zamierzała jednak pozwalać swojemu synowi na siedzenie przez cały dzień na kanapie i oglądanie telewizji: – Michael przechodził okres buntu, więc musiałam zdecydować się na terapię szokową. Pojechał ze mną do pracy i zostawiłam go w samochodzie razem z książkami. Z okna banku, w którym pracowałam, miałam widok na auto i chciałam, żeby on miał świadomość, że cały czas go obserwuję. Kilka godzin później poszliśmy na obiad, po którym zostawiłam go w bibliotece pod okiem znajomej, żeby jeszcze trochę sobie poczytał. Od tamtego dnia nigdy więcej nie sprawiał problemów wychowawczych.

Szczenięce lata Michaela Jordana to nie tylko czas spędzony na boisku i szkolne wygłupy. W wieku dziesięciu lat koszykarz był świadkiem tragicznego wypadku, w wyniku którego utonął jego przyjaciel. Rok później podczas rodzinnego wypadu nad jezioro sam „Air” otarł się o śmierć, ale na szczęście ojciec w porę pospieszył mu na ratunek. Od tego czasu woda stała się największym prześladowcą geniusza basketu. Michael zamiast wanny preferuje prysznic, a z jacuzzi oraz basenów nie korzysta w ogóle, w efekcie czego niejednokrotnie był obiektem drwin kolegów.

„MJ” od dziecka marzył o karierze wielkiego sportowca. – Jak graliśmy w baseball, ja byłem gościem, który skupiał się na zdobywaniu baz, za to mój młodszy brat lubował się w home runach (odbicie piłki, po którym pałkarz oraz wszyscy zawodnicy okupujący bazy zdobywają punkty dla swojego zespołu – przyp. autor). Od zawsze pragnął być na pierwszym planie – wspomina Larry. – Pamiętam, że jak Michael miał dziewięć lat, to koszykarska reprezentacja USA grała w finale igrzysk olimpijskich ze Związkiem Radzieckim. Po przegranym przez naszych meczu mój syn przyszedł do kuchni i powiedział: „Pewnego dnia ja będę olimpijczykiem i wtedy na pewno wygramy”. Ja tylko się uśmiechnęłam i stwierdziłam, że do złotego medalu jeszcze daleka droga, ale nigdy nie należy porzucać swoich marzeń – dodaje mama „Jego Powietrznej Wysokości”.

Od szkoły średniej „MJ” występował na boisku z numerem dwudziestym trzecim, który jak się okazuje wcale nie był jego ulubionym. „MJ” uwielbiał liczbę czterdzieści pięć, ale koszulka z nią zawsze należała do Larry’ego. Skąd więc dwadzieścia trzy? Michael zawsze uważał, że jest o połowę słabszy od swojego brata, a dwadzieścia dwa i pół po zaokrągleniu daje dwadzieścia trzy.

Sportowe życie Michaela Jordana od samego początku było pasmem sukcesów. W szkole podstawowej Mike brylował w baseballu, futbolu oraz koszykówce, otrzymując w 1975 roku nagrodę dla najbardziej wartościowego zawodnika stanowego turnieju baseballowego. Dwa lata później podstawówka uhonorowała go natomiast tytułem wybitnego sportowca. Podczas pierwszego roku w liceum „MJ” przeżył brutalne zderzenie z rzeczywistością, kiedy to nie został przyjęty do drużyny koszykówki, ale po roku nikt już nie wątpił w jego ponadprzeciętny talent do basketu.

Pod okiem Deana Smitha

11 czerwca 1981 roku w Wichita (Kansas) odbył się organizowany corocznie pod patronatem McDonald’s mecz gwiazd szkół średnich. Michael Jordan był w tym spotkaniu kluczowym graczem ekipy Wschodu.

„Jego Powietrzna Wysokość” na jedenaście sekund przed końcem spotkania wykorzystał dwa rzuty wolne, które zapewniły jego teamowi triumf nad Zachodem w stosunku 96:95. Warto wspomnieć, że Michael w całym spotkaniu zdobył aż 30 punktów, co jest rekordem McDonald’s All-American do dnia dzisiejszego.
Po ukończeniu liceum w życiu Mike’a nadszedł czas na wybór koledżu, który umożliwiłby mu rozwój koszykarskich umiejętności. „MJ” od najmłodszych lat był kibicem zespołu North Carolina State, ale za namową mamy dbającej również o edukację syna, wstąpił na University of North Carolina, gdzie trener Dean Smith przywiązywał dużą wagę do rozwoju intelektualnego swoich zawodników.

„Air” został gwiazdą już w pierwszym roku swoich występów na uniwersyteckich parkietach. Jordan grał na pozycjach rzucającego obrońcy oraz niskiego skrzydłowego i wystąpił w trzydziestu czterech spotkaniach UNC, zdobywając średnio 13,4 punktu na mecz oraz notując 4,4 zbiórki, 1,8 asysty oraz 1,2 przechwytu. Biorąc pod uwagę specyfikę rozgrywek uczelnianych są to świetne statystyki jak na debiutanta. Michael wraz z innymi przyszłymi gwiazdami NBA, Jamesem Worthym oraz Samem Perkinsem, poprowadził team z Północnej Karoliny do mistrzostwa NCAA. 29 marca 1982 roku drużyna „Jego Powietrznej Wysokości” pokonała w finale najwyższej dywizji zespół Georgetown, na czele którego stała późniejsza legenda New York Knicks – Patrick Ewing.

Odbywające się na arenie Superdome w Nowym Orleanie przy rekordowej liczbie 61 612 kibiców spotkanie pomiędzy North Carolina Tar Heels a Georgetown Hoyas miało dramatyczny przebieg. Do końca meczu pozostawało siedemnaście sekund, a zespół z Waszyngtonu prowadził 62:61. Wtedy to jednak Jimmy Black obsłużył fantastycznym podaniem znajdującego się na lewym skrzydle Michaela Jordana, a „Jego Powietrzna Wysokość” precyzyjnym rzutem z wyskoku dał swojej drużynie jednopunktową przewagę. Ekipa Patricka Ewinga miała jeszcze sporo czasu, żeby przeprowadzić rozstrzygającą o losach pojedynku akcję, ale fatalnie pomylił się jej rozgrywający, Fred Brown, który nieumyślnie podał piłkę do Jamesa Worthy’ego. Skrzydłowy z Północnej Karoliny ruszył na kosz przeciwnika i został sfaulowany, gdy na zegarze pozostały jeszcze dwie sekundy. Późniejszy gwiazdor Los Angeles Lakers stanął na linii rzutów wolnych, lecz chybił obie próby. Hoyas zebrali piłkę, ale nie zdołali już oddać celnego rzutu. Jordan i spółka mogli świętować mistrzowski tytuł. – Koszykarze Georgetown byli nieustępliwi. Chcieli zabić nas obroną i prawie im się to udało – opowiada historię sprzed lat James Worthy. – Gdy niespodziewanie otrzymałem piłkę, myślałem, że trener wziął czas. Jak już się zorientowałem, iż gra nie została zatrzymana, natychmiast zacząłem biec w stronę kosza Hoyas. Nie mogłem zrobić nic innego.

Michael Jordan w finałowym starciu przeciwko Georgetown zdobył dla UNC 16 „oczek”, z czego aż 12 w drugiej połowie. Koszykarskie umiejętności „Jego Powietrznej Wysokości” po pierwszym roku na uczelni były na tyle wysokie, że pozwalały mu już na udział w drafcie do zawodowej ligi NBA. W USA w tamtych czasach niewielu sportowców decydowało się na przejście na zawodowstwo w tak młodym wieku, lecz najnowsza historia koszykówki na przykładach Kobe’ego Bryanta czy LeBrona Jamesa pokazuje, że wcale nie trzeba przechodzić szczebla uniwersyteckiego, żeby być graczem absolutnego topu w najlepszej lidze basketu na świecie.

Entuzjastą gry Michaela w NBA byli jego ojciec oraz trener, ale największy wpływ na życie „MJ” miała jednak jego mama, która nie dopuszczała do siebie myśli, że jej syn mógłby zaniedbać edukację na rzecz szybkich pieniędzy. Rodzicielka „Jego Powietrznej Wysokości” wiedziała, że sportowa kariera nie trwa wiecznie, i że wykształcenie przyda się Michaelowi po zawieszeniu koszykarskiego obuwia na kołku. „Air” wprawdzie odszedł z koledżu w 1984 roku, ale dwa lata później udało mu się dokończyć edukację, zdobywając dyplom z geografii. – Po pierwszym roku w koledżu rozmawiałam z jego trenerem, Deanem Smithem, który powiedział mi, że Michael jest już gotów do gry w NBA – wspomina Deloris. – Jego ojciec oczywiście popierał coacha, lecz ja powiedziałam: „a co z wykształceniem?”. Michael odparł: „mamo, nie martw się o to”, ale ja nie dałam za wygraną i wyjaśniłam: „nie naciskam ze względu na swoje widzimisię, tylko chcę dla ciebie jak najlepiej”. Mój syn zrozumiał o co mi chodzi i już nigdy nie wracaliśmy do tego tematu. Dokończenie studiów zajęło Michaelowi dwa lata, ale ujrzenie go w czapce absolwenta było jednym z najcudowniejszych momentów w moim życiu.

Uczelniana drużyna „Jego Powietrznej Wysokości” w dwóch kolejnych sezonach nie powtórzyła sukcesu z rozgrywek 1981/82, lecz nie przeszkodziło to urodzonemu na Brooklynie koszykarzowi w czarowaniu kibiców swoją grą. „Air” jako drugoroczniak notował średnio 20 punktów, 5,5 zbiórki, 1,6 asysty oraz 1,2 przechwytu. W kolejnym sezonie statystyki zawodnika UNC utrzymały się na równie wysokim poziomie – 19,6 punktu, 5,3 zbiórki, 2,1 asysty i 1,6 przechwytu na mecz. Michael stał się prawdziwą gwiazdą rozgrywek uniwersyteckich, otrzymując podczas swojego ostatniego roku na uczelni nagrodę dla najlepszego zawodnika sezonu, w efekcie czego w drafcie do NBA wybrany został z wysokim numerem trzecim, tuż za Hakeemem Olajuwonem (University of Houston) oraz… Samem Bowiem (Kentucky). – Uniwersytet w Północnej Karolinie bardzo mi pomógł w zostaniu profesjonalnym koszykarzem. Gdy tam trafiłem, byłem „surowym” graczem – na każdym kroku chciałem pokazać, że jestem całkiem dobrym zawodnikiem, i że zasługuję na miejsce w drużynie – wspomina „MJ”. – Pobyt na uczelni to było zdobywanie doświadczenia w czystej postaci oraz ogromna satysfakcja z gry. Z perspektywy czasu trochę żałuję, że odszedłem do NBA rok przed końcem nauki. To były wspaniałe chwile – młody człowiek zazwyczaj jest wtedy po raz pierwszy w życiu z dala od domu i poznaje mnóstwo interesujących ludzi oraz zdobywa nowych przyjaciół. Świetna zabawa na całego.

Na przejście Jordana na zawodowstwo przed ostatnim rokiem studiów spory wpływ miał trener Dean Smith. Rodzice Michaela polegali na jego doświadczeniu, ponieważ ich wiedza na temat NBA nie była wystarczająca. Coach dokładnie zbadał grunt i dał Jordanom znać w momencie, w którym uznał, że to dla „MJ’a” najlepszy moment na kolejny krok w koszykarskiej karierze. – Ja zrobiłem sobie tylko bilans plusów oraz minusów i wyszło mi, że powinienem posłuchać głosu trenera. Wydaje mi się, że Smith nie miał w tym żadnego interesu, bo w końcu zapowiadało się, że UNC będzie miało naprawdę silny zespół i Dean mógł w takim wypadku doradzić mi pozostanie w koledżu na jeszcze jeden sezon. On jednak chciał dla mnie jak najlepiej i dlatego zachęcał mnie do wzięcia udziału w drafcie – opowiada „Air”.

Michael Jordan lata spędzone na uczelni w Północnej Karolinie uważa za bezcenne i jest zdania, że każdy młody koszykarz zanim trafi do NBA powinien choć trochę pograć na szczeblu uniwersyteckim. – Według mnie każdy zawodnik powinien przechodzić na zawodowstwo w wieku co najmniej dwudziestu lat. Inaczej krzywdzi się tych chłopaków – twierdzi „MJ”. – Profesjonalny sport to zupełnie inny świat. Trzeba wziąć pod uwagę zmianę stylu życia oraz psychiczne i fizyczne wymagania, jakie NBA stawia przed młodym człowiekiem. Gdybym trafił do tej ligi po pierwszym czy drugim roku studiów, nie wiem, czy byłbym wystarczająco dojrzały, żeby podołać temu wszystkiemu.

Tymczasem w ostatnich latach wielu utalentowanych zawodników albo przerywało naukę w koledżu po pierwszym roku, albo w ogóle do niego nie szło i bezpośrednio po szkole średniej decydowało się na profesjonalną karierę. – Coś jednak musi być na rzeczy, że mamy do czynienia z takim trendem. Moim zdaniem przyczyna leży w tym, że dzieciaki chcą uczęszczać albo do dobrego koledżu, albo w ogóle dać sobie spokój z edukacją, która trochę kosztuje. Przejście na zawodowstwo to dla nich szansa na szybki zarobek – mówi Mike. – Moim zdaniem tak nie powinno być. NBA i NCAA powinny się dogadać w tym temacie, blokując napływ profesjonalistów zaraz po liceum, ale i udzielając wsparcia dzieciakom z niestabilną sytuacją finansową – twierdzi król basketu. – Jedynym graczem, który od razu zaadaptował się w NBA nie grając w koledżu jest LeBron James. Kobe Bryant, Kevin Garnett, Jeremaine O’Neal czy Tracy McGrady potrzebowali co najmniej trzech lat, zanim dorośli do roli profesjonalistów – dodaje.

Według „Jego Powietrznej Wysokości” pobyt na studiach jest bardzo pouczający. Młody człowiek musi zadbać sam o siebie, radzić sobie z problemami, sam podejmować decyzje czy planować wydatki. – Wszystko to przydaje się w dorosłym życiu – twierdzi. – Uniwersytecki coach Dean Smith pokazał mi również jak być atletą z prawdziwego zdarzenia. Młodym chłopakom wydaje się, że doświadczenie nabyte w szkole średniej im wystarczy, ale ja dopiero na UNC dowiedziałem się jak mój atletyzm połączyć z talentem do gry w kosza. Dopiero na uczelni stałem się zawodnikiem kompletnym. Gdy się trafi do NBA, to trudno nadrobić braki, bo w samym sezonie regularnym rozgrywa się osiemdziesiąt dwa spotkania, w efekcie czego nie ma zbyt wiele czasu na naukę.

Byczy olimpijczyk

Michael Jordan całe dzieciństwo i młodość podporządkował temu, żeby w przyszłości zostać zawodowym sportowcem. 19 czerwca 1984 roku w nowojorskiej Madison Square Garden jego marzenie się spełniło.

„Jego Powietrzna Wysokość” został wybrany z numerem trzecim w drafcie przez Chicago Bulls. Tamten nabór do NBA został uznany jednym z najbardziej owocnych w historii – oprócz „MJ’a” do najlepszej koszykarskiej ligi świata trafiło wtedy sześciu innych przyszłych uczestników All-Star Game: Hakeem Olajuwon, Charles Barkley, Alvin Robertson, Otis Thorpe, Kevin Willis oraz John Stockton. Czterech z nich (Jordan, Olajuwon, Barkley i Stockton) zostało w 1997 roku wybranych do grona pięćdziesięciu najwybitniejszych koszykarzy w dziejach NBA. Jako kolejną ciekawostkę można przytoczyć fakt, że w drafcie tym z numerem dwieście ósmym pojawił się słynny Carl Lewis, który jednak wybrał ostatecznie karierę lekkoatlety i w lidze zawodowej nigdy nie zagrał.

Po trafieniu do Byków „Air” powiedział: – Mam nadzieję, że szybko wkomponuję się w drużynę. Z Ennisem Whatley’em grałem w koledżu i nie mogę się doczekać, kiedy znów zagramy razem. Liczę, że przydam się zespołowi i naprawdę nie ma dla mnie znaczenia, na jakiej pozycji przyjdzie mi występować. Mogę być niskim skrzydłowym lub rzucającym obrońcą i postaram się sprostać wymaganiom trenera.

Możliwość wyboru w drafcie Michela Jordana była dla działaczy Chicago Bulls niczym złoty los na loterii. O ile można zrozumieć, że Houston Rockets zdecydowali się postawić na miejscowego olbrzyma, Hakeema Olajuwona, o tyle włodarze Portland Trail Blazers za pozyskanie z „dwójką” Sama Bowiego są krytykowani po dziś dzień. „The Dream” korzystając z półtorarocznej nieobecności „MJ’a” na parkietach NBA poprowadził Rakiety w sezonach 1993/94 oraz 1994/95 do dwóch mistrzostw z rzędu, natomiast Bowie często walczył z kontuzjami, nigdy nie wybił się ponad przeciętność i nawet ani razu nie dane było mu zagrać w meczu gwiazd. – Myślę, że wszyscy doskonale wiedzieli, że Michael to niesamowicie utalentowany zawodnik, a jego pierwszy rok na parkietach ligi zawodowej pozwalał sądzić, że stanie się on zawodnikiem absolutnego topu. Bowie nie należał jednak do ciamajd, a w swoim debiutanckim sezonie w Portland pokazał, że drzemie w nim spory potencjał i jest graczem doskonale pasującym do układanki. Był takim odpowiednikiem Tima Duncana w tamtych czasach. Wówczas sądzono, że zarówno Byki, jak i Świetliste Smugi dokonały słusznych wyborów. Chicago miało supergwiazdę, wokół której mogło mozolnie budować drużynę, a Portland zawodnika, który z miejsca wpasował się w istniejący kolektyw. Działacze Trail Blazers dopiero po trzech latach zrozumieli, że popełnili straszny błąd. Wtedy gwiazda Michaela Jordana zaczynała świecić pełnym blaskiem, a Sam Bowie leczył kolejne kontuzje, które uniemożliwiały mu pokazanie pełnego wachlarza umiejętności – wyjaśnia Filip Bondy, autor książki pt. „Jak draft w 1984 roku na zawsze zmienił koszykówkę”. – Trzy najgłośniejsze drafty w historii NBA miały miejsce w latach 1984, 1996 oraz 2003. Ja jednak uważam, że z tym pierwszym nie może równać się żaden inny, gdyż tamten miał największy wpływ na to, jak teraz wygląda liga. Wtedy do NBA nie tylko dołączył Michael Jordan, ale rządy w lidze objął nowy komisarz, a wraz z nim ustanowiono nowy salary cap oraz podpisano nowy kontrakt na transmisje telewizyjne – dodaje Bondy.

Gdy dziewięcioletni Michael Jordan rozpaczał po porażce Stanów Zjednoczonych ze Związkiem Radzieckim w finale igrzysk olimpijskich w Monachium, mieliśmy do czynienia z jednym z największych skandali w historii basketu. Amerykanie przez całe spotkanie nie byli w stanie utrzymać bezpiecznej przewagi, ale na trzy sekundy przed końcem pojedynku prowadzili 50:49 i wydawało się, że już tylko cud pozwoli przeciwnikowi na zwycięstwo lub doprowadzenie do dogrywki. Gdy zegar zakończył odliczanie regulaminowego czasu gry, a koszykarze ZSRR nie zdołali trafić piłką do kosza, ekipa zza oceanu zaczęła świętować zdobycie złota. Radość ta była jednak przedwczesna, gdyż po chwili sędziowie podjęli decyzję o cofnięciu zegara o trzy sekundy ze względu na nieprzyznanie rywalom time-outu, o który wcześniej prosili. Rosjanie wznowili grę, ale po raz kolejny nie zdobyli punktów. Komuś wyraźnie zależało jednak na porażce USA i czas gry ponownie został cofnięty o trzy sekundy. Jako przyczynę podano zbyt wczesne uruchomienie zegara w poprzedniej akcji. Trzeciej szansy drużyna Związku Radzieckiego nie zmarnowała i za sprawą celnego rzutu Aleksandra Biełowa pokonała Amerykanów 51:50. „Jankesi” w geście protestu nie odebrali srebrnych medali.

Koszykarze Stanów Zjednoczonych powrócili na najwyższy stopień olimpijskiego podium w 1976 roku w Montrealu, lecz z tronu zostali zepchnięci już cztery lata później w Moskwie, gdyż ze względu na zimną wojnę reprezentacja USA nie wzięła udziału w igrzyskach. W 1984 roku w Los Angeles drużyna ponownie znalazła się więc pod ogromną presją, ponieważ nikt nie wyobrażał sobie, że na własnych śmieciach Amerykanie mogliby dać się komuś pokonać.

Do 1988 roku w turnieju olimpijskim mogli brać udział jedynie koszykarze-amatorzy, dlatego nie było możliwości, żeby w zespole USA występowali gracze NBA. Był to przepis co najmniej dziwny, bowiem bez skrupułów obchodziły go kraje socjalistyczne, których zawodnicy tylko na papierze byli amatorami. Stany Zjednoczone dysponowały jednak takim zapleczem, że drużyna złożona z graczy uniwersyteckich mogła walczyć o najwyższe cele. Michaela Jordana jako najlepszego koszykarza uczelnianego i murowanego kandydata do zostania gwiazdą ligi zawodowej nie mogło zabraknąć w kadrze na igrzyska w Los Angeles. „MJ” został nawet kapitanem kadry prowadzonej przez legendarnego i trudnego w obyciu trenera Boba Knighta. „Air” nie mógł przypuszczać, że w ciągu kilku najbliższych lat władze Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego zmiękną i dopuszczą zawodników z NBA do udziału w igrzyskach, dlatego do przygody w Los Angeles podszedł z myślą, że będzie to jego jedyna szansa na wywalczenie złota. Zresztą nikt nie musiał „Jego Powietrznej Wysokości” specjalnie motywować, ponieważ on nawet treningowe gierki traktował jak najważniejsze mecze w życiu. Przed igrzyskami pewne było tylko to, że Michael wkrótce zagra w lidze zawodowej, jednak Bob Knight już wtedy zdawał sobie sprawę jak wielka była skala talentu jego podopiecznego. Doskonale obrazuje to sytuacja mająca miejsce podczas jednego z przedolimpijskich treningów kadry, na którym w roli obserwatora pojawił się kolega szkoleniowca i jednocześnie generalny menadżer Portland Trail Blazers – Stu Inman. – Stałem obok mojego przyjaciela i wspólnie przyglądaliśmy się trenującym zawodnikom – wspomina Knight. – Wtedy powiedziałem do niego: „macie większe szczęście niż ktokolwiek, że będziecie mieli możliwość zaangażowania Michaela”. On odparł: „tak Bob, on jest wspaniały, ale my potrzebujemy wielkoluda”. Bez zastanowienia skwitowałem te słowa: „zróbcie go centrem, a i tak zostanie najlepszym strzelcem ligi”. Jak wiadomo, Świetliste Smugi ostatecznie nie zakontraktowały „MJ’a”, stawiając na Sama Bowiego, co okazało się największym błędem w historii draftu i wystawiło zarząd teamu ze stanu Oregon na dożywotnie pośmiewisko.

Olimpijska drużyna USA w 1984 roku nie była anonimowa. Oprócz „Jego Powietrznej Wysokości” w kadrze znajdowali się między innymi Alvin Robertson, Patrick Ewing, Chris Mullin oraz Sam Perkins, którzy w późniejszych latach także stali się ważnymi postaciami ligi zawodowej. Ekipa Stanów Zjednoczonych w fazie grupowej igrzysk rozgromiła kolejno Chiny (97:49), Kanadę (89:68), Urugwaj (104:68), Francję (120:62) oraz Hiszpanię (101:68). Amerykanie byli nie do zatrzymania, a „MJ” najlepszą partię rozegrał przeciwko teamowi z Półwyspu Iberyjskiego, kiedy to zapisał na swoim koncie 24 punkty, 4 zbiórki oraz 2 przechwyty. – Gdy Michael dostawał piłkę, mogłeś być pewien, że za chwilę coś się wydarzy. Jakiś slam dunk – opowiada Steve Alford, najmłodszy członek drużyny Stanów Zjednoczonych na turnieju w Los Angeles. – Pozostali gracze na parkiecie często mieli w zwyczaju jedynie przyglądanie się grze Jordana, bo on zwykle robił rzeczy, których nikt nie chciał przegapić.

Przed starciem ze słabą drużyną Urugwaju Bob Knight zaczepił Jordana i wziął go na słówko. – Macie wygrać ten mecz w ciągu pięciu minut. Po tym czasie nie mam zamiaru nikogo opieprzać i chcę się cieszyć pozostałymi trzydziestoma pięcioma minutami. Spraw, żeby tak właśnie się stało – mówił trener do króla basketu. „MJ” wziął sobie słowa szkoleniowca do serca i już po czterech minutach Stany Zjednoczone miały miażdżącą przewagę nad zespołem z Ameryki Południowej. Kapitan podczas time-outu podszedł do coacha i powiedział: – Trenerze, spójrz na tablicę wyników, zajęło nam to o minutę mniej niż planowaliśmy.

Powrót na tron

W ćwierćfinale igrzysk w Los Angeles zespołowi USA trochę krwi napsuli Niemcy (Amerykanie wygrali zaledwie 78:67), lecz półfinał z Kanadą nie był już dla Michaela Jordana i spółki wielkim wyzwaniem.

„Klonowe Liście” poległy w nim aż 78:59. „Air” w spotkaniu z teamem z Europy Zachodniej zbytnio nie brylował, popełniając aż sześć strat, jednak w starciu z ekipą zza miedzy rozwiał wszelkie wątpliwości, notując 13 punktów, 4 zbiórki, 3 asysty oraz przechwyt. W finale na „Jankesów” czekał ponownie team Hiszpanii i nikt o zdrowych zmysłach nie wyobrażał sobie, że podopieczni Boba Knighta mogliby zejść z parkietu pokonani przez zespół, który w fazie grupowej doprowadzili do rozpaczy.

10 sierpnia 1984 roku miał być dla Amerykanów dniem, w którym ponownie zasiądą na koszykarskim tronie. Na przedmeczowej odprawie w szatni panowała napięta atmosfera – wszyscy zawodnicy oprócz Michaela Jordana siedzieli z nisko opuszczonymi głowami. Bob Knight zlustrował swoich graczy i po chwili zauważył, że spomiędzy jego notatek taktycznych wystaje żółta karteczka. Było na niej napisane: „Trenerze, nie martw się. Nie po to znosiliśmy ten cały syf, żeby teraz przegrać”. Niechlujny charakter pisma nie pozostawiał coachowi wątpliwości, że wiadomość ta była autorstwa „MJ’a”. – Spojrzałem na tę kartkę i od razu wiedziałem, że tylko Jordan mógł napisać coś takiego. Wtedy dotarło do mnie, że jesteśmy gotowi do walki. Do zawodników powiedziałem jedynie: „W porządku, idźcie po złoto” – wspomina Knight.

Coach olimpijskiej drużyny USA zaliczał się do ludzi trudnych w obyciu. Jeden z najbardziej utytułowanych szkoleniowców akademickich w historii basketu nie patyczkował się ze swoimi zawodnikami, często wzbudzając w nich strach. W jego drużynach panował reżim rodem z armii, dlatego nazywano go „Generałem”. Pochodzący se stanu Ohio szkoleniowiec przez niemal trzydzieści lat (1971–2000) był trenerem zespołu Indiana University. Knight rozstał się jednak ze swoim długoletnim pracodawcą w atmosferze skandalu. Najpierw przyłapano go jak chwyta za szyję swojego zawodnika, a czarę goryczy przelał incydent z rzuceniem krzesła na parkiet w geście protestu przeciw krzywdzącym jego drużynę decyzjom arbitra. Michael Jordan należał jednak do wąskiego grona osób, które potrafiły znaleźć nić porozumienia z „Generałem”. „MJ” zapracował sobie na szacunek trenera swoim podejściem do gry w koszykówkę. „Air” harował na treningach za dwóch, a każda nawet sparingowa gierka była dla niego niczym mecz o mistrzostwo NBA. Michael należał również do zawodników, którzy przede wszystkim mają wymagania wobec siebie, a dopiero na drugim miejscu wobec kolegów z zespołu. – W tej drużynie nie było drugiego takiego zawodnika, który był w stanie zmusić trenera do odłożenia notatek na bok. „MJ” potrafił dostać się w głąb duszy Boba i go rozbawić – opowiada Steve Alford. – Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z tego jak wielka ciąży na nas presja i wiedzieliśmy, że jeśli przegramy, to tylko przez tremę. Michael pisząc ten liścik do trenera doskonale wiedział co robi, ponieważ dzięki temu lody zostały przełamane i w mgnieniu oka uszło z nas całe napięcie. Myślę, że swoim zaangażowaniem bardzo pomogliśmy Michaelowi w znalezieniu nici porozumienia z trenerem. Przez trzy miesiące trenowaliśmy trzy razy dziennie. W tamtym czasie byłem ledwie świeżakiem na uczelni, więc taki wysiłek sprawiał, że po zajęciach siedziałem z wywieszonym językiem. „MJ” był pokorny, grał z pasją i nie zachowywał się jak primadonna – dodaje uczestnik igrzysk w Los Angeles.

W finałowym starciu trema nie zjadła Amerykanów i nie dali oni Hiszpanom żadnych szans, zwyciężając aż 96:65. Michael Jordan zapisując na swoim koncie 20 oczek, zbiórkę, 2 asysty oraz 3 przechwyty był liderem ekipy Stanów Zjednoczonych, wobec czego podczas dekoracji medalistów mógł z dumą odebrać złoty krążek. „Air” jak na kapitana przystało był najskuteczniejszym koszykarzem USA na igrzyskach, zdobywając w każdym meczu średnio 17,1 punktu. „Jankesi” w Los Angeles stworzyli doskonały kolektyw, porównywalny do zwycięskiej ekipy Stanów Zjednoczonych z 1960 roku z Rzymu, na czele której stał legendarny Jerry West.

„MJ” dzięki swoim popisom podczas turnieju w „Mieście Aniołów” stał się jeszcze większą gwiazdą, lecz sława nie była mu w głowie – liczyła się tylko koszykówka i zwycięstwa. – Michael miał szacunek do wszystkich i był miły dla każdego człowieka, na którego się natknął i każdego, który stojąc za kulisami przyczynił się do sukcesu drużyny. Sprawiał wrażenie chłopaka, który ma czas dla wszystkich. On był wtedy w tak młodym wieku, że ta cała sława mogła mu szybko uderzyć do głowy, ale jednak potrafił się doskonale odnaleźć w tym wszystkim. Mike był wielką gwiazdą, która nie chciała kraść dla siebie całego blasku reflektorów. On pragnął, żebyśmy z nim dzielili te wspaniałe chwile – chwali Jordana zaangażowany w organizację igrzysk w LA Peter Ueberroth.

Orkiestra pod batutą Boba Knighta zapisała się w historii basketu jako ostatni team USA złożony z amatorów, który wywalczył olimpijskie złoto. Cztery lata później w Seulu Amerykanie ulegli w finale Związkowi Radzieckiemu, a w 1992 roku do rywalizacji zostali już dopuszczeni zawodowcy z NBA. Ze względu na zbojkotowanie przez Rosjan rywalizacji w Los Angeles, wśród ekspertów basketu po dziś dzień toczą się debaty czy lepszy był zespół z latającym Michaelem Jordanem w składzie, czy drużyna nieustraszonego Jerry’ego Westa z Rzymu. – Kiedy słyszę takie gadanie, że wygraliśmy z powodu nieobecności w turnieju ZSRR, to nóż mi się w kieszeni otwiera – elektryzuje się Bob Knight. – Ludzie w ogóle nie oglądali ich meczów, podczas gdy ja obserwowałem ich grę przez ostatnie dwa lata przed igrzyskami i z całą pewnością mogę stwierdzić, że niewiele by ugrali. Oni mieli poważne problemy z defensywą i polegliby w starciu z niejednym przeciwnikiem. Jeśli ktoś jest innego zdania, to najwyraźniej nie zna się na koszykówce.

W sierpniu 1984 roku Michael Jordan pierwszy sezon w lidze zawodowej miał dopiero przed sobą, a jego koszykarskie umiejętności powoli stawały się legendarne. To wiele jak na tak młodego zawodnika, czasem zbyt wiele, lecz cechy osobowości „MJ’a” pozwalały przypuszczać, że ten chłopak udźwignie ciężar sławy i będzie coraz lepszym graczem. – Uważam, iż miałem wielkie szczęście, że mogłem trenować Michaela Jordana – puentuje coach złotej drużyny z Los Angeles.

Z turniejem w „Mieście Aniołów” wiąże się jeszcze co najmniej jedna ciekawa historia. Jak powszechnie wiadomo, „MJ” jest flagową twarzą firmy Nike i posiada całą gamę obuwia oraz odzieży, firmowanych własnym nazwiskiem. Okazuje się, że niewiele brakowało, by do podpisania kontraktu pomiędzy amerykańskim producentem a królem basketu w ogóle nie doszło. Nike ze wszystkich sił namawiało Michaela do parafowania umowy tuż po zakończeniu igrzysk w LA, ale „Jego Powietrzna Wysokość” był do tego pomysłu nastawiony dość sceptycznie. W końcu największe wówczas gwiazdy NBA, Larry Bird oraz Magic Johnson, były twarzami Converse’a, a za najlepsze obuwie koszykarskie uważano produkty Adidasa. „Air” dostał zaproszenie na rozmowy do siedziby Nike w Portland i już miał odmówić, gdy do akcji wkroczyła jego matka. – Michael, wsiądziesz do tego samolotu i nie uznaję sprzeciwu – powiedziała Deloris. Jak nakazała rodzicielka, tak się stało. Jordan wyruszył do stanu Oregon i podpisał pięcioletni kontrakt opiewający na sumę dwóch i pół miliona dolarów, a Nike przeznaczyło dodatkowo pięćset tysięcy „zielonych” na promocję marki Air Jordan. Ani Converse, ani Adidas nie chcieli zaproponować podobnych warunków.

Dwudziestojednoletni Michael Jordan mógł być wzorem do naśladowania dla zarówno młodszych jak i starszych kolegów z parkietu. Skąd u tak młodego chłopaka było tyle pokory i zaangażowania w pracę? – Nauczyłem się tego od rodziców, którzy w identyczny sposób podchodzili do wszystkich obowiązków. Nie było mowy o pracy na pół gwizdka. Ja dawałem z siebie sto procent na treningach oraz w meczach i dlatego gra sprawiała mi przyjemność. Ćwicząc poprawiasz swoje niedoskonałości, dzięki czemu w spotkaniach o stawkę masz możliwość pokazania zagrań, które opanowałeś do perfekcji. Treningi to nie czas na odpoczynek. Tam pracujesz nad wszystkim – nad rzutem, nad mijaniem lewą stroną, rzutem lewą ręką i nad wszystkimi rzeczami, które czynią cię silniejszym i lepszym zawodnikiem – tłumaczy „Air”.

Niesamowity debiutant

Chicago Bulls zakończyli sezon 1983/84 z bilansem 27-55, plasując się na przedostatnim miejscu w Konferencji Wschodniej i notując o jedno zwycięstwo więcej od najgorszych w tabeli Indiana Pacers.

Wybranie w czerwcowym drafcie Michaela Jordana miało poprawić pozycję Byków, ale mało kto wierzył w to, iż utalentowany młodzieniec jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki odmieni sytuację pogrążonej w marazmie drużyny z „Wietrznego Miasta”. – Rzeczywiście, nie wydaje mi się, żeby wielu ludzi myślało wtedy o nim w ten sposób. Michael nie był olbrzymim centrem o wzroście siedmiu stóp, wokół których budowało się wówczas drużyny lub rozgrywającym, który przez większość czasu miał piłkę w rękach. Jordan grał na pozycji rzucającego obrońcy, więc jak wiele mogło od niego zależeć? – mówi Rod Higgins, zawodnik Bulls w latach 1982-85 oraz 1986.

Pierwsze treningi pokazały już jednak, że działaczom Byków trafił się gracz wyjątkowy. Trzon ekipy ze stanu Illinois stanowili wówczas weterani w osobach Orlando Woolridge’a, Caldwella Jonesa, Dave’a Corzine’a, Steve’a Johnsona oraz Davida Greenwooda i nie mogli oni osiąść na laurach w obawie o to, że młody przybysz z University of North Carolina szybko zabierze im minuty na boisku. Kiedy widziało się zaangażowanie Michaela w treningi, było wiadomo, że ktoś z drużyny będzie musiał grać mniej. Na początku „Air” nie mówił w szatni zbyt wiele. Przemawiał na boisku. – Na wstępie jednak już wiedzieliśmy, że jeśli nie będziemy dawać z siebie wszystkiego, to „MJ” prędzej czy później nas zawstydzi – kontynuuje Higgins.

To, że „Air” nie dostał się do drużyny koszykarskiej w pierwszej klasie liceum było dla niego ogromną motywacją i przyczyniło się do tego, że był w stanie pokonać każdą przeszkodę, która stała na drodze do jego kariery. Ludzie z nim pracujący od samego początku wiedzieli, że Mike zapowiada się na dobrego gracza, a bardzo szybko dotarło do nich, że jest jeszcze lepszy niż im się wydawało. – Po drugim lub trzecim dniu obozu treningowego byliśmy przekonani, że mamy do czynienia z kimś wyjątkowym. Jordan z miejsca miał ogromny wpływ na zespół – jego kultura pracy, konkurencyjność i charyzma sprawiały, że nawet jeśli nie miałeś na to ochoty, to i tak musiałeś trenować i grać z taką samą intensywnością jak on – opowiada Kevin Loughery, szkoleniowiec Byków w latach 1983-85.

Przed przenosinami w 1994 roku do pięknej United Center, halą w której Bulls rozgrywali swoje mecze była wybudowana jeszcze w latach dwudziestych Chicago Stadium. 26 października anno Domini 1984, kiedy Michael Jordan w starciu przeciwko Washington Bullets po raz pierwszy przywdział strój Byków w meczu NBA, nikt nie miał pojęcia, że właśnie trwała chwila, która na zawsze zmieni koszykówkę. Debiut „Jego Powietrznej Wysokości” w barwach Chicago Bulls wypadł bowiem dość przeciętnie. Michael zakończył wprawdzie spotkanie z Pociskami z 16 „oczkami” na koncie, jednak skuteczność 5/16 z gry nie była szczytem jego marzeń. Jordan do dorobku punktowego dorzucił jeszcze 6 zbiórek oraz 7 asyst, a jego nowa drużyna zwyciężyła 109:93.

Gdyby zapytać kibiców koszykówki o najbardziej charakterystyczną halę w NBA, to większość bez wahania wskazałaby nowojorską Madison Square Garden. Oddany do użytku w 1968 roku obiekt po dziś dnień jest domową areną New York Knicks, a mająca miejsce 8 listopada 1984 pierwsza wizyta Michaela Jordana na Manhattanie odbiła się szerokim echem w całych Stanach Zjednoczonych. Bulls pokonali miejscowych 121:106, a wykończenie jednej z akcji, jaką przeprowadził „Air”, zostało uwiecznione na fotografii, którą później wykorzystano na niezliczonej ilości plakatów. „MJ” zabrał piłkę Darrelowi Walkerowi i ruszył do kontrataku, by po chwili spojrzeć za siebie i wykonać jedną ręką zapierający dech w piersiach wsad. – Cieszę się, że ta akcja dała punkty mojej drużynie – przyznał skromnie Michael, zapytany o komentarz do tego spektakularnego zagrania. „Jego Powietrzna Wysokość” w starciu z nowojorczykami uzbierał ostatecznie 33 punkty, 8 zbiórek i 5 asyst. Zdobycz genialna jak na debiutanta.

Różnica pomiędzy ligą uniwersytecką a NBA jest ogromna, dlatego obserwatorów wprawiało w zdumienie to jak szybko Jordan potrafił się zaadaptować wśród zawodowców. W szkole średniej grał bardziej indywidualnie, ale na uczelni pod okiem Deana Smitha wszystko się zmieniło. To on nauczył go koszykówki zespołowej i tego, że nie tylko zdobywanie punktów jest ważne. – W NBA natomiast jest sporo sytuacji jeden na jednego, więc można grać indywidualnie znacznie częściej niż w koledżu – komentuje „Jego Powietrzna Wysokość”.

Nieczęsto się zdarza, by w debiutanckim sezonie na parkietach NBA zawodnik został wyznaczony do udziału w Meczu Gwiazd. Taki zaszczyt spotkał właśnie Michaela Jordana, którego nominowano do występu w barwach drużyny Wschodu. „MJ” w lutym 1985 roku na arenie w Indianapolis nie pokazał jednak niczego szczególnego – uzbierał zaledwie 7 punktów przy fatalnej skuteczności 2/7 z gry, dokładając do tego 6 zbiórek, 3 przechwyty oraz blok na mierzącym 224 cm Ralphie Sampsonie. W związku z tym w kuluarach szybko zaczęła krążyć legenda, iż słaba gra „Jego Powietrznej Wysokości” była efektem spisku, który z zazdrości uknuli najwięksi wówczas gwiazdorzy ligi z Isiah Thomasem w roli głównej. Starsi koledzy z drużyny niemal ignorowali Michaela, gdy ten przebywał na parkiecie, a koszykarze Zachodu stosowali wobec niego twardą defensywę, co właściwie nie ma nigdy miejsca podczas Meczów Gwiazd.

Pomimo tego, że coś ewidentnie jest na rzeczy, uczestnicy tamtego zajścia wciąż nie przyznają się do winy. – Tak, to ja sterowałem tymi ludźmi – mówi z ironią w głoście Isiah Thomas. – Pamiętam, że nagle wszyscy zaczęli o tym pisać i gadać, aż w końcu zostało to przyjęte za pewnik. Teraz można o tym przeczytać nawet w książkach. Jeśli ktoś mówi, że ja, Julius Erving, Larry Bird i Moses Malone spotkaliśmy się i ustaliliśmy, że nie będziemy podawać Jordanowi piłki, to ja odpowiadam, że to absurd. Były as Detroit Pistons uważa, że legenda o spisku przeciwko Michaelowi była po prostu próbą wytłumaczenia jego słabego występu w All-Star Game. Thomas zauważa ponadto, że Jordan wówczas nie był jeszcze tym zawodnikiem, którym stał się niedługo później, i że na piedestale NBA musiał uznawać wyższość Ervinga, Birda czy Malone’a. Zdaniem byłego rozgrywającego Tłoków warto także zauważyć, że Weekend Gwiazd odbywał się wtedy w rodzinnym mieście Larry’ego, który z uwagi na to chciał się pokazać z jak najlepszej strony, a koledzy po fachu starali się mu w tym pomóc. – Kiedy o pewnych rzeczach pisze się w książkach, które później czytają dzieci, to trzeba coś z tym zrobić. Zanim cokolwiek się napisze na temat tamtego wieczoru, należy najpierw obejrzeć taśmę z meczu, a dopiero później wyciągać wnioski. Niestety zazwyczaj jest tak, że ktoś gdzieś coś usłyszy, a potem uznaje to za fakt i przekazuje dalej – dodaje.

Już w pierwszym sezonie na parkietach ligi zawodowej „MJ” miał kosmiczne statystyki. As teamu z „Wietrznego Miasta” notował średnio 28,2 punktu, 6,5 zbiórki, 5,9 asysty oraz 2,4 przechwytu na mecz i w każdej z tych kategorii był liderem Bulls. W klasyfikacji strzelców zajął wysokie trzecie miejsce, ustępując tylko Bernardowi Kingowi z New York Knicks oraz Larry’emu Birdowi z Boston Celtics. Po zakończeniu rozgrywek „Jego Powietrzna Wysokość” za swoje wyczyny został uhonorowany prestiżową nagrodą Debiutanta Roku, a w trakcie ich trwania uznano go najlepszym zawodnikiem trzeciego tygodnia stycznia.

Byki z bilansem 38-44 zajęły siódme miejsce w Konferencji Wschodniej, dzięki czemu dość niespodziewanie dostały się do play-offs. Swój udział w tej fazie zespół ze stanu Illinois zakończył jednak już w pierwszej rundzie, przegrywając w czteromeczowej serii z Milwaukee Bucks. Uwagę zwracało jednak to, że po pierwszym sezonie „MJ’a” w koszulce Byków średnia widzów w hali Chicago Stadium wzrosła niemal o sto procent – z niewiele ponad sześciu tysięcy do niespełna dwunastu tysięcy. To robiło wrażenie i sprawiało, że Michael już wówczas był graczem wyjątkowym. Na spotkania Byków nie chodziło się dla wyników, ale po to by podziwiać spektakularne zagrania „Jego Powietrznej Wysokości”, który jednym dunkiem sprawiał, że ludzie zaczynali poddawać w wątpliwość istnienie grawitacji.

Mike’a wyróżniały spośród innych zawodników nie tylko ponadprzeciętne umiejętności. Również jego charakter sprawiał, że był wyjątkowym koszykarzem. – Miałem wokół siebie wielu wielkich graczy. Większość traktowała basket jako pracę i sposób na zarabianie pieniędzy. Trenując w ABA przez trzy lata miałem również w zespole Juliusa Ervinga. „Dr. J” na każdym kroku pokazywał, że kocha koszykówkę i pełnił rolę prawdziwego lidera. Właśnie taki był Michael – w jego pierwszym sezonie w lidze zawodowej było widać, że nigdy nie miał dość – wspomina Kevin Loughery.

Pierwszy kontrakt Michaela Jordana z Chicago Bulls miał obowiązywać przez siedem sezonów i opiewał na kwotę 6,15 miliona dolarów. Krótko przed zakończeniem debiutanckich rozgrywek „Jego Powietrznej Wysokości” suma ta została renegocjowana na 16 milionów „zielonych”. – Michael miał ogromny wpływ na moje życie – mówi Jerry Reinsdorf, właściciel Byków. Na pewno nie będzie przesadą stwierdzenie, że bez „MJ’a” Bulls nie wygraliby sześciu tytułów mistrzowskich. To również w wielkim stopniu dzięki niemu udało im się pozyskać kapitał niezbędny do wybudowania hali United center. – Wiele lat od czasu przejścia Jordana na sportową emeryturę my wciąż czerpiemy zyski z tytułu tego, że był on naszym zawodnikiem. Chciago Bulls są znani na całym świecie właśnie z tego, że „Air” bronił ich barw. Ludzie z tego powodu nadal dobrze się czują będąc fanami Byków, a nowi zawodnicy również chętniej podpisują kontrakty – dodaje.

Nike

Przed pojawieniem się na parkietach NBA Michaela Jordana wszyscy koszykarze w lidze nosili białe obuwie. Wypuszczone w sezonie 1984/85 przez firmę Nike buty Air Jordan I złamały tę zasadę.

Czarno-czerwono-białe obuwie, w którym miał występować Mike, zaprojektował Peter Moore. Z uwagi na niezgodny z konwenansami kolor zostało ono natychmiast zdelegalizowane przez władze ligi zawodowej. Nawet sam zainteresowany podchodził do produktu rodzimej firmy ze sporą dozą sceptycyzmu. – Nie mogę nosić takich butów, to są kolory diabła – mówił „MJ”.

Specjaliści od marketingu korporacji ze stanu Oregon byli jednak na tyle pewni swego, że Nike za każdy występ „Jego Powietrznej Wysokości” w nieregulaminowych butach płaciło pięć tysięcy dolarów kary nakładanej na zawodnika przez NBA. Okazało się to strzałem w dziesiątkę – ich produkt zrobił prawdziwą furorę, choć niewiele brakowało, a do podpisania umowy z „MJ’em” jesienią 1984 roku w ogóle by nie doszło. Wszystko przez to, że „Jego Powietrzna Wysokość” wolał buty opatrzone logami Converse oraz Adidas i miał nadzieję na parafowanie kontraktu reklamowego z jednym z tych producentów. – Michael w ogóle nie chciał słyszeć o Nike, ale jego rodzice wpłynęli na niego. Powiedzieli stanowczo: „Idziemy do Oregonu”, a on się nie sprzeciwił. Do dziś nie wiem jednak, czy w ogóle się zastanawiał nad tą decyzją. Nie lubił ich butów – opowiada David Falk, agent Jordana.

„Jego Powietrzna Wysokość” w końcu przekonał się do koncernu z Portland. Firma zdobyła serce koszykarza tym, że chciała wokół jego osoby zbudować nową linię odzieży. Nike współpracowało wówczas już z wieloma słynnymi sportowcami, ale „MJ” miał się stać prawdziwym uosobieniem marki. – To był pierwszy raz, gdy firma zdecydowała się zapłacić komuś za sygnowanie produktów swoim nazwiskiem – mówi Howard White, wiceprezes ds. marketingu Air Jordan. – Przed Michaelem nikt w NBA nie miał sygnowanych butów i ubrań.

Pierwsze logo Air Jordan przedstawiało piłkę ze skrzydłami. Po zwycięskim dla „Jego Powietrznej Wysokości” konkursie wsadów podczas All-Star Weekend 1987 zostało zmienione na sylwetkę koszykarza wykonującego slam dunk i w tej formie trwa do dziś. Wtedy również buty Air Jordan przestały być zwykłym obuwiem sportowym, a urosły do rangi zjawiska popkultury. Do nakręcenia reklamówki promującej trzecią edycję butów sygnowanych nazwiskiem „MJ’a” zatrudniono samego Spike’a Lee. Najwybitniejszy twórca kina afroamerykańskiego i sympatyk New York Knicks nie tylko wyreżyserował klip, ale wcielił się w nim również w postać Marsa Blackmona – bohatera granego przez niego w filmie pt. „Ona się doigra”, któremu słynny koszykarz pomagał wykonać wsad.

Aż do Air Jordan III charakteryzujących się poduszką powietrzną w podeszwie „Jego Powietrzna Wysokość” miał bardzo niewielki udział w projektowaniu swoich butów. Mike zastanawiał się nawet nad zakończeniem współpracy z Nike, ale koncern przekonał go do pozostania pod swoimi skrzydłami i zaoferował mu o wiele większy wpływ na ostateczny kształt obuwia sprzedawanego pod marką Air Jordan. – Nasz zespół projektantów lubi pracować ze sportowcami, którzy wiedzą czego chcą, a Michael jest właśnie takim człowiekiem – twierdzi Phil Knight, współzałożyciel korporacji ze stanu Oregon.

Buty sygnowane nazwiskiem Michaela odniosły tak duży sukces komercyjny, że każdego roku prezentowany jest ich nowy wzór, opatrzony kolejnym numerkiem. Tymczasem po zakończeniu sezonu 1992/93 pojawił się problem, gdyż „MJ” ze względu na tragiczną śmierć ojca postanowił rozstać się z zawodowym basketem i spróbować swoich sił w baseballu. Jego autorytet był jednak tak ogromny, że nie powstrzymało to Nike przed kontynuacją produkcji koszykarskiego obuwia spod znaku Air Jordan. Rozbrat z basketem sprawił jedynie, że Air Jordan X były pierwszymi od wielu lat butami sygnowanymi przez „MJ’a”, przy projektowaniu których on nie uczestniczył. – Siedzieliśmy akurat w pokoju hotelowym, gdy pokazywałem mu gotowy projekt. Michael spojrzał tylko na buty i powiedział: „Nienawidzę ich” – wspomina Tinker Hatfield, wiceprezes Nike ds. innowacji oraz główny projektant linii Air Jordan. – Byłem naprawdę zaskoczony jego reakcją. Wydawało mi się, że powinien być wdzięczny za to, że zdecydowaliśmy się na kontynuację współpracy pomimo tego, że nie grał już zawodowo w kosza.

Pokryte czarno-białymi paskami buty Air Jordan X nie przypadły Mike’owi do gustu na tyle, że zaproponował on kilka zmian w projekcie, na które było już jednak zbyt późno z uwagi na rozpoczęcie produkcji. Sytuacja ta zaogniła jego relacje z Hatfieldem, jednak gdy okazało się, że nowy wzór sprzedaje się jak świeże bułeczki, panowie o wszystkim zapomnieli. – Powiedział do mnie: „Jeśli na te buty nie będzie takiego popytu jak na poprzednie, to zapłacisz za to ze swojego portfela”. To był pierwszy i ostatni raz, gdy go nie posłuchaliśmy. Sprzedaż jednak była zadowalająca, więc wszystko rozeszło się po kościach – mówi wiceprezes Nike ds. innowacji.

O gustach podobno się nie dyskutuje, lecz za najbardziej udany pod względem estetycznym model butów sygnowanych nazwiskiem „MJ’a” uważa się Air Jordan XI – czarno-biały, ze wstawkami z włókna węglowego oraz miejscami lakierowany, noszony przez Michaela podczas mistrzowskiego sezonu 1995/96 oraz w filmie „Kosmiczny Mecz”. Reklama pokazywała Jordana w pustym hangarze, gdzie wykonywał wsad do kosza zawieszonego na wysokości trzydziestu metrów. – Były błyszczące i lśniące. Pamiętam jak Michael pewnego dnia namówił mnie, żebym zaprojektował właśnie takie błyszczące buty do kosza – wspomina Tinker Hatfield. Gdy „Jego Powietrzna Wysokość” ujrzał ostateczny projekt, był pod wrażeniem: – Dzieciaki będą je nosić do garniturów – przekonywał. Jakież było zdziwienie obserwatorów, kiedy podczas American Music Awards 1995 członkowie zespołu Boyz II Men pokazali się w galowych strojach oraz… butach Air Jordan XI. – Po chwili zadzwonił do mnie Michael i powiedział: „A nie mówiłem?!” – dodaje Hatfield.

Obuwie sygnowane nazwiskiem Michaela Jordana było obiektem pożądania dzieciaków na całym świecie i to nie tylko tych, których życie kręciło się wokół koszykówki. Gdy w 1994 roku Nike negocjowało wielomilionowy kontrakt ze wschodzącą gwiazdą baseballu, Alexem Rodriguezem, gracz Seattle Marines postawił warunek, że podpisze umowę z koncernem jeśli będzie mógł otrzymać w prezencie… buty Air Jordan VII. – Kiedy się zgodziliśmy, Alex zareagował bardzo emocjonalnie – przywołuje tamtą sytuację Tinker Hatfield. – Wydaje mi się, że gdy był młodszy, to bardzo chciał mieć te buty, ale jego mamy nie było na nie stać. Dlatego znaczyły dla niego tak wiele.

Pierwsza umowa Michaela Jordana z firmą Nike opiewała na pięćset tysięcy dolarów rocznie plus tantiemy. Dziesięć lat od zakończenia kariery przez najlepszego koszykarza w historii, gdy na rynku dostępny był już model Air Jordan XX8, wpływy do kieszeni „Jego Powietrznej Wysokości” z tytułu współpracy z korporacją z Portland szacowało się na sześćdziesiąt milionów „zielonych” rocznie. Sponsorowani przez markę są lub byli tacy zawodnicy jak Carmelo Anthony, Chris Paul, Russell Westbrook, Ray Allen czy Blake Griffin. Wszystko to sprawia, że Air Jordan jest nie tylko pierwszą, ale i największą oraz najbardziej dochodową w dziejach linią odzieży sygnowanej nazwiskiem sportowca.

– Nie wydaje mi się, że odnieślibyśmy taki sukces, gdyby Michael Jordan był po prostu koszykarzem – mówi Howard White. – Koszykarze przychodzą i odchodzą. Jest Kobe Bryant, jest LeBron James. Osoba Michaela Jordana znacznie wykracza poza świat basketu. Po ostatecznym przejściu „MJ’a” na sportową emeryturę Phil Knight miał poważne wątpliwości co do kontynuacji produkcji odzieży z logo Air Jordan. Howard White szybko mu jednak uzmysłowił, że to nic nie zmienia: – W końcu mercedesy nadal są produkowane pomimo tego, że córka pioniera automobilizmu jak i on sam dawno już nie żyją – przekonywał.

Air Jordan to nie tylko buty, ale również między innymi koszulki, spodenki, bluzy czy dresy. Zanim jednak Michael Jordan stał się potentatem na rynku odzieży sportowej, czekał go ciężki sezon 1985/86 w barwach Chicago Bulls.

Przeklęta stopa

– Jeśli będę mógł chodzić bez kul, spróbuję zagrać. Nie wiem jednak czy to dobry pomysł, ponieważ kontuzja zawsze może się odnowić – mówił Michael Jordan 29 października 1985 roku.

To było dopiero trzecie spotkanie sezonu zasadniczego. Byki mierzyły się w Oakland z miejscowymi Golden State Warriors. Po jednym z rzutów „MJ” upadł na parkiet tak nieszczęśliwie, że nabawił się kontuzji stopy. Pierwsze diagnozy były optymistyczne i zwiastowały jedynie krótki odpoczynek „Jego Powietrznej Wysokości”. Trener Bulls, Stan Albeck, również przekonywał, iż uraz koszykarza nie jest groźny, i że już za kilka dni będzie on zdolny do gry. Przestrzegał jednak wszystkich przed naciskaniem na jego jak najszybszy powrót na boisko: – Tylko i wyłącznie od jego decyzji zależy, kiedy wróci do gry. Michael zna swoje ciało lepiej niż ktokolwiek inny, a wy znacie jego i wiecie, że jeśli będzie zdolny do gry, to wybiegnie na parkiet.

Tydzień później sprawdził się najczarniejszy scenariusz – tomografia komputerowa wykazała złamaną kość w lewej stopie, co oznaczało dla Jordana co najmniej sześciotygodniowy odpoczynek od zawodowego basketu. To był ogromny cios dla „MJ’a” i Byków. Sam zainteresowany, zawsze palący się do gry, nie wyobrażał sobie tak długiego okresu bezczynności, a jego koledzy mieli wielkie obawy o to czy poradzą sobie bez lidera, jakim Michael stał się już w swoim debiutanckim sezonie w NBA.

– Być może w dłużej perspektywie moja absencja okaże się dobra dla zespołu, który w ten sposób nauczy się grać beze mnie – przekonywał „Air”. – Może to czas, żeby Bulls zaczęli wygrywać bez Michaela Jordana? Coś dobrego może z tego wyjść. Coś, czego nie jestem w tej chwili sobie wyobrazić. Słowa gwiazdora Byków wydawały się jednak wypowiedziane nieco na wyrost. Kumple z zespołu opowiadali o prywatnych rozmowach z Michaelem, w których ten nie tryskał już takim optymizmem. Starali się jednak go pocieszać i uzmysłowić mu, że sześć tygodni minie bardzo szybko.

Bezsilny wobec sytuacji „MJ” wyjechał do rodzinnego Wilmington, by tam w spokoju dochodzić do zdrowia. Bulls w tym czasie notowali porażkę za porażką, a pod koniec listopada generalny menadżer klubu, Jerry Krause, nie wytrzymał i poprosił Jordana o szybszy powrót na parkiet. Co ciekawe, spotkał się z odmową koszykarza, który postanowił jedynie lekko trenować pod okiem swojego ukochanego coacha – Deana Smitha. Na gracza Byków spadła tym samym wielka fala krytyki, w efekcie czego musiał wkrótce wrócić do Chicago i wytłumaczyć się przed mediami ze swojej decyzji.

Gdy termin powrotu „Jego Powietrznej Wysokości” do gry zbliżał się wielkimi krokami, lekarze orzekli, że złamana kość się jeszcze nie zrosła, i że Bulls będą musieli sobie radzić bez swojego zaprzeczającego prawom grawitacji lidera przez kolejne cztery lub pięć tygodni. To był spory problem dla klubu prowadzonego przez Stana Albecka zważywszy na to, iż bez Michaela Byki były jedynie cieniem zespołu, który sezon wcześniej sprawił ogromną niespodziankę awansując do play-offs.

Michael Jordan w sezonie 1985/86 jako drugoroczniak cieszył się poważaniem takim jak niejedna supergwiazda ligi zawodowej. – Jego absencja to poważne osłabienie naszego teamu – mówił Jerry Krause. – To tak jakby Boston Celtics stracili Larry’ego Birda lub Los Angeles Lakers musieli sobie radzić bez Magica Johnsona. Generalny menadżer Bulls miał sporo racji. Na koniec grudnia ekipa z „Wietrznego Miasta” legitymowała się słabym bilansem 13-21, a „MJ” miał powrócić w jej szeregi dopiero na początku lutego. W tym czasie Byki poniosły kolejnych dziesięć porażek, odnosząc przy tym zaledwie trzy zwycięstwa. Sytuacja powoli stawała się dramatyczna, a gdy pod koniec stycznia lekarze zdjęli „Jego Powietrznej Wysokości” gips i wymienili go na szynę, media podały informację, że odpoczynek lidera Bulls potrwa jeszcze co najmniej dwa tygodnie.

9 lutego w Dallas miał się odbyć tradycyjny Mecz Gwiazd. Choć „MJ” zdołał wystąpić w zaledwie trzech spotkaniach sezonu zasadniczego, to kibice szaleli na jego punkcie do tego stopnia, że wybrali go do pierwszej piątki Konferencji Wschodniej. Włodarzom NBA tak bardzo zależało na obecności „Jego Powietrznej Wysokości” w Teksasie, że zafundowali mu przelot i zakwaterowanie oraz pozwolili zabrać ze sobą osobę towarzyszącą. Wybór padł na… Charlesa Oakleya – wówczas pierwszoroczniaka na parkietach ligi zawodowej i zawodnika Chicago Bulls, a później długoletni filar New York Knicks.

Na miejscu Mike’a każdy inny koszykarz zaprosiłby do Dallas jakąś piękną kobietę, ale wywodzący się z Karoliny Północnej koszykarz słynął z odważnych decyzji podejmowanych nie tylko na parkiecie. Młodzi gracze Byków tydzień przed All-Star Game ucięli sobie pogawędkę, podczas której Oakley wyjawił Jordanowi, że jako rookie nie ma sprecyzowanych planów na Weekend Gwiazd. Michaelowi zrobiło się żal kolegi, więc niewiele się zastanawiając, zaprosił go do Dallas. W końcu wszystko było opłacone. – To mój ochroniarz – żartował już na miejscu „MJ” na temat wyjątkowo dobrze zbudowanego Charlesa, mającego ksywkę „Oak Tree” („Dąb”). Świetnie się czujemy w swoim towarzystwie i chciałbym, żeby taka atmosfera panowała w zespole. Każdy musi dbać o każdego. Powinniśmy wspierać się nawzajem.

„Jego Powietrzna Wysokość” z wiadomych względów nie wybiegł w Dallas na parkiet, więc media musiały znaleźć sobie temat zastępczy. Padło na All-Star Game 1985 i domniemany spisek gwiazd, mający na celu wykluczenie Jordana z gry. Prowodyrem całego zajścia miał być Isiah Thomas z Detroit Pistons, który poinstruował kolegów z drużyny, żeby nie podawali Michaelowi piłki, a przeciwników, żeby stosowali wobec niego twardą defensywę. „MJ” w Indianapolis uzbierał zaledwie 7 punktów przy mizernej skuteczności 2/7 z gry, ale rok od tamtych wydarzeń miał już dość ciągłego wracania do przeszłości: – Nie wydaje mi się, żeby było tak jak to opisują media. W Meczu Gwiazd musisz być agresywny, żeby pokazać pełnię swoich umiejętności. To był mój pierwszy występ w All-Star Game i czułem się niezbyt pewnie. Nie chciałem być również postrzegany jako debiutant, który starał się skraść show. Po prostu cieszyłem się samą obecnością wśród najlepszych.

„MJ” wypoczywał w Wilmington aż do 10 marca 1986 roku. Oficjalnie studiował książki, by wreszcie uzyskać upragniony dyplom wyższej uczelni, a nieoficjalnie bez porozumienia z lekarzami próbował grać w koszykówkę. Gdy wrócił do Chicago, pierwsza diagnoza doktorów była pokrzepiająca – kość się zrosła, a kontuzjowana wcześniej stopa stała się nawet silniejsza od tej zdrowej. Trzy dni później dokładna analiza wykazała jednak obecność niewielkiego pęknięcia, wobec czego lekarze zaczęli doradzać zawodnikowi odpuszczenie sezonu, który z powodu na fatalne wyniki Bulls i tak można było spisać na straty. Ryzyko pogłębienia urazu wydawało się spore, lecz lekarze nie mieli chyba świadomości, kogo przyszło im przekonywać do odpoczynku od basketu. Jordan nie chciał słyszeć o jakiejkolwiek absencji i stanowczo domagał się pozwolenia na grę. Udało mu się postawić na swoim – po długich negocjacjach doktorzy zezwolili mu na siedem minut wysiłku w każdej połowie spotkania.

15 marca „MJ” wreszcie mógł założyć koszulkę Byków w meczu NBA. Gwiazdor ekipy ze stanu Illinois opuścił sześćdziesiąt cztery spotkania, a jego koledzy w tym czasie wypracowali bilans 24-43. Powrót „Jego Powietrznej Wysokości” na parkiet nie uchronił jednak Bulls przed porażką z Milwaukee Bucks w Chicago Stadium, ani przed czterema wyjazdowymi niepowodzeniami, kolejno z Atlantą Hawks, Philadelphią 76ers, Boston Celtics oraz Cleveland Cavaliers. Dopiero gdy Mike wywalczył u lekarzy więcej czasu na boisku, jego zespół stać było na zwycięstwa, które ostatecznie dały bilans 30-52 oraz ósme miejsce w Konferencji Wschodniej – ostatnie gwarantujące udział w play-offs. Choć obecność Michaela w drużynie miała znaczny wpływ na osiągane przez nią wyniki, właściciel Bulls, Jerry Reinsdorf, był bardzo sceptycznie nastawiony co do słuszności występów Jordana w ostatnich meczach sezonu zasadniczego. Lekarz mu powiedział, że jeśli Michael w tym sezonie wróci do gry, to ryzyko odnowienia kontuzji wyniesie od dziesięciu do dwudziestu procent. W kolejnych rozgrywkach spadłoby natomiast praktycznie do zera. – Dla mnie to spora różnica. Tak, jestem szefem i robię to co uważam za słuszne, ale nie mogłem odmówić Michaelowi Jordanowi – zwierza się sternik Byków. – To specyficzny człowiek, a jego pragnienie gry jest niesamowite. Trzeba było posłuchać jak rozmawiał z doktorami. Pytań, które zadawał, nie powstydziłby się dobry prawnik.

Przygoda ekipy z „Wietrznego Miasta” z play-offs nie trwała zbyt długo. Bulls zostali odprawieni z kwitkiem przez rozstawionych z jedynką Boston Celtics już po trzech meczach. Pomimo niepowodzenia Byków, serię tę można nazwać jednak wielkim show Michaela Jordana. Urodzony na Brooklynie koszykarz w pierwszym spotkaniu w stolicy stanu Massachusetts rzucił 49 „oczek”, a w grze numer dwa zdobywając 63 punkty ustanowił rekord play-offs. „MJ” trafiał niemal ze wszystkich pozycji, notując skuteczność 22/41 z gry oraz 19/21 z linii rzutów wolnych. W jednej akcji potrafił ograć czterech legendarnych Celtów w osobach Larry’ego Birda, Kevina McHale’a, Dennisa Johnsona oraz Roberta Parisha. Ten pierwszy po końcowej syrenie przyznał: – Wydaje mi się, że to był sam Bóg przebrany za Michaela Jordana. On jest najbardziej niesamowitym graczem w tej lidze. Dzisiaj na parkiecie Boston Garden, w play-offs i w obecności kamer telewizyjnych dał jeden z najlepszych popisów w historii koszykówki.

Bulls w drugim meczu serii ulegli Celtics dopiero po dwóch dogrywkach. Postawa Jordana w starciach z Bostonem była szeroko komentowana przez media na całym świecie. Po jego dwóch ocierających się o boskość występach przeciwko Celtom zaczęto spekulować na temat tego, jaki będzie jego następny wyczyn. – Odchodzę na emeryturę, jeśli w kolejnym spotkaniu zdobędzie 77 punktów – zapowiadał Larry Bird. „MJ” starał się jednak tonować te hurraoptymistyczne nastroje: – Oddałbym wszystkie punkty za trafienie tego rzutu na końcu pierwszej dogrywki – jak mogłem chybić z odległości czterech i pół metra?!

Król strzelców

37,1 – to nie aktualna temperatura powierza na Hawajach, a średnia punktów na mecz, jaką Michael Jordan wypracował w sezonie 1986/87, sięgając po swój pierwszy w karierze tytuł króla strzelców NBA.

Wyczyn „Jego Powietrznej Wysokości” był nieprawdopodobny. Ostatni raz wyższy rezultat zanotował Wilt „Szczudło” Chamberlain w rozgrywkach 1962/63, ale to dla koszykówki czasy niemal prehistoryczne. Wyobraźcie sobie Lionela Messiego lub Cristiano Ronaldo, strzelającego dla swojej drużyny hat-tricka w niemal każdym spotkaniu. Mniej więcej taką wartość prezentowało osiągnięcie „MJ’a”.

1 listopada 1986 roku publiczność zgromadzona w nowojorskiej Madison Square Garden po raz kolejny była świadkiem tego jak „latający” Michael Jordan i jego Byki odprawiają z kwitkiem miejscowych Knicks, tym razem 108:103. „Air” podczas całego spotkania przesiedział na ławce rezerwowych zaledwie siedem minut, a zdobyte przez niego 50 „oczek” zwiastowało koniec problemów ze stopą i wspaniałą kampanię w jego wykonaniu. – Początek miałem trochę nerwowy, ale obiecałem trenerowi, że wygramy ten mecz – mówi Michael, który zaczął spotkanie z fatalną skutecznością 3/12 z gry. Później jednak „Jego Powietrzna Wysokość” złapał właściwy rytm, a końcowe pięć minut i siedemnaście sekund było prawdziwym „one man show”, podczas którego rzucił 15 punktów. – Mike był niewiarygodny – skomentował występ urodzonego na Brooklynie koszykarza nowy trener Byków – Doug Collins. – To niesamowity zawodnik.

Inauguracja sezonu zasadniczego była dopiero zapowiedzią tego, co ze strony „Jego Powietrznej Wysokości” czekało fanów basketu już wkrótce. Pomiędzy 28 listopada a 12 grudnia 1986 roku Mike zanotował dziewięć spotkań z rzędu, w których zdobywał 40 lub więcej punktów. Smutne w tym wszystkim było jedynie to, że „MJ” wyglądał niczym samotny wojownik na polu bitwy, gdyż Byki w tamtym okresie poniosły aż sześć porażek. 3 grudnia w przegranym przez Bulls 94:99 pojedynku z Utah Jazz „Air” przy skuteczności 17/33 z gry rzucił 45 „oczek”, co stanowiło 47,9 proc. dorobku całego zespołu. Jordan na parkiecie dwoił się i troił. Dzięki jego zaangażowaniu podopieczni Douga Collinsa na niespełna cztery minuty przed końcową syreną prowadzili 86:85. Chwilę wcześniej Michael zaliczył 3 przechwyty pod rząd oraz zdobył 6 kolejnych punktów. To jednak nie wystarczyło do odniesienia zwycięstwa. – Dałem trenerowi sygnał, żeby poprosił o przerwę na żądanie, ponieważ byłem już bardzo zmęczony – wspomina Jordan. – Miałem nadzieję na złapanie trzeciego lub nawet czwartego oddechu. Próbowałem. Moje pragnienie wygranej było naprawdę ogromne, ale poprzednia noc, podczas której musieliśmy grać dogrywkę, dała się nam wszystkim we znaki.

W rozgrywkach 1986/87 Michael Jordan miał jeszcze wiele występów, po których jego rywale zastanawiali się czy na pewno mierzyli się z człowiekiem. 27 grudnia 1986 roku „MJ” wyszedł na parkiet Chicago Stadium z niemal czterdziestostopniową gorączką i ustrzelił 44 „oczka”, czym znacznie przyczynił się do triumfu Bulls nad Indianą Pacers 105:93. – Zawsze gram lepiej, kiedy jestem chory – tłumaczy. – Wtedy moja koncentracja jest na znacznie wyższym poziomie, ponieważ wiem, że muszę przeciwstawić się dolegliwościom.

– To, że zdobywam tak wiele punktów sprawia, iż czuję się trochę zakłopotany. Ważny jest przecież wysiłek całej drużyny – mówił „Air” po serii spektakularnych notowań w sezonie 1986/87. „Jego Powietrzna Wysokość” z wysokiego pułapu nie schodził również w styczniu. 47 punktów przeciwko Detroit Pistons czy 53 „oczka” w spotkaniu z Portland Trail Blazers są popisami, które wspomina się do dziś. Pamiętna jest w szczególności akcja „MJ’a” w starciu ze Blazers, kiedy to rzucający obrońca Bulls ograł czterech zawodników drużyny przeciwnej, po czym z łatwością umieścił piłkę w koszu. Cały pojedynek zakończył tymczasem ze skutecznością 20/34 z gry oraz 13/16 z linii rzutów wolnych. – Po prostu czułem każdy rzut. Koszykówka jest grą, w której ogromną rolę odgrywa instynkt – opowiada Mike. – Nie było momentu zawahania czy jakichkolwiek rozważań. To naprawdę czuje się w sobie. Całkiem możliwe, że piłka czysto wpadłaby do kosza nawet gdybym spróbował rzutu z połowy boiska.

W lutym 1987 roku w deszczowym Seattle odbył się tradycyjny Weekend Gwiazd. Michael Jordan został oczywiście wybrany do pierwszej piątki Konferencji Wschodniej na All-Star Game, ale wystąpił również w konkursie wsadów, w którym dwa lata wcześniej zajął drugie miejsce. „MJ” zapowiedział, że jeśli uda mu się zwyciężyć, to nagrodą w wysokości 12,5 tysiąca dolarów podzieli się z kolegami z drużyny. – Oni bardzo ciężko pracowali przez tę część sezonu, a cały splendor zbieram ja. Robię to, ponieważ byli dla mnie bardzo wyrozumiali. Zachowywali się jak najlepsi przyjaciele – tłumaczył swoją decyzję „Air”. Jak zapowiedział, tak zrobił. Michael głównie dzięki wykonaniu podniebnego wsadu zwanego „kissing the rim” triumfował w Slam Dunk Contest 1987, a nagrodę rozdysponował wśród kumpli z Chicago Bulls. – To był najlepszy wsad, jaki w życiu widziałem – ocenia Terence Stansbury, ówczesny zawodnik Seattle Supersonics. – Nie sądziłem, że jestem w stanie osiągnąć taki pułap. Mogłem pocałować obręcz – wspomina „MJ”.

„Air” cieszył się z sukcesu odniesionego w konkursie wsadów, lecz nie wywyższał się i wciąż pozostawał tym samym skromnym chłopakiem, którego Byki prawie trzy lata wcześniej wybrały z numerem trzecim w drafcie. – W chwili obecnej jestem zaledwie trzecim najlepszym dunkerem w lidze. Zwycięzcy poprzednich edycji, Dominique Wilkins oraz Spud Webb, tym razem nie startowali. Mam nadzieję, że będziemy mogli zmierzyć się za rok – mówił Mike, który jednak w późniejszym Meczu Gwiazd już tak nie błyszczał, zdobywając zaledwie 11 „oczek” i notując aż 5 strat.

26 lutego 1987 w starciu z New Jersey Nets „Jego Powietrzna Wysokość” ustrzelił 58 punktów i był to rekord sezonu, który utrzymał się do… 4 marca, kiedy to „MJ” zaaplikował Detroit Pistons 61 „oczek”, a rywale po raz kolejny przecierali oczy ze zdumienia. Jordan był w takim gazie, że dwadzieścia dni później w Filadelfii skradł pożegnalne show samemu Juliusowi „Dr. J.” Ervingowi, gdy rzucił 56 punktów i dołożył do tego 7 zbiórek oraz 8 przechwytów, prowadząc Byki do zwycięstwa nad 76ers 93:91. – Patrzyłem jak Jordan wchodzi na miejsce, które ja do tej pory zajmowałem. Obserwowałem, jak mnie przerasta. Ułatwiło mi to podjęcie decyzji o zakończeniu kariery – przyznał potem „Dr. J”.

Wielkie szczęście mieli ludzie, którzy w sezonie 1986/87 mogli podziwiać grę Michaela Jordana. Na ich oczach tworzyła się historia i wyrastał koszykarz, który po raz pierwszy od czasów Wilta Chamberlaina dominował aż tak bardzo. Zadziwiające w tym wszystkim było to, że „MJ” punktował seriami pomimo tego, że nie miał nawet marnych jak na NBA dwóch metrów wzrostu.

W połowie kwietnia sezon zasadniczy dobiegał końca, a „Air” pomimo tego zdążył się jeszcze zapisać w księgach ligowych rekordów, notując trzy mecze z rzędu, w których uzbierał 50 i więcej „oczek”. 16 kwietnia 1987 roku w przegranym pojedynku z Atlantą Hawks ustrzelił 61 punktów, co stanowiło ponad połowę dorobku drużyny, która zakończyła rozgrywki z bilansem 40-42 i ponownie zajęła ósmą pozycję w Konferencji Wschodniej – ostatnią dającą awans do play-offs.

Jedynym wyróżnieniem indywidualnym jakie spotkało Michaela Jordana w sezonie 1986/87 był wybór do pierwszej piątki NBA. Nagrodę MVP rozgrywek zgarnął Magic Johnson, a notującego również znakomite wyniki w defensywie Mike’a zabrakło nawet w pierwszej piątce najlepszych defensorów. To bolało. – Zawsze to powtarzałem i moja opinia nie uległa zmianie: Magic jest najlepszym zawodnikiem w lidze – komentował gwiazdor Boston Celtics, Larry Bird, który zaledwie rok wcześniej zaznał upokorzenia ze strony „MJ’a”, przyrównując go później do Boga. – Można mówić o Dominique’u Wilkinsie czy Michaelu Jordanie, ale ci goście są dunkerami. Mike pomimo swojej skromności czuł się po prostu niedoceniony: – W tej lidze nagrody rozdaje się na podstawie reputacji. To mnie naprawdę wyprowadza z równowagi.

Przed rozgrywkami 1986/87 chicagowskie Byki zostały przebudowane. Z zespołu odeszli m. in. Orlando Woolridge, Quentin Dailey i George Gervin, a nowym szkoleniowcem został Doug Collins. To nie wystarczyło jednak do sprawienia niespodzianki w play-offs, gdzie ekipa z „Wietrznego Miasta” po raz kolejny uległa do zera Boston Celtics. Było jasne, że „Jego Powietrzna Wysokość” potrzebuje kompana na poziomie All-Star, żeby zespół mógł walczyć o najwyższe cele. A Michael najbardziej na świecie pragnął zwycięstw i wierzył, że to właśnie z Chicago Bulls uda mu się wkrótce zdobyć koszykarski szczyt.

MVP

– Zdobycie tej nagrody było jednym z moich głównych celów w karierze – mówił „MJ” po odebraniu statuetki dla MVP sezonu 1987/88. „Air” ponownie wspiął się na wyżyny nieosiągalne dla innych graczy.

Po 1956 roku oprócz Jordana tylko trzech obrońców mogło się poszczycić mianem najbardziej wartościowego zawodnika rozgrywek. To Bob Cousy, Oscar Robertson oraz Magic Johnson. W głosowaniu „Jego Powietrzna Wysokość” pokonał prawdziwe symbole NBA lat osiemdziesiątych – Larry’ego Birda z Boston Celtics oraz wspomnianego Magica Johnsona z Los Angeles Lakers. Statystyki Michaela powalały: 35 punktów, 5,5 zbiórki, 5,9 asysty, 3,2 przechwytu oraz 1,6 bloku na mecz. Wszechstronność Jordana budziła podziw, toteż nie bez powodu jako pierwszy gracz w historii ligi zawodowej obok nagrody MVP zdobył również wyróżnienie Obrońcy Roku. Złośliwcy twierdzili, że Chicago Bulls to tylko Michael Jordan, ale w zmaganiach 1987/88 Byki zadały kłam tej teorii, notując bilans 50-32 i dochodząc w walce o mistrzostwo NBA do drugiej rundy play-offs, gdzie nie sprostały dopiero słynnym „Bad Boys”, czyli Detroit Pistons pod wodzą Chucka Daly’ego. W drużynie pierwsze szlify zbierali dwaj obiecujący gracze wybrani w drafcie – Scottie Pippen oraz Horace Grant. Nie byli oni jeszcze pierwszoplanowymi postaciami Bulls, lecz ich poczynania pozwalały sądzić, że w niedalekiej przyszłości mogą stać się brakującymi ogniwami, które pozwolą ekipie z „Wietrznego Miasta” walczyć o najwyższe cele.

– To z pewnością zasłużona nagroda – chwalił swojego koszykarza Jerry Reinsdorf, właściciel Bulls. – Nie wiem, co jeszcze zawodnik może dać swojemu zespołowi poza tym, co dał nam w tym sezonie Michael Jordan. Nie ma absolutnie żadnych wątpliwości, że to właśnie jemu należał się tytuł MVP, a świadczy o tym przewaga, jaką osiągnął w głosowaniu.

„Jego Powietrzna Wysokość” choć był usatysfakcjonowany tym, co indywidualnie zdobył w rozgrywkach 1987/88, wciąż nie potrafił zrozumieć mechanizmów rządzących NBA. Poprzednią kampanię uważał za lepszą w swoim wykonaniu, lecz wówczas nagrody MVP sezonu oraz Obrońcy Roku przeszły mu koło nosa. Punkty to jednak nie wszystko. Oprócz nich liczy się też bilans osiągnięty z klubem oraz notowania w innych kategoriach. Tutaj statystyki okazują się bezlitosne: Bulls wygrali o 12 spotkań więcej, a „MJ” poprawił swoje notowania w asystach, zbiórkach, przechwytach oraz blokach. Do kosza trafiał ze skutecznością 53,5 procent. Stał się graczem bardziej uniwersalnym.

– On jest w tej chwili najlepszym koszykarzem na świecie, a my jesteśmy wygrywającą drużyną – komentował Doug Collins, trener Byków. – W ubiegłym sezonie na niekorzyść Michaela przemawiał nasz negatywny bilans, ale teraz nie mogli się już do niczego przyczepić. Po czterech sezonach na parkietach ligi zawodowej „MJ” wreszcie zdobył należny mu szacunek i był stawiany na równi z wielkimi mistrzami, chociaż w swoim posiadaniu nie miał jeszcze ani jednego pierścienia. Czas Byków miał jednak dopiero nadejść. Otrzymując wyróżnienie MVP Michael zaspokoił również swoje pragnienie znalezienia się na piedestale i mógł jeszcze bardziej skoncentrować się na wynikach zespołu. – Chcę zostać mistrzem NBA. To jest w tej chwili jedyny cel, na którym się skupiam – zapewniał.

2 grudnia 1987 roku team z „Wietrznego Miasta” legitymował się bilansem 12-3 i mierzył się w Salt Lake City z Utah Jazz, gdzie pierwsze skrzypce grali już John Stockton oraz Karl Malone. Gdy w trzeciej kwarcie „Jego Powietrzna Wysokość” wykonał wsad nad tym pierwszym, mierzącym zaledwie 186 cm, siedzący w pobliżu boiska właściciel Jazzmanów, Larry Miller, krzyknął w jego stronę: – Hej, Jordan, dlaczego nie wybierzesz kogoś swojego wzrostu? Przeciętny gracz NBA nieźle by się wkurzył na te słowa, ale Michael poczuł się wywołany do tablicy i chwilę później wykonał podniebny dunk nad mającym aż 213 cm wzrostu i 140 kg wagi środkowym ekipy z Salt Like City – Melem Turpinem. – Ten był wystarczająco wysoki? – odpowiedział na zaczepkę Millera, który tylko się uśmiechnął. Całe spotkanie z Jazz było istnym popisem „MJ’a”. Urodzony na Brooklynie zawodnik ustrzelił aż 47 „oczek”, dokładając do tego 4 zbiórki, 9 asyst, 3 przechwyty i 3 bloki. Byki wygrały 105:101. – Właśnie dlatego ten koleś jest supergwiazdą – ocenia Doug Collins. – Zespół był zmęczony, ale Michael potrafił wziąć na siebie ciężar gry. Z tego powodu to w tej chwili prawdopodobnie najlepszy zawodnik w lidze.

Weekend Gwiazd 1988 był dla „MJ’a” szczególny głównie dlatego, że odbył się w mieście, w którym lider Bulls cieszył się już bezgranicznym uwielbieniem – w Chicago. 6 lutego, dzień przed All-Star Game, rozegrany został konkurs wsadów i nie mogło w nim zabraknąć najlepszego zawodnika gospodarzy. Wszyscy pamiętali jego wypowiedź sprzed roku, kiedy celebrując zwycięstwo w Slam Dunk Contest stwierdził, że jest dopiero trzecim najlepszym dunkerem w lidze, gdyż nie dane było mu się zmierzyć z triumfatorami dwóch poprzednich edycji – Spudem Webbem oraz Dominique’em Wilkinsem. W „Wietrznym Mieście” było inaczej – w batalii wzięła udział cała wielka trójca. Webb odpadł już w przedbiegach, a w finałowej rozgrywce zmierzyli się Jordan oraz Wilkins. Ostatecznie różnicą dwóch punktów triumfował „Air”, a decydujący okazał się wsad z linii rzutów wolnych, wykonany na wzór tego, jakim przed laty popisywał się Julius „Dr. J” Erving jeszcze w lidze ABA. – Byłem zdenerwowany, jedyny raz podczas całego konkursu – opowiada Michael o swoim finałowym dunku. – Wiedziałem, że muszę zrobić coś spektakularnego, żeby wygrać. Wtedy doznałem olśnienia i ujrzałem Juliusa Ervinga – człowieka, który wymyślił to zagranie.

W opinii wielu obserwatorów wyniki Slam Dunk Contest 1988 nie były do końca sprawiedliwe. Przedmiotem sporu była ocena ostatniego wsadu Dominique’a Wilkinsa, za który gracz Atlanty Hawks otrzymał od jury zaledwie 45 punktów, mając wcześniej w dorobku dwa dunki z maksymalną, 50-punktową oceną. To właśnie stronniczość sędziów miała otworzyć Jordanowi drzwi do zwycięstwa. Wilkins wiedział, że jego ostatnie zagranie było bardzo efektowne i zasługiwało na wyższą notę, lecz nie protestował, bo miał świadomość, że jego rywal był równie dobry, a w takim przypadku zawsze wygrywa gospodarz. W końcu to była tylko zabawa, a nie walka o mistrzostwo NBA. – Wydaje mi się, że sędziowie mieli ciężki orzech do zgryzienia – komentował zamieszanie Jordan. – Gdybyśmy nie byli w Chicago, to werdykt spokojnie mógłby być odwrotny. Publiczność była jednak po mojej stronie, co dało mi dodatkowego kopa.

7 lutego w Meczu Gwiazd Michael Jordan tradycyjnie wybiegł w pierwszej piątce ekipy Wschodu. To miał być jego wieczór. Koledzy z drużyny wreszcie przestali traktować „MJ’a” z dystansem i wiele razy obsługiwali go podaniami na pewne punkty. Mike trafiał do kosza ze skutecznością rasowego snajpera (17/23 z gry) i uzbierał aż 40 „oczek”, o dwa mniej od rekordu All-Star Game. Wschód zwyciężył Zachód 138:133, więc nagroda MVP mogła trafić w ręce tylko jednej osoby. – Byłem świadom oczekiwań kibiców – mówił po meczu „Air”. – Zwycięstwo w konkursie wsadów dało mi radość. Dobry występ w Meczu Gwiazd, triumf i tytuł MVP również mnie cieszą. Życzyłbym sobie, żeby All-Star Weekend odbywał się w Chicago co roku – dodał z uśmiechem na ustach.

Gdy facet w play-offs w dwóch meczach z rzędu zdobywa 50 i więcej punktów, rywale zaczynają się zastanawiać, czy na pewno mają do czynienia z człowiekiem. Kwietniowe dwa pierwsze starcia z Cleveland Cavaliers sprawiły, że „MJ” po raz kolejny przeszedł do historii ligi zawodowej. Wychowany w Wilmington koszykarz przeciwko Kawalerzystom ustrzelił najpierw 50 punktów, a następnie 55. – To superczłowiek – komentował Chuck Daly, ówczesny coach Detroit Pistons. – Nie mam pojęcia jak on to robi i skąd bierze tę inteligencję i energię oraz ten instynkt. Podziwiałem zespół Philadelphia 76ers, gdy występował w nim Julius Erving. Teraz chciałbym powiedzieć ludziom w Chicago: jesteście świadkami czegoś, co zdarza się tylko raz w życiu.

Bulls ostatecznie pokonali Cavs zaledwie 3-2, a w kolejnej rundzie trafili na Tłoki z Detroit. To właśnie wychwalający Jordana pod niebiosa trener Pistons opracował trzynaście zasad defensywy, które miały powstrzymać imperatorskie zapędy „Jego Powietrznej Wysokości”. Reguły te sprowadzały się do podwójnego krycia lidera Byków oraz blokowania środka pola silnymi i wysokimi zawodnikami. Strategia ta okazała się niezwykle skuteczna, gdyż „Air” w całej serii tylko raz uzbierał ponad 30 „oczek”, a ekipa ze stanu Michigan wygrała rywalizację 4-1. W meczu numer trzy Michael po raz pierwszy w karierze został wyprowadzony z równowagi, kiedy to próbował się odgryźć Billowi Laimbeerowi za cios łokciem w przyrodzenie i został za to ukarany przewinieniem technicznym.

W sezonie 1987/88 Michael Jordan po raz kolejny musiał obejść się smakiem mistrzostwa NBA. Na osłodę oprócz wyróżnień MVP sezonu oraz Obrońcy Roku, pozostały mu tytuły króla strzelców i najlepszego przechwytującego ligi. Wkrótce czekało go również bardzo ważne wydarzenie w życiu prywatnym.

Ślub i ligowa pomoc

– Decyzja, żeby się ustatkować i wziąć ślub, była naprawdę dobrze przemyślana – opowiadał w jednym z wywiadów Michael Jordan. – Założenie rodziny dało mi swego rodzaju poczucie stabilizacji.

„MJ” i o cztery lata starsza od niego Juanita Vanoy poznali się w 1984 roku w restauracji Bennigan’s, gdzie przybyli na przyjęcie organizowane przez ich wspólnego przyjaciela. Pół roku później stanowili już parę, a w Sylwestra 1987 roku gwiazdor koszykówki oświadczył się urzędniczce średniego szczebla. Choć w świetle reflektorów ich związek wydawał się idealny, to niemal od samego początku była to bardzo burzliwa relacja.

– Urzekło mnie w niej to, że troszczyła się o mnie jak o człowieka, a nie jak o koszykarza – „Air” wspomina początki znajomości z Juanitą. – Znalazł sobie kogoś, kogo pokochał i z kim chciałby spędzić resztę życia. To było po nim widać – dodaje Deloris, mama „Jego Powietrznej Wysokości”. Tego, co czuła dobrze ubrana kobieta przed trzydziestką, gdy w lipcu 1988 roku odwiedzała jednego z najbardziej znanych chicagowskich prawników, nie wie jednak nikt. – Powiedziała mi, że jest w ciąży, nie ma męża, a ojcem dziecka jest jest jedna z największych gwiazd sportu – Michael Jordan – opowiada adwokat Michael Minton. – Czuła, że nie powinna podejmować żadnych kroków przed zasięgnięciem porady prawnej.

W listopadzie 1988 roku na świat przyszedł Jeffrey Michael Jordan – pierwszy syn „MJ’a” i Juanity. Niespełna rok później para pobrała się w Las Vegas. Uroczystość miała bardzo kameralny charakter i odbyła się nad ranem. – Michael jest wspaniałym mężem i ojcem – komplementowała swojego małżonka Juanita. – To uprzejmy, czuły i romantyczny facet. Wysyła mi róże, gdy przez dłuższy czas nie ma go w domu. Wie, że je uwielbiam.

Wraz z zakontraktowaniem w Chicago Scottiego Pippena oraz Horace’a Granta wydawało się, że Bulls staną się poważnym konkurentem w lidze, lecz klub jak gdyby nigdy nic wymienił znakomitego gracza młodego pokolenia i przyjaciela Jordana, Charlesa Oakleya, na doświadczonego centra New York Knicks – Billa Cartwrighta. Siłę rażenia ekipy z „Wietrznego Miasta” miał ponadto wzmocnić wybrany w drafcie środkowy Will Perdue, lecz nic wskazywało na to, że ktokolwiek będzie w stanie zastąpić chicagowskiego króla zbiórek i podań na dobieg.

Rozgrywki 1988/89 to pasmo dalszych sukcesów indywidualnych Michaela Jordana i wyboista droga Bulls na koszykarski szczyt. Pomimo niezbyt udanego sezonu zasadniczego, zakończonego bilansem 47-35, Byki i tak zdołały zanotować najlepszą kampanię od lat. Podopieczni Douga Collinsa dotarli w play-offs aż do finału konferencji, gdzie nadziali się na popularnych „Bad Boys”, czyli Detroit Pistons prowadzonych przez Chucka Daly’ego. Isiah Thomas i spółka po raz kolejny rozprawili się z chicagowską machiną, tym razem w stosunku 4-2.

Dla Michaela Jordana nie było rzeczy niemożliwych. Koncertowe popisy swoich umiejętności zaczął dawać już w listopadzie, kiedy to w trzech meczach zdołał ustrzelić 52 „oczka”. Ofiarami kanonad „Jego Powietrznej Wysokości” były kolejno ekipy Boston Celtics, Philadelphia 76ers oraz Denver Nuggets. Czwarta kwartę tego ostatniego spotkania można nazwać prawdziwym Jordan-show, podczas którego Mike uzbierał dokładnie 30 punktów, poprawiając tym samym klubowy rekord. Drużyna jednak znajdowała się w dość poważnym dołku, a nieskory do szukania wzmocnień generalny menadżer Byków, Jerry Krause, popadł w konflikt z Michaelem. Działacz Bulls tłumaczył Jordanowi, że to jego wysoki kontrakt jest główną przeszkodą w pozyskaniu jakiegoś klasowego zawodnika, a „MJ” nie potrafił tego zrozumieć.

– Jordan był wtedy bardzo smutny – Charles Oakley wspomina bokserską walkę Mike’a Tysona z Michaelem Spinksem, którą wspólnie z „Jego Powietrzną Wysokością” oglądał w Atlantic City. – Wyraźnie nie podobała mu się ta wymiana na linii Chicago – Nowy Jork, lecz Bulls nie byli jego osobistym zespołem. W kuluarach mówiło się o tym, że to spór pomiędzy Jordanem a Oakleyem był powodem odejścia z klubu tego drugiego. „MJ” na każdym kroku zaprzeczał jednak tym rewelacjom, wyrażając jednocześnie swoje zdziwienie postępowaniem władz klubu: – Nigdy nie mieliśmy żadnego konfliktu. Myślałem, że Charles był ważnym elementem tego zespołu. Zupełnie nie rozumiem toku ich rozumowania.

– W pierwszej połowie sprawili, że wyglądaliśmy na strasznie zmęczonych – mówił Jordan po przegranej 96:107 grudniowej potyczce z Cleveland Cavaliers. „Air” podczas swojego pobytu na parkiecie uzbierał 43 „oczka” i 12 zbiórek, lecz ze strony kolegów nie otrzymał należytej pomocy. Po starciu z Kawalerzystami Byki legitymowały się niezbyt ciekawym bilansem 13-12, a Mike przyznał na łamach prasy: – Nie stawiam jeszcze krzyżyka na tym zespole. Być może czasem jestem tym wszystkim zdegustowany i sfrustrowany, lecz wiem, że ta drużyna wciąż żyje.

Słowa Michaela były niczym dotknięcie czarodziejskiej różdżki. Wraz z wejściem w nowy rok team ze stanu Illinois zaczął wygrywać mecz za meczem i na początku kwietnia szczycił się bilansem 45-27. Niestety zwycięskiej passy nie udało się utrzymać do końca sezonu zasadniczego, bowiem podopieczni Douga Collinsa polegli w aż ośmiu z dziesięciu ostatnich starć. Na nic zdały się wysiłki „Jego Powietrznej Wysokości”, który seryjnie notował potrójne zdobycze. Osiągnięty rezultat dał Bykom szóste miejsce w Konferencji Wschodniej, co wiązało się z koniecznością zmierzenia się z wysoko rozstawionym rywalem w pierwszej rundzie play-offs.

25 stycznia Michael Jordan w spotkaniu przeciwko Philadelphii 76ers przekroczył barierę 10 tysięcy punktów zdobytych na parkietach NBA. To był dopiero jego piąty sezon w lidze zawodowej, a przecież jeden niemal w całości stracił w wyniku kontuzji. W historii basketu przed Jordanem tylko Wilt Chamberlain prezentował podobną skuteczność i zdołał szybciej dotrzeć do wyżej wymienionej granicy. – Już po raz kolejny jestem w jakiejś klasyfikacji zaraz za Wiltem. Nie skupiam się jednak na rywalizacji z nim. Dla mnie wielkim zaszczytem jest móc stać z nim w jednym szeregu – komentował „MJ”.

Kampania 1988/89 była dla Michaela kolejną niezwykle udaną pod względem osiągnięć indywidualnych. Urodzony na Brooklynie koszykarz ze średnią 32,5 punktu na mecz po raz trzeci z rzędu sięgnął po koronę króla strzelców NBA. Mike był również trzeci w przechwytach (2,89) oraz dziesiąty w asystach (8,0). Statystyki te nie wystarczyły do wywalczenia statuetki MVP sezonu zasadniczego, lecz wybór do pierwszej piątki ligi oraz pierwszej piątki obrońców świadczył o wysokiej formie lidera Bulls. Jordan tradycyjnie został również wybrany do pierwszej piątki Konferencji Wschodniej na lutowy Mecz Gwiazd, który tym razem odbył się w Houston. Zachód triumfował 143:134, lecz „MJ” nie miał się czego wstydzić, gdyż z 28 „oczkami” na koncie był liderem swojego teamu.

– Nie ma znaczenia jak wiele punktów zdobywam. Mieliśmy szansę wygrać ten mecz, a to się nie stało – powiedział Michael po bolesnej porażce Bulls z Cavs w czwartym starciu pierwszej rundy play-offs 1988/89. Byki schodziły z parkietu pokonane pomimo tego, że ich as uzbierał aż 50 „oczek”. Tamto spotkanie wspominał jeszcze długo po jego zakończeniu, gdyż w końcówce dwukrotnie pomylił się na linii rzutów wolnych, co umożliwiło rywalom doprowadzenie do dogrywki i ostateczny triumf.

Michael Jordan twierdzi, że przechylenie szali zwycięstwa na swoją stronę w ostatnich sekundach meczu to najpiękniejsze, co może spotkać koszykarza. Na 3 sekundy przed zakończeniem ostatniego w serii meczu z Cavs, Byki przegrywały 99:100 i wyprowadzały piłkę z boku. Nikt spośród ponad dwudziestotysięcznej widowni w hali Richfield Coliseum nie miał wątpliwości, że za chwilę trafi ona w ręce „MJ’a”, który będzie miał za zadanie umieścić ją w koszu. I rzeczywiście tak się stało. „Air” złapał podanie od Brada Sellersa, wyprowadził w pole obrońców i rzutem z około pięciu metrów dał Bykom upragnione zwycięstwo. – Nie widziałem nawet jak piłka wpada do kosza – komentował po meczu. – Po reakcji publiczności poznałem jednak, że to był celny rzut.

Rozpędzona ekipa z „Wietrznego Miasta” w półfinale konferencji odprawiła z kwitkiem 4-2 New York Knicks – nowy klub Charlesa Oakleya. W walce o przepustkę do koszykarskiego raju Bulls zmierzyli się z odwiecznymi rywalami – Detroit Pistons, którzy rok wcześniej dzięki trzynastu zasadom defensywy wobec Jordana wybudzili Bulls ze snu o potędze. Udało im się to po raz kolejny, wygrywając serię w sześciu meczach. Tłoki przystępowały do tej konfrontacji jako faworyt, lecz Michael po zakończeniu zmagań miał prawo do frustracji. Zespół ze stanu Illinois po trzech potyczkach prowadził 2-1, ale w dalszej części rywalizacji nie potrafił przeciwstawić się żelaznej obronie „Złych Chłopców” Chucka Daly’ego. Warto dodać, że dwie z trzech ostatnich porażek Byki poniosły w Chicago Stadium. „MJ” w tylko jednym z tych spotkań zdobył więcej niż 30 punktów, a gra numer pięć, w której uzbierał tylko 18 „oczek”, była popisem defensywy Pistons.

Pod koniec lat osiemdziesiątych ciężko było wczuć się w rolę kibica Chicago Bulls. Z jednej strony drużyna osiągała największe sukcesy od lat, a z drugiej czegoś więcej oczekiwano po zespole mającym w składzie najlepszego koszykarza na świecie. Ponadto atmosfera w teamie była bardzo napięta, a za głównego winowajcę takiego stanu rzeczy obwiniano trenera Douga Collinsa, który w końcu został zwolniony. Żądne sensacji media snuły podejrzenia, że to Michael Jordan miał największy udział w zrezygnowaniu z usług młodego szkoleniowca.

Klątwa Bad Boys

69 punktów, 18 zbiórek, 6 asyst i 4 przechwyty – to dorobek Michaela Jordana w meczu pomiędzy Chicago Bulls a Cleveland Cavaliers, który miał miejsce 28 marca 1990 roku w stanie Ohio.

Gdy prawie cztery dekady wcześniej Wilt Chamberlain rzucił w starciu Philadelphii Warriors z New York Knicks okrągłe 100 „oczek”, NBA była ligą istniejącą od stosunkowo niedawna, a wyczynu mistrza „Szczudło” nie transmitowała żadna stacja telewizyjna. Basket wyglądał wówczas jak całkowicie inny sport – wysocy gracze dominowali na parkiecie, a ich znaczenie w drużynie wzmacniał brak linii rzutów za trzy punkty. Właśnie dlatego zdobycz Michaela Jordana robiła ogromne wrażenie.

– To był zdecydowanie najlepszy mecz w mojej karierze. Dodatkowo budujące jest to, że wygraliśmy tamto spotkanie – „MJ” komentuje swój występ w hali Richfield Coliseum. – Już wcześniej zdarzyło mi się osiągnąć podobny wynik, lecz wtedy schodziliśmy z parkietu pokonani – nawiązuje do słynnej potyczki z Boston Celtics w 1986 roku, kiedy to uzbierał 63 punkty. Doskonała dyspozycja „Jego Powietrznej Wysokości” pozwoliła podopiecznym Phila Jacksona odnieść siódme wyjazdowe zwycięstwo z rzędu i zakwalifikować się do play-offs. Byki legitymowały się wspaniałym bilansem 46-23. Wreszcie stanowiły zgraną paczkę i nie były ekipą, w której całą robotę wykonywał Mike, a reszta tylko statystowała, ewentualnie rokując nadzieje na przyszłość. Warto zauważyć, iż cała pierwsza piątka teamu z „Wietrznego Miasta” zakończyła sezon zasadniczy z dwucyfrową średnią punkową.

– Jordan zaprezentował się fantastycznie – coach Bulls komplementował „MJ’a” po starciu w Cleveland. – Widziałem na własne oczy jak Pete Maravich ustrzelił kiedyś 68 lub 69 „oczek”. Zagrał wspaniale, lecz osiągnięcie Jordana zrobiło na mnie jeszcze większe wrażenie. „Jego Powietrzna Wysokość” w potyczce z Kawalerzystami zaprezentował skuteczność rasowego snajpera – 23/37 z gry oraz 21/23 z linii rzutów wolnych. Wyróżniał się w każdej kwarcie oraz w dogrywce, zdobywając kolejno 16, 15, 20, 10 oraz 8 punktów. Byki wygrały 117:113, a pilnujący go przez większą część widowiska obrońca Cavs, Craig Ehlo, do dziś wspomina tamte wydarzenia: – Ten facet zasłużył na zdobycie 70 „oczek”. Zachwycił mnie. Każdy jego rzut był fenomenalny.

Wieczór w Richfield Coliseum okazał się dla Michaela Jordana jednym z takich, podczas których wszystko się udaje. Jego wynik punktowy w późniejszych latach był kilkukrotnie poprawianie, lecz to występ „Jego Powietrznej Wysokości” jest do dnia dzisiejszego najchętniej wspominany z uwagi na wykonaną przez lidera Bulls liczbę zbiórek, asyst oraz przechwytów.

– Nie kupujcie produktów Nike i nie noście ich – nawoływał w 1990 roku Tyrone Crider, dyrektor wykonawczy Operation PUSH – założonej niemal dwie dekady wcześniej przez Jessego Jacksona organizacji walczącej o przestrzeganie praw człowieka. Oficjalnym powodem nakłaniania ludzi do bojkotu amerykańskiego producenta było niesprawiedliwe traktowanie przez niego społeczności afroamerykańskiej, czyli głównego nabywcy produktów Nike w USA. Organizacja miała za złe korporacji, że żadnego z najważniejszych stanowisk nie pełniła w niej osoba czarnoskóra, że ani jeden firmowy dolar nie był zdeponowany na koncie w banku należącym do Afroamerykanina oraz że żadna kampania reklamowa nie została zlecona agencji reklamowej prowadzonej przez czarnoskórych. – Mamy prawo być oburzeni i nie zamierzamy dłużej siedzieć cicho. Wydawane przez nas pieniądze chcielibyśmy utrzymać w nasze społeczności – mówił Crider.

Nike szybko odniosło się do zarzutów Operation PUSH, przechodząc do ataku i zarzucając organizacji czerpanie zysków z reklamowania w swoim magazynie jednego z największych konkurentów giganta z Portland – firmy Reebok. Ponadto producent ze stanu Oregon wydał oświadczenie, w którym nie omieszkał poinformować, że pieniądze wydawane przez czarnoskórych wcale nie wypływają w całości poza ich społeczność, skoro lwia część kwot przeznaczanych przez Nike na działalność charytatywną ofiarowana jest właśnie na wsparcie dla Afroamerykanów.

Michael Jordan jako główna twarz Nike nie mógł zachować milczenia w sprawie oskarżeń wygłaszanych przez Operation PUSH oraz nawoływania do bojkotu produktów firmy z Portland. – To niesprawiedliwe, że Nike znalazło się na świeczniku tylko dlatego, iż jest w chwili obecnej na topie – napisał w specjalnym oświadczeniu. Korporacja ostatecznie zobowiązała się do tego, że w przyszłości na najwyższych stanowiskach będzie stawiać również na Afroamerykanów. Nie wystarczyło to jednak do przerwania bojkotu.

– Noszę Nike od kiedy sięgam pamięcią i nie zamierzam tego zmieniać – mówił w sierpniu 1990 roku zaczepiony przez dziennikarza Chicago Tribune 22-letni Kwesi Burgess. – Lubię te buty niezależnie od tego co się mówi na ich temat. Wszyscy moi znajomi również je uwielbiają i na pewno nic tego nie zmieni – dodał o sześć lat młodszy Andre Bryson. Bojkot spełzł na niczym. Każdy młody Afroamerykanin chciał mieć na własność choć namiastkę Michaela Jordana, mając w głębokim poważaniu to, co dzieje się później z wydanymi przez niego na ten cel przeszło stu dolarami.

Jeszcze przed akcją zorganizowaną przez Operation PUSH „Jego Powietrzna Wysokość” musiał odpierać zarzuty dotyczące… zwiększonej liczby morderstw w celach rabunkowych. Buty Air Jordan były obiektem pożądania prawie każdego ciemnoskórego nastolatka w USA, lecz mało kogo było na nie stać. Niektórzy musieli odkładać tygodniami, żeby pozwolić sobie na wymarzony zakup, a ci bardziej niecierpliwi i zdegenerowani potrafili zabić drugiego człowieka tylko po to, by zabrać mu słynne na całą Amerykę obuwie. – Miałem nadzieję, że ludzie będą mnie naśladować w tym co dobre, że będą próbowali coś osiągnąć i będą jeszcze lepsi, a nie gorsi. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że z powodu reklamowanych przeze mnie butów czy innych produktów będą sobie nawzajem wyrządzać krzywdę – komentował Mike.

Naprawdę trudno winić Michaela Jordana o to, że ludzie gotowi byli się pozabijać, żeby choć na chwilę włożyć na nogi sygnowane jego nazwiskiem buty. Chwalić go natomiast należy za to, że przy okazji wszelkich sporów jego wypowiedzi były wyważone i skonstruowane tak, by nikogo nie skrzywdzić. „MJ” wykazywał wysoki iloraz inteligencji nie tylko na boisku, lecz również w życiu codziennym. W 1990 roku podczas wyborów do senatu próbowano go wmanipulować w poparcie kandydata demokratów – czarnoskórego Harveya Gantta, który rywalizował z republikaninem Jesse Helmsem. Mike nie miał jednak najmniejszego zamiaru angażować się w politykę. – Republikanie też kupują buty – żartował w prywatnej rozmowie z przyjacielem.

Sezon zasadniczy 1989/90 „Jego Powietrzna Wysokość” zakończył notując średnio 33,6 punktu, 6,9 zbiórki, 6,3 asysty oraz 2,8 przechwytu na mecz. Czwarty raz z rzędu sięgnął po koronę króla strzelców ligi zawodowej i po raz drugi w karierze wygrał klasyfikację najlepszych „złodziei”. Za wybitne dokonania na parkiecie wybrano go do pierwszej piątki NBA oraz pierwszej piątki najlepszych obrońców ligi. W lutowym Meczu Gwiazd w Miami poprowadził Wschód do triumfu nad Zachodem 130:113, ale statuetkę MVP zgarnął mu sprzed nosa najskuteczniejszy zawodnik rywala – Magic Johnson. – My wygraliśmy mecz, a on ma nagrodę dla najbardziej wartościowego zawodnika spotkania. Wszyscy są szczęśliwi – skwitował tę sytuację „MJ”, który w Miami rzucił 17 „oczek” przy dość niskiej skuteczności 8/17 z gry.

Bilans 55-27 na koniec sezonu zasadniczego 1989/90 był najlepszym rezultatem Byków od momentu zakontraktowania Michaela Jordana. Ekipa z „Wietrznego Miasta” zajęła trzecie miejsce w Konferencji Wschodniej, więc w pierwszej rundzie play-offs spotkała się z niżej notowanym rywalem, Milwaukee Bucks, którego odprawiła z kwitkiem 3-1. Następnie przyszła pora na rozstawioną z „dwójką” Philadelphię 76ers i błyszczącego w jej szeregach Charlesa Barkleya. Zespół Phila Jacksona rozprawił się z teoretycznie mocniejszym przeciwnikiem aż 4-1 i dotarł w ten sposób do finału konferencji, gdzie miał się zmierzyć z Detroit Pistons.

Ach, ci przeklęci „Źli Chłopcy” Chucka Daly’ego! W trzeciej z rzędu serii przeciwko Tłokom Byki były maksymalnie zdeterminowane do wyeliminowania zespołu ze stanu Michigan, lecz znów okazało się to zbyt trudnym zdaniem. W przerwie drugiego meczu, gdy było już niemal jasne, że „Bad Boys” obejmą prowadzenie 2-0, „MJ” rzucał w szatni krzesłem. – Gramy jak banda panienek! – krzyczał w stronę kolegów z drużyny. „Air” dodatkowo podczas spotkania zmagał się z bólem biodra i nadgarstka, a po syrenie kończącej pojedynek odmówił udzielenia jakiegokolwiek wywiadu. Zdobył zaledwie 20 „oczek” i był wściekły.

Gdy wydawało się, że Pistons gładko przebrną przez serię, kilka dni później Bulls wyrównali stan rywalizacji na 2-2. Dwa mecze Michaela, w których notował ponad 40 punktów, wystarczyły do tego, by zespół odzyskał wiarę we własne umiejętności. W kolejnych spotkaniach wygrywał jednak zawsze gospodarz, czyli kolejno Tłoki, Byki oraz… znów Tłoki. Przed rozpoczęciem starcia numer siedem Scottiego Pippena złapała potworna migrena, która praktycznie uniemożliwiała mu grę, a pozbawiony wsparcia kluczowego zawodnika „MJ” nie sprostał w pojedynkę świetnie zorganizowanej w defensywie ekipie z Detroit. Bulls polegli z kretesem 74:93, a w całej rywalizacji 3-4. Isiah Thomas i spółka znów byli górą, a marzący o mistrzostwie NBA wielki Michael Jordan został z niczym.

Pierwszy pierścień

28 lat, 3 miesiące i 26 dni – w dokładnie takim wieku Michael Jordan sięgnął po swój pierwszy tytuł mistrza NBA. – Czuję się dumny jak nigdy w życiu – mówił po pokonaniu w finale Los Angeles Lakers.

Sezon zasadniczy 1990/91 chicagowskie Byki zakończyły z rekordowym bilansem 61-21 pomimo tego, że 11 grudnia miały na koncie aż osiem porażek przy ledwie dwunastu zwycięstwach. „Jego Powietrzna Wysokość” i spółka potrzebowali po prostu czasu na dostosowanie się do ofensywy trójkątów, którą postanowił wprowadzić trener Phil Jackson. Taktyka zaadaptowana przez coacha ekipy z „Wietrznego Miasta” nie była żadną nowością, gdyż już w latach sześćdziesiątych opisał ją w książce asystent Jacksona, Tex Winter, który po raz pierwszy spotkał się z nią tuż po II wojnie światowej, gdy grał w drużynie Uniwersytetu Południowej Kalifornii pod okiem legendarnego Sama Barry’ego.

– Doug Collins trenując Bulls często przegrywał przez to, że nie miał na parkiecie prawdziwego rozgrywającego, mogącego stanąć w szranki z Isiah Thomasem. Tex zaproponował wprowadzenie systemu, w którym drużyna nie miałaby jednego zawodnika odpowiedzialnego za kreowanie gry i cały czas próbował przekonać Douga do skorzystania z tego rozwiązania – opowiada Phil Jackson. – Gdy ja objąłem drużynę, mieliśmy w zespole Johna Paxsona, który był znakomitym zawodnikiem i świetnym przywódcą, lecz jako rozgrywający radził sobie nieszczególnie. Ten fakt sprawił, że nie trzeba mnie było długo namawiać do wprowadzenia systemu trójkątów.

Taktyka Teksa Wintera polegała na szybkiej wymianie podań oraz ciągłym ruchu zawodników. Ważny był każdy gracz w teamie, co stanowiło całkowite zaprzeczenie tego, z czego Byki słynęły do tej pory. Czasy „zbawcy” Michaela Jordana miały odejść w zapomnienie, gdyż nieprawdopodobne statystyki notowane przez „MJ’a” nie gwarantowały sukcesu drużynie. Urodzonemu na Brooklynie koszykarzowi nowe porządki szkoleniowca nie przypadły do gustu. Nie darzył on bowiem zbyt wielkim zaufaniem partnerów (wyjątek stanowił John Paxson), a teraz nagle wszystko miało się zmienić.

„Air” i Winter od początku nie mogli dojść do porozumienia w sprawie ofensywy trójkątów. Ten pierwszy uważał, że taktyka ta jest przedpotopowa, gdyż ma za zadanie jedynie zrekompensować umiejętności słabszych graczy kosztem swobody liderów. Drugi miał natomiast dość zespołu, którego postawa jest uzależniona od dyspozycji jednego zawodnika. – Michael, w słowie „team” („drużyna”) nie ma litery „I” (ja) – Tex próbował przekonać Mike’a do swoich racji. – Ale w wyrazie „win” („zwycięstwo”) jest – ripostował Jordan. Rolę mediatora pełnił nie kto inny, a zwany „Zen Masterem” Phil Jackson. Słodził Michaelowi, że pod względem indywidualnym niewielu mu dorównuje, lecz uczulał go na to, iż żeby odnieść sukces, trzeba podzielić się robotą z innymi.

Święta Bożego Narodzenia w 1990 roku nie mogły być szczęśliwsze dla Michaela Jordana. Jego żona, Juanita, urodziła mu drugiego syna, Marcusa, a „Air” w wygranym przez Byki 98:86 meczu przeciwko Detroit Pistons uzbierał aż 37 „oczek”. – To zwycięstwo dodało nam mnóstwo pewności siebie – komentował Mike. – Musimy jednak udowodnić sobie, że jesteśmy w stanie zaprezentować taką formę w więcej niż jednym meczu.

Po zwycięskiej potyczce z Tłokami team z „Wietrznego Miasta” odżył do reszty. Przed lutowym Meczem Gwiazd Bulls wypracowali bilans 32-14 i stawali się powoli poważnym kandydatem do walki o prymat w Konferencji Wschodniej. Weekend Gwiazd 1991 odbył się w rodzinnych stronach „Jego Powietrznej Wysokości”, w Charlotte w stanie Karolina Północna. „MJ” już po raz siódmy w karierze został wybrany do pierwszej piątki Wschodu na All-Star Game. Z 26 puntami na koncie był najlepszym strzelcem swojej ekipy, która pokonała Zachód 116:114. To jednak znowu nie Michael został wybrany MVP spotkania. Tytuł ten przypadł tym razem Charlesowi Barkleyowi, który uzbierał wprawdzie „zaledwie” 16 „oczek”, lecz dołożone do tego 22 zbiórki sprawiły, że to on najbardziej zasłużył na statuetkę dla najbardziej wartościowego zawodnika spotkania. Jordan nie rzucał z najlepszą skutecznością (10/25 z gry), a zanotowane przez niego 10 strat również nie mogło napawać go dumą. – Staraliśmy się zabawić publiczność różnymi niekonwencjonalnymi zagraniami, lecz nie zawsze nam to wychodziło – przyznał po meczu. „Sir Charles” potrafił jednak docenić wysiłek Mike’a: – Chciałbym mu podziękować za wszystkie działania mające na celu dostarczenie mi piłki.

31,5 punktu, 6 zbiórek, 5,5 asysty oraz 2,7 przechwytu – takie średnie wystarczyły do otrzymania nagrody MVP sezonu zasadniczego 1990/91. Statuetka ta padła łupem Michaela Jordana, dla którego było to drugie w karierze wyróżnienie tego kalibru. „MJ” tradycyjnie znalazł się również w pierwszej piątce NBA oraz pierwszej piątce najlepszych obrońców. Phil Jackson oraz Tex Winter odnieśli sukces, gdyż udało im się połączyć ofensywę trójkątów z zamiłowaniem „Jego Powietrznej Wysokości” do gry indywidualnej. Byki z bilansem 61-21 były najlepsze w Konferencji Wschodniej, zostawiając w tyle m. in. Boston Celtics (56-26) oraz Detroit Pistons (50-32). – Przed rozpoczęciem każdego sezonu moim celem jest zaliczyć najlepsze rozgrywki w karierze – mówił Jordan po odebraniu nagrody MVP. – Staram się również być konsekwentny i wydaje mi się, że ostatnie pięć czy sześć lat było bardzo konsekwentnych w moim wykonaniu. Ten sezon jest jednak absolutnie wyjątkowy, ponieważ koledzy z zespołu dają mi wsparcie, którego tak potrzeba do tego, żeby liczyć się w walce o mistrzostwo. Wydaje mi się, że otrzymałem od nich swego rodzaju kredyt. Moje notowania od kilku lat utrzymują się na podobnym poziomie, lecz to postawa całego teamu sprawiła, że wybrano mnie najbardziej wartościowym zawodnikiem rozgrywek.

Droga Bulls do finałów NBA 1991 po latach wygląda jak spacerek. 3-0 z New York Knicks, 4-1 z Philadelphią 76ers oraz 4-0 z… Detroit Pistons. Tak, to nie błąd – „Źli Chłopcy” Chucka Daly’ego, będący przez trzy poprzednie sezony zmorą Byków, nie wygrali ani jednego spotkania i po twardym zdarzeniu z ofensywą trójkątów musieli pakować manatki. Ba, spakowali je przedwcześnie i nieelegancko, schodząc z parkietu własnej hali kilkanaście sekund przed końcową syreną meczu numer cztery, w którym podopieczni Phila Jacksona triumfowali aż 115:94. W serii brylował nie tylko Michael Jordan, gdyż dzielnie asystowali mu Scottie Pippen, Horace Grant, John Paxson oraz Bill Cartwright. – Nie spodziewaliśmy się, że wygramy tę rywalizację do zera – komentował na gorąco „Jego Powietrzna Wysokość”. – Czuliśmy, że jesteśmy w stanie pokonać Pistons, lecz zwyciężenie Tłoków w ich hali i w takim stylu można uznać za niespodziankę.

Lata 1980-1990 to w NBA niekończąca się rywalizacja pomiędzy Los Angeles Lakers Magica Johnsona a Boston Celtics Larry’ego Birda. W tamtym czasie Jeziorowcy zgarnęli pięć mistrzowskich tytułów (1980, 1982, 1985, 1987 i 1988), a Celtowie trzy (1981, 1984 i 1986). Pozostałe trzy pierścienie rozdysponowały między sobą zespoły Detroit Pistons (1989 i 1990) oraz Philadelphia 76ers (1983). Byki miały być niczym powiew świeżości, jednak wciąż dawano im niewielkie szanse na triumf. W końcu nie miały żadnego doświadczenia w finałach.

Eksperci zapomnieli o jednym: Bulls posiadali w składzie Michaela Jordana – człowieka wprawdzie mniej utytułowanego od Magica Johnsona, lecz zdolnego do wspinania się na wyżyny nieosiągalne nawet dla legendarnego rozgrywającego Jeziorowców. Lakersom starczyło „pary” zaledwie na mecz numer jeden, który wygrali w Chicago 93:91. Później istniały tylko Byki: 107:86 w Chicago Stadium, a następnie 104:96 po dogrywce, 97:82 oraz 108:101 w Great Western Forum. Spotkanie numer dwa przeszło do historii jako spektakularny występ „MJ’a”, który zanotował 33 punkty (15/18 z gry!), 7 zbiórek oraz 13 asyst. „Air” był najlepszym strzelcem Bulls w czterech z pięciu potyczek przeciwko Jeziorowcom i ze średnimi 31,2 „oczka” 6,6 na tablicach, 11,4 asysty, 2,8 przechwytu oraz 1,4 bloku został wybrany MVP finałów. Był lepszy od Magica na każdym polu poza asystami, kończąc tym samym jakiekolwiek dyskusje na temat tego, do kogo należało wówczas miano najlepszego koszykarza globu. Najważniejsze było jednak to, że Mike mógł się wreszcie poczuć w pełni spełniony i włożyć na palec pierścień mistrzowski – marzenie każdego chłopaka, który zaczyna swoją przygodę z zawodowym basketem. Główny cel został osiągnięty. Po zakończeniu spotkania numer pięć do szatni Byków wparował Magic Johnson. – Gratulacje. Wreszcie masz to, czego pragnąłeś – powiedział do Jordana.

– To jest naprawdę coś – mówił w pomeczowym wywiadzie wzruszony „MJ”. – Ja i klub walczyliśmy przez siedem lat, żeby znaleźć się w tym miejscu. Gdy przybyłem do Chicago, zaczynaliśmy od zera. Każdego roku byliśmy coraz bliżej i bliżej. Siedem lat zajęło nam osiągnięcie celu, ale wreszcie się udało. Nigdy wcześniej nie wzruszyłem się publicznie, ale w tej chwili nie dbam o to.

Mistrz po raz drugi

Hazard niejednego zaprowadził na samo dno. W marcu 1992 roku prysł mit człowieka idealnego, za jakiego uchodził Michael Jordan. Wyszło na jaw, że koszykarz przegrywał ogromne sumy w karty i golfa.

To, że sportowcy lubują się w grach o pieniądze, nigdy nie było tajemnicą. Zawodnicy Chicago Bulls nie stanowili wyjątku, więc partyjki pokera podczas podróży na mecze wyjazdowe czy w pokojowych hotelach były codziennością. Michael je uwielbiał, podobnie jak malutkie zakładziki o to, kto na treningu trafi więcej rzutów wolnych. Nikt nie miał jednak zielonego pojęcia, że w przypadku „MJ’a” sprawa wyraźnie wymknęła się spod kontroli i wykraczała daleko poza zabawę z kumplami z szatni. Wszystko wyszło na jaw, gdy w rzeczach zamordowanego właściciela nocnego klubu w Karolinie Północnej znaleziono kopie czeków podpisanych przez Jordana, opiewających na łączną sumę 108 tysięcy dolarów. Ujawniono również, iż aresztowany przez policję, a następnie skazany diler kokainy, miał przy sobie czek od Michaela, na którym widniała suma 57 tysięcy „zielonych”.

W niektórych stanach USA hazard jest nielegalny, więc „Jego Powietrznej Wysokości” groziły z tego tytułu konsekwencje prawne. Ostatecznie skończyło się na pogrożeniu palcem przez władze ligi i wszystko rozeszło się po kościach. – Na pewno w żaden sposób nie popieram hazardu – mówił skruszony „MJ” na specjalnie zwołanej konferencji prasowej. – Nigdy nie uważałem go za rodzaj rywalizacji. Zakładając się chciałem jedynie, żeby współzawodnictwo toczyło się na wyższym poziomie. Wiele osób zarzuca mi jednak coś innego.

Gdy wydawało się, że ludzie zapomnieli już o tej małej skazie na wizerunku Jordana, światło dzienne ujrzała książka pt. „Michael i Ja: Nasze uzależnienie od hazardu… Moje wołanie o pomoc”. Autorem publikacji jest Richard Esquinas – były generalny menadżer hali San Diego Sports Arena. Według niego „MJ” miał o wiele większy problem z hazardem niż zostało to przedstawione w mediach. Mężczyzna twierdzi, że w czasie czteroletniej znajomości rozegrał z Jordanem ponad sto partii golfa. Esquinas i Mike zakładali się o ogromne sumy, a 20 sierpnia 1991 roku na polu w San Diego „Air” przegrał rzekomo aż 1,2 miliona (!) dolarów. Koszykarz nie zamierzał jednak płacić takiej kwoty i po wielokrotnych rozmowach ze znajomym udało mu się zmniejszyć dług do 300 tysięcy „zielonych”, płatnych w ratach. Wszystko po to, żeby mająca wgląd w domowe finanse Juanita niczego się nie domyśliła.

– Napisałem tę książkę z trzech powodów – tłumaczy Esquinas. – Po pierwsze: żeby pomóc sobie w wyjściu z nałogu. Po drugie: żeby pomóc Michaelowi. I wreszcie po trzecie: żeby zwrócić uwagę na niebezpieczeństwa, jakie niesie za sobą hazard. Współautorem książki jest Dave Distel – były dziennikarz Los Angeles Times. Fakty zawarte w publikacji okraszone są datami oraz szczegółami, które sprawiają, że trudno podważyć ich autentyczność. – Na potwierdzenie mam czeki. Michale wie, że to wszystko jest prawdą – dodaje Esquinas.

„MJ” jako osoba medialna nie mógł opędzić się od ciągłych pytań dziennikarzy o aferę hazardową. Nawet to nie było jednak w stanie zburzyć perfekcyjnego monolitu, jaki stanowiła ekipa chicagowskich Byków. Pod wodzą Phila Jacksona mistrzowski team z „Wietrznego Miasta” ponownie wzniósł się na wyżyny, osiągając w sezonie zasadniczym 1991/92 rekordowy bilans 67-15. Tylko trzy drużyny w historii NBA mogły pochwalić się lepszymi notowaniami. Wielkość osiągnięcia Bulls potwierdza wynik drugich w ligowej tabeli Portland Trail Blazers, którzy odnieśli o aż dziesięć zwycięstw mniej.

To, że Mike znalazł się w pierwszej piątce Wschodu na lutowy Mecz Gwiazd, nie dziwiło już nikogo. Nikt nie był również zdumiony faktem, iż „MJ” okazał się najlepszym strzelcem swojego teamu podczas tego święta koszykówki, które tym razem miało miejsce w Orlando na Florydzie. Rezultat spotkania był jednak ostatnią rzeczą z jakiej „Air” mógł być dumny – Zachód triumfował aż 153:113, a Magic Johnson przyćmił tym razem latającego Michaela. Wielki mistrz, który ze względów zdrowotnych podjął decyzję o zakończeniu zawodniczej kariery, godnie pożegnał się z parkietem. – To było jego przedstawienie. Przybyliśmy tu, by oddać mu hołd i jesteśmy szczęśliwi, że mogliśmy być częścią tego widowiska – komentował Jordan. Magic rozstał się z koszykówką z powodu zakażenia wirusem HIV. Jego decyzja sprawiła, że nad NBA zawisły czarne chmury – w końcu pojedynki Magica z „MJ’em” były jedną z głównych sił napędowych ligi zawodowej. – Jesteśmy przyjaciółmi i nimi pozostaniemy – odniósł się do sprawy Mike. – Możemy zagrać przeciwko sobie jeszcze niejeden raz – w końcu istnieją boiska do kosza, na których da się to zrobić na własną rękę. Magic rozegrał fenomenalne zawody i nie musi już nikomu niczego udowadniać. Ja w pełni popieram jego decyzję. Nasza przyjaźń naprawdę wykracza daleko poza koszykówkę i jeśli zamarzy nam się pojedynek jeden na jednego, to po prostu pójdziemy na boisko. Jedyną różnicą będzie to, że świat tego nie zobaczy.

Co trzeba było zrobić, żeby otrzymać tytuł MVP sezonu zasadniczego 1991/92? Wystarczyło notować średnio 30,1 punktu, 6,4 zbiórki oraz 2,3 przechwytu. Michael Jordan po raz drugi z rzędu, a trzeci w karierze sięgnął po to prestiżowe wyróżnienie, a dodatkowo znów został najlepszym strzelcem ligi oraz znalazł się w najlepszej piątce NBA i piątce najlepszych defensorów. Pod względem statystycznym zanotował niewielki regres, lecz w gruncie rzeczy stał się zawodnikiem jeszcze lepszym i bardziej kompletnym. U boku Michaela reszta drużyny dawała z siebie sto dziesięć procent i sprawiała, że ciężar każdego spotkania nie leżał tylko na jego barkach. W końcu w ekipie Byków był jeszcze jeden zawodnik formatu all-star, Scottie Pippen, który potrafił usunąć się w cień Jordana, lecz gdy było trzeba, to stawał się prawdziwym liderem. Rozgrywki 1991/92 trzeba również uznać za niezwykle udane dla „Jego Powietrznej Wysokości” ze względu na to, iż w życiu prywatnym po raz pierwszy od dawna nie układało mu się zbyt dobrze. Tłumaczenie się z zamiłowania do hazardu kosztowało „MJ’a” sporo nerwów i godnym podziwu było to, iż mimo wszystko był on w stanie poprowadzić Bulls do najlepszego bilansu w historii klubu.

– W 1988 roku moje statystyki były lepsze – mówił MJ podczas wręczenia statuetki. – Teraz są dobre, jednak wydaje mi się, że stałem się swego rodzaju odnośnikiem dla samego siebie i gdy nie zdobywam średnio 35 punktów, to potem mówi się, że miałem zły sezon. Nawet jeśli pod względem indywidualnym nie były to dla mnie najlepsze rozgrywki w karierze, to ze względu na wynik zespołu wciąż uważam je za świetne. W samych superlatywach o swoim podopiecznym wypowiadał się trener Byków – Phil Jackson. Szkoleniowiec potwierdził, że nawet jeśli statystyki „MJ’a” nieznacznie spadły, to stał się on jeszcze lepszym zawodnikiem, gdyż nauczył się pomagać zespołowi na wiele różnych sposobów, a nie tylko rzucając celnie do kosza. – To najważniejsza nagroda indywidualna, jaką można otrzymać w tej lidze. Zdobycie jej po raz drugi z rzędu musi być dla Michaela wspaniałym uczuciem – powiedział „Zen Master”.

Jordan i spółka po raz drugi z kolei wywalczyli mistrzostwo NBA. Droga do czerwcowych finałów przeciwko Portland Trail Blazers nie była jednak przyjemnym spacerkiem. O ile w pierwszej rundzie Byki rozprawiły się do zera z Miami Heat, o tyle później męczyły się w siedmiomeczowej serii z New York Knicks i stoczyły sześć wymagających pojedynków z Cleveland Cavaliers.

Finałowe starcia z Blazers okrzyknięto wielkim pojedynkiem Michaela Jordana z Clydem Drexlerem. Lider Bulls wyszedł z tej konfrontacji zwycięsko. Byki wygrały serię w sześciu meczach, a Mike po raz drugi z rzędu odebrał statuetkę MVP finałów. „Air” zasłużył sobie na tę nagrodę głównie kosmiczną średnią 35,8 punktu oraz fenomenalnym dokonaniem podczas pierwszego spotkania. Zgromadzeni w Chicago Stadium kibice byli świadkami jak „Jego Powietrzna Wysokość” w jednej połowie gromadzi 35 „oczek”, w tym 18 dzięki sześciu celnym rzutom za trzy punkty z kolei (rekord NBA).

„MJ” we wszystkich spotkaniach finałów 1992 był najlepszym strzelcem swojego zespołu i aż pięciokrotnie jego zdobycz przekroczyła 30 punktów. Bulls tym razem mogli świętować wywalczenie mistrzostwa we własnej hali, a przyczynił się do tego… Michael Jordan, który chybił decydujący rzut w końcówce spotkania numer dwa. W efekcie tego do wyłonienia zwycięzcy potrzebna była dogrywka, w której aż 18:7 zwyciężył team ze stanu Oregon. – Jestem szczęśliwy, że Chicago wybrało mnie w drafcie osiem lat temu – mówił Mike. – Gdyby nie to, mógłbym nie mieć okazji do stania się częścią zespołu, który wywalczył dwa mistrzostwa z rzędu. To jest cudowne miasto do gry w koszykówkę. Kocham je i mam nadzieję, że będę mógł reprezentować Byki do końca kariery.

Na świętowanie tytułu „Jego Powietrzna Wysokość” nie miał tym razem zbyt wiele czasu. Już w lipcu czekała go bowiem wyprawa do Barcelony, gdzie wraz z reprezentacją USA miał wystąpić w turnieju olimpijskim.

Dream Team

Igrzyska olimpijskie w Barcelonie w 1992 roku były przełomowe. Wtedy to po raz pierwszy do rywalizacji o medale dopuszczeni zostali koszykarze występujący w zawodowej lidze NBA.

Reprezentacja Stanów Zjednoczonych, która wzięła udział w zmaganiach w stolicy Katalonii, nie przez przypadek została nazwana „Dream Teamem”. Zespół prowadzony przez Chucka Daly’ego, mającego za asystentów Lenny’ego Wilkensa, P. J. Carlesimo oraz Mike’a Krzyzewskiego, do dziś uważany jest za najlepszą ekipę w historii koszykówki. W końcu nie codziennie o jeden wspólny cel walczą takie legendy jak Charles Barkley, Larry Bird, Clyde Drexler, Patrick Ewing, Magic Johnson, Michael Jordan, Christian Leattner, Karl Malone, Chris Mullin, Scottie Pippen, David Robinson i John Stockton. Trzech z nich – Ewing, Jordan oraz Mullin – znało już smak złota z igrzysk w 1984 roku w Los Angeles, gdzie pojawili się jeszcze jako amatorzy występujący w lidze uniwersyteckiej. Zmiana przepisów pozwoliła im jednak na przeżycie olimpijskich emocji po raz kolejny już w roli zawodowców. – Skład tego zespołu był najlepszy z najlepszych – komentował powołania do reprezentacji USA Patrick Ewing. – Wiedziałem, że wydarzy się coś wyjątkowego.

– Sądzę, że ich rozniesiemy – mówił „MJ” na temat przeciwników, z którymi „Dream Team” miał się zmierzyć w Barcelonie. – Mamy zdecydowanie więcej utalentowanych zawodników niż inni i mamy zamiar odzyskać to, co straciliśmy cztery lata temu – dodał, odnosząc się do przegranych przez ekipę zza oceanu zmagań w Seulu. Gdy stało się jasne, że gracze NBA będą mogli zaprezentować się w stolicy Katalonii, Michael niespecjalnie był przekonany do wzięcia udziału w tym przedsięwzięciu. Ostatecznie dał się jednak namówić i już na rok przed igrzyskami zadeklarował swoją obecność.

Koszykarze z USA zostali przywitani w mieście Gaudiego niczym legendy rocka – Beatlesi. Z lotniska do wioski olimpijskiej udali się helikopterem, a wszędzie, gdzie się pojawiali, wzbudzali ogromne emocje. Charles Barkley lubił spacerować po słynnej promenadzie La Rambla. Zapytany o to, co robi, żeby czuć się bezpiecznie w miejscach publicznych, pokazywał tylko swoje pięści i mówił: – To jest moja ochrona, po czym chętnie robił sobie zdjęcia i rozmawiał z fanami.

Rywalizacja w Barcelonie toczyła się według zasad koszykówki europejskiej. Fakt ten nie przeszkodził jednak gwiazdom NBA w dostosowaniu się do reguł i zdemolowaniu wszystkich rywali. Inaczej niż totalną demolką nie da się bowiem nazwać serii ośmiu meczów, w której najniższe zwycięstwo odnosi się różnicą trzydziestu dwóch punktów.

Pierwszym przeciwnikiem Amerykanów w Palau Municipal d’Esports de Badalona była Angola. 26 lipca Afrykańczycy nie potrafili stawić żadnego oporu podopiecznym Chucka Daly’ego i tylko przypatrywali się popisom Jordana i spółki. Mecz skończył się rezultatem 116:48, lecz początek wcale nie zapowiadał aż takiego pogromu. Po luźnym starcie „Dream Teamu” na tablicy widniał wynik 7:7, jednak wystarczyło tylko, że reprezentacja USA wrzuciła drugi bieg, a seria 46:1 stała się rzeczywistością. Trener Angoli w przedmeczowej wypowiedzi szydził z „Jankesów”, że w ogóle nie stosują defensywy, gdyż ich zespół składa się z samych strzelców i centra. Po końcowej syrenie musiał szybko odszczekać te słowa. – Pękaliśmy ze śmiechu, kiedy tego słuchaliśmy – komentował „MJ”. – Trener outsidera nie powinien używać takich słów, ponieważ dla nas był to jedynie czynnik motywujący.

Popisy „Dream Teamu” na parkiecie w Barcelonie budziły podziw, ale postawa koszykarzy NBA w pewnym momencie meczu z Angolą wywołała… porcję gwizdów z trybun. Wszystko przez Charlesa Barkleya, najlepszego strzelca zespołu, który dopuścił się dwóch przewinień technicznych. – To było w ogóle niepotrzebne – strofował swojego kolegę „Air”. – Takie zachowanie może wywołać niepotrzebne dyskusje i niechęć do naszej drużyny. A to nam na pewno nie pomoże.

Gracze z Angoli dostali od „Jankesów” twardą lekcję basketu, lecz nawet po sromotnej porażce mieli wrażenie, że uczestniczyli w wielkim wydarzeniu. – Czuliśmy się jak najszczęśliwsi ludzie na Ziemi. W końcu mieliśmy zagrać przeciwko najlepszym na świecie, którzy byli Afroamerykanami, czyli naszymi „kuzynami” – wspomina Herlander Coimbra. – Na rozgrzewce staraliśmy się wykonywać spektakularne wsady, żeby im pokazać, że my też możemy grać tak jak się to robi w NBA.

Atmosfera w reprezentacji Stanów Zjednoczonych podczas igrzysk w Barcelonie była fantastyczna. Brian McIntyre, wiceprezydent NBA ds. public relations, trzymał w swoim pokoju hotelowym około osiemdziesiąt piłek do koszykówki i chciał, żeby cały „Dream Team” podpisał każdą z nich. Jako ostatni swoje autografy miał złożyć Larry Bird. – Jaki jest najlepszy czas? – zapytał zawodnik Boston Celtics. – To zajmuje od ośmiu do dwudziestu minut – odpowiedział McIntyre. – Mam zamiar być najszybszy – rzucił Larry, po czym zaczął podpisywać piłki. Skończył po czterech minutach i trzydziestu sekundach z triumfalnym uśmiechem na ustach.

„Dream Team” zajął pierwsze miejsce w grupie A, notując pięć zwycięstw. Po Angoli kolejnymi ofiarami drużyny USA były ekipy Chorwacji (103:70), Niemiec (111:68), Brazylii (127:83) oraz Hiszpanii (122:81). W ćwierćfinale „Jego Powietrzna Wysokość” wraz z kolegami zmierzył się z czwartym zespołem grupy B – Portoryko. Zespół z Ameryki Środkowej zgodnie z planem stanowił tylko tło dla gwiazd NBA, ulegając im aż 115:77. Michael Jordan, który w dotychczasowych spotkaniach był czołowym strzelcem „Dream Teamu”, tym razem zaprezentował się naprawdę mizernie, zdobywając zaledwie 4 „oczka” i trafiając tylko jeden z jedenastu rzutów z gry.

Otwarcie meczu z Portoryko w wykonaniu USA było koncertowe. „Dream Team” dzięki dobrze zorganizowanej defensywie nie pozwolił przeciwnikowi na trafienie żadnej z jedenastu prób i wyszedł na prowadzenie 17:0. – Te spotkania są jak play-offs, więc nietrudno znaleźć motywację – mówił po zakończeniu spotkania „MJ”. Gdy jednak zdobędzie się bezpieczną przewagę, to trudno o pełną koncentrację aż do końcowej syreny. Idealnie to obrazuje żałosny dorobek „Jego Powietrznej Wysokości” w tym ćwierćfinałowym pojedynku. – Rzeczywiście tak jest – przyznaje dość niechętnie Michael.

Po półfinałowym starciu z Litwą zamilkli wszyscy ci, którzy wcześniej wieszali psy na Michaelu. Jordan ustrzelił 21 punktów, najwięcej w „Dream Teamie”, a reprezentacja USA rozniosła przeciwnika w pył, zwyciężając 127:76. W finale Amerykanie mieli ponownie zmierzyć się z Chorwacją, w barwach której brylowali Dražen Petrović oraz Toni Kukoč. – Kiedy mamy przed sobą wielkie wyzwanie, jesteśmy w stanie wznieść się na jeszcze wyższy poziom. To naprawdę przerażające na co nas stać, gdy czujemy się wyzwani na pojedynek – mówił „MJ” przed starciem z „Vatrenimi”.

Chorwaci nawet nie postraszyli „Jankesów”, którzy bez większego wysiłku zwyciężyli 117:85. „MJ” ponownie był najskuteczniejszym graczem ekipy USA, rzucając 22 punkty. „Jego Powietrzna Wysokość” udowodnił więc po raz kolejny, że w najważniejszych spotkaniach to on jest prawdziwym liderem, na którego zawsze można liczyć.

Jordan i spółka w Barcelonie zaprezentowali basket z innej planety i odzyskali dla Stanów Zjednoczonych złoty medal, utracony podczas igrzysk w Seulu. Choć „Dream Team” pozbawiał wszelkich złudzeń kolejnych przeciwników, to „MJ” każdego rywala traktował z należytym szacunkiem i starał się rozszyfrować jego grę jeszcze przed wybiegnięciem na parkiet. Przed inauguracją turnieju przeciwko Angoli Michael oglądał grę Afrykańczyków na taśmie, jakby następnego dnia Amerykanie mieli się zmierzyć się co najmniej z Litwą. – Zawsze traktuję swoich przeciwników poważnie. Nigdy nikogo nie lekceważę – tłumaczył później.

Igrzyska w mieście Gaudiego pokazały jak wielki w Europie był głód koszykówki na najwyższym poziomie. Gwiazdy NBA były popularne na Starym Kontynencie, a dzieciaki na podwórku chciały być już nie tylko sławnymi piłkarzami, lecz także Michaelem Jordanem, Larrym Birdem czy Magikiem Johnsonem. Występy „Dream Teamu” w Barcelonie udowodniły jednak również, że w dzisiejszych czasach w sportowej rywalizacji najważniejszy jest biznes. Koszykarze reprezentacji USA to jedyni sportowcy na tamtych igrzyskach, których ominęła kontrola antydopingowa. Stało się tak w wyniku umowy pomiędzy NBA a MKOl i do dnia dzisiejszego pojawiają się pytania, czy zwycięstwa średnio ponad czterdziestoma punktami to dzieła tylko i wyłącznie niesamowitego wyszkolenia i katorżniczych treningów. Ponadto ceremonia medalowa z udziałem ekipy Stanów Zjednoczonych nie przeszła bez echa. Dresy, w których „złoci” koszykarze pojawili się na dekoracji, dostarczyła firma Reebok. Michael Jordan, Magic Johnson oraz Charles Barkley mieli podpisane wówczas lukratywne kontrakty z innymi producentami odzieży sportowej, więc w ich mniemaniu nieeleganckim byłoby wystąpienie w uniformie z widocznym na logiem producenta. Każdy z nich pojawił się więc na ceremonii z amerykańską flagą przewieszoną przez ramię, która skutecznie zakrywała to co trzeba.

Nie ulega wątpliwości, że „Dream Team” z 1992 roku to najlepsza drużyna w dziejach koszykówki. Gracze z USA byli jak wygłodniałe lwy, pożerające bezbronnych przeciwników. Drużyna Stanów Zjednoczonych budziła ogromny podziw oraz wywoływała mnóstwo kontrowersji, a chwila, w której odebrała ona złote medale olimpijskie, pozostanie w historii sportu już na zawsze. – Podczas ceremonii wręczenia medal oni wszyscy byli jak dzieci. Wśród nich znajdowali się mistrzowie NBA, lecz to niczego nie zmieniało. To była piękna chwila – puentuje Mike Krzyzewski.

Three-peat i rozbrat z basketem

– Czuję, że właśnie osiągnąłem w swojej karierze szczyt i nie mam już nic więcej do udowodnienia – mówił Michael Jordan 6 października 1993 roku, ogłaszając tym samym swoje odejście z NBA.

Nie będzie przesadą napisanie, że decyzja „Jego Powietrznej Wysokości” była szokiem dla całego świata, bowiem sława zawodnika Chicago Bulls daleko wykraczała poza Stany Zjednoczone i tamtejszą zawodową ligę koszykówki. „MJ” miał dopiero 30 lat, a za sobą niesamowity sezon, w którym sięgnął z Bykami po trzeci tytuł mistrzowski z rzędu. Indywidualnie notował średnio 32,6 punktu oraz 2,8 przechwytu, zwyciężając w klasyfikacji najlepszych strzelców i „złodziei”. Wystąpił w lutowym Meczu Gwiazd w Salt Lake City oraz znalazł się w pierwszej piątce NBA i pierwszej piątce najlepszych obrońców, a magazyn „Forbes” umieścił go na samym szczycie listy najlepiej zarabiających sportowców.

Wielu specjalistów z branży zastanawiało się nad prawdziwą przyczyną tak radykalnej decyzji Michaela. Wypalenie? To nie w jego stylu – w końcu ten facet był głodny sukcesów jak nikt inny. W wakacje 1993 roku przeżył jednak wielką rodzinną tragedię – jego ojciec James został zamordowany przez dwóch nastolatków na parkingu przy autostradzie na granicy Północnej i Południowej Karoliny. Powodem zbrodni oficjalnie był przepiękny lexus, prezent od Mike’a, którym mężczyzna wracał z… pogrzebu przyjaciela. Strata rodzica to dla każdego ogromny cios, a w takich chwilach bardzo łatwo o pochopne działania. Słowa Jordana, choć wypowiadane ze łzami w oczach, wydawały się jednak bardzo dobrze przemyślane. – Śmierć ojca spowodowała, że zrozumiałem, iż nikt nie zna chwili, w której odejdzie z tego świata – mówił. – Ja mam w życiu do osiągnięcia jeszcze bardzo wiele. Mam wielu znajomych oraz członków rodziny, których nie widziałem od bardzo dawna. Poświęcając się koszykarskiej karierze musiałem bowiem myśleć przede wszystkim o sobie, jeśli chciałem zdobyć wszystko to co mi się udało. Teraz przyszedł czas, by poświęcić się rodzinie i spędzać więcej czasu z żoną oraz dziećmi. Po prostu wrócić do normalnego życia.

„MJ” był bardzo zżyty ze swoim tatą. W środowisku pojawiły się plotki, że śmierć ojca była karą dla Michaela za hazardowe długi. Wówczas nie było już bowiem tajemnicą, że koszykarz Chicago Bulls przegrywał spore sumy w karty i golfa, a opublikowana w marcu 1993 roku i wspomniana już wcześniej książka Richarda Esquinasa pt. „Michael i Ja: Nasze uzależnienie od hazardu… Moje wołanie o pomoc” jeszcze bardziej podgrzała gorącą atmosferę wokół pozaboiskowego życia „Jego Powietrznej Wysokości”. – Niektórzy dziennikarze potrafią tylko spekulować i szukać sensacji – komentował „Air”. – To powinno skłonić nas wszystkich do zatrzymania się choć na chwilę i zastanowienia się nad podstawowymi wartościami ludzkimi.

Sezon zasadniczy 1992/93 ekipa z „Wietrznego Miasta” zakończyła z bilansem 57-25. Wynik zasługujący na uznanie, lecz Bykom nie dał nawet pierwszego miejsca w Konferencji Wschodniej, które zgarnęli mający w dorobku o trzy triumfy więcej New York Knicks. Nagroda MVP rozgrywek także ominęła Michaela Jordana, trafiając tym razem w ręce gracza Phoenix Suns – Charlesa Barkleya.

Bulls przez dwie pierwsze rundy play-offs 1992/93 przebrnęli bez zadyszki, pokonując do zera najpierw Atlantę Hawks, a następnie Cleveland Cavaliers. W starciu o wielki finał zmierzyli się natomiast z nowojorskimi Knicks, którzy zdetronizowali ich w sezonie zasadniczym. Gdy przyszło co do czego, to jednak podopieczni Phila Jacksona pokazali swoją wyższość, wygrywając serię w sześciu meczach. Serię, która zaczęła się dla nich fatalnie, bo od dwóch porażek i zarwanej nocy „MJ’a” w kasynie w Atlantic City tuż przed starciem numer dwa. „Jego Powietrzna Wysokość” zdobył wprawdzie potem 36 „oczek”, lecz przy mizernej skuteczności 12/32 z gry, co potwierdziło, że jest tylko człowiekiem. – Michael będzie chciał to sobie odbić i nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Gdy przytrafi mu się gorszy występ, za każdym razem wraca w wielkim stylu – zapewniał po tym feralnym wieczorze Phil Jackson.

Coach Byków miał rację, lecz genialny mecz w wykonaniu jego asa miał miejsce dopiero w starciu numer cztery, kiedy to „MJ” ustrzelił 54 punkty, dzięki czemu Bulls wyrównali stan rywalizacji na 2-2. We wcześniejszym pojedynku oglądaliśmy natomiast żenujący spektakl w jego wykonaniu, podczas którego trafił zaledwie trzy z osiemnastu prób z pola. Po beznadziejnym otwarciu serii team ze stanu Illinois nie poniósł w niej już ani jednej porażki i rywalizacja zakończyła się triumfem obrońców tytułu w stosunku 4-2. Awans do finału Byki świętowały w Madison Square Garden, gdzie rozprawiły się z gospodarzami 96:88. „MJ” wspaniale współpracował z kolegami, zaliczając 9 asyst i tuszując tym samym słabą celność rzutów z gry. – Michael ma wpływ na tak wiele aspektów naszych poczynań, że mało kto jest w stanie wyłapać je wszystkie – oceniał Scottie Pippen. – Pomagał na tablicach, szukał lepiej ustawionych kolegów oraz wykonywał świetną robotę w obronie.

Przeciwnikiem Chicago Bulls w wielkim finale rozgrywek 1992/93 był team Phoenix Suns z MVP sezonu zasadniczego, Charlesem Barkleyem w składzie. „MJ” oraz „Sir Charls” prywatnie tworzyli parę przyjaciół, lubiących od czasu do czasu rozegrać ze sobą kilka partii golfa. Na parkiecie nie było jednak miejsca na sentymenty, gdyż Jordan miał wielki apetyt na trzecie mistrzostwo ligi z rzędu, a Barkley pragnął po raz pierwszy w karierze stanąć na koszykarskim szczycie. Po dwóch pierwszych meczach rozegranych w Arizonie bliżej upragnionego celu był ten pierwszy, ponieważ Byki wygrywając dwa spotkania na terenie Słońc objęły wyraźne prowadzenie w serii.

Na kolejne trzy potyczki zmagania przeniosły się do Chicago, lecz ekipie z „Wietrznego Miasta” nie udało się rozstrzygnąć losów rywalizacji przed własną publicznością. Gra numer trzy przyniosła aż trzy dogrywki, po których to goście opuszczali parkiet jako zwycięzcy. Trzy dni później Byki podwyższyły stan rywalizacji na 3-1, a występ Jordana, który uzbierał 55 punktów, do dziś jest wspominany jako jeden z najgenialniejszych w historii finałów NBA. – Tak jak wszyscy jestem pod ogromnym wrażeniem gry Michaela Jordana – komentował na gorąco ówczesny trener Słońc – Paul Westphal. – To najlepszy rozgrywający wszech czasów, najlepszy rzucający obrońca, najlepszy niski skrzydłowy, a także prawdopodobnie jeden z pięciu najlepszych silnych skrzydłowych i centrów. Pomimo tego Charles Barkley i spółka zdołali się odrodzić w meczu numer pięć i po triumfie 108:98 przenieść zmagania ponownie na własny grunt.

Szóste starcie pomiędzy Chicago Bulls a Phoenix Suns okazało się ostatnim w serii. Byki prowadziły od samego początku, ale w czwartej kwarcie roztrwoniły całą przewagę i o zwycięstwo musiały walczyć do samego końca. Decydujący okazał się rzut za 3 punkty, trafiony przez Johna Paxsona na 3,9 sekundy przed końcową syreną. Byki wyszły po nim na prowadzenie 99:98, a dzięki temu, że Horace Grant zablokował próbę ostatniej szansy, wykonywaną przez Kevina Johnsona, trzeci tytuł mistrzowski dla teamu z „Wietrznego Miasta” stał się faktem. „MJ” w Arizonie ustrzelił 33 „oczka”, dokładając do tego 8 zbiórek i 7 asyst. Jego średnie z sześciu pojedynków finałowych znów były piorunujące – 41 punktów, 8,5 na tablicach oraz 6,3 kluczowego podania. Charles Barkley w zestawieniu z urodzonym na Brooklynie koszykarzem nie miał najmniejszych szans, wypadając lepiej tylko w zbiórkach, dlatego statuetka MVP finałów trafiła do gracza teamu ze stanu Illinois.

Żądna sensacji prasa nie dawała spokoju Jordanowi nawet pomiędzy kolejnymi meczami z Suns. Po publikacji książki Richarda Esquinasa zamiłowanie króla basketu do hazardu było szeroko komentowane przez wszystkie media, a sam zainteresowany zasypywany był różnymi niewygodnymi pytaniami. W końcu zdecydował się zabrać głos po raz kolejny: – Grałem z Richardem Esquinasem w golfa i zakładaliśmy się o pieniądze. Nie prowadziłem żadnej ewidencji, więc nie mogę sprawdzić ile dokładnie wygrałem, a ile przegrałem. Mogę jednak wszystkich zapewnić, że suma zakładów była zdecydowanie mniejsza niż ta niedorzeczna kwota, o której on mówi – napisał w specjalnym oświadczeniu. „MJ’owi” było przykro, że osoba, którą uważał za przyjaciela, wykorzystała jego nazwisko dla odniesienia korzyści. Martwiło go również to, iż nagle zaczęto bardziej się interesować jego życiem pozasportowym niż dokonaniami na parkietach NBA.

Michael Jordan uczynił z Chicago Bulls legendarny zespół. Po co najmniej trzy tytuły z rzędu przed Bykami po raz ostatni sięgnęli Boston Celtics w latach 1964-66. Oznaczało to, iż „Jego Powietrznej Wysokości” nikt już nie mógł zarzucić, że jego sukcesy drużynowe są mniejsze niż te odnoszone przez Larry’ego Birda czy Magica Johnsona. W jednym z wywiadów Mike zdradził, że decyzję o zakończeniu kariery po rozgrywkach 1992/93 podjął już w czasie igrzysk w Barcelonie. Już wtedy czuł „zmęczenie materiału”, lecz właśnie chęć przebicia osiągnięć wyżej wymienionej dwójki dała mu energię niezbędną do przebrnięcia przez jeszcze jedną kampanię.

Baseballista

Odchodząc w październiku 1993 roku z NBA, Michael Jordan wprawił w zdumienie cały świat. Kilka miesięcy później obserwatorzy byli w jeszcze większym szoku, gdy zobaczyli go w stroju baseballisty.

W dzieciństwie „MJ” lubił grać w baseball zdecydowanie bardziej niż w koszykówkę. Był czołowym zawodnikiem w swojej podstawówce, a ze starszym bratem Larrym stoczył na przydomowym podwórku niezliczoną liczbę pojedynków. Dopiero w szkole średniej, gdy rozkwitł jego talent do basketu, porzucił marzenia o występach w lidze MLB. Porzucił lub… postanowił odłożyć na później, gdyż pragnienie zdobywania baz powróciło do niego w lipcu 1993 roku podczas oglądania jednego ze spotkań drużyny Chicago White Sox.

– Siedziałem wtedy w loży razem z Michaelem oraz Ronem Schuelerem, generalnym menadżerem – wspomina właściciel Białych Skarpet, Jerry Reinsdorf, w którego posiadaniu znajduje się również klub Chicago Bulls. – Ten drugi w pewnym momencie powiedział mi, że Mike chce ze mną o czymś porozmawiać. Jordan wyjawił włodarzowi, że chciałby się udać do Kannapolis i zagrać w kilku meczach tamtejszej drużyny, będącej filialnym zespołem Chicago White Sox. Wówczas ojciec „Jego Powietrznej Wysokości” jeszcze żył. Choć śmierć Jamesa odcisnęła ogromne piętno na psychice Michaela to nie porzucił on myśli o karierze baseballisty. Ba, po rezygnacji z występów w NBA stała się ona jeszcze bardziej obsesyjna.

Odejście Michaela Jordana z NBA wiązało się nie tylko z utratą sportowej jakości przez Chicago Bulls. „Jego Powietrzna Wysokość” był cenną postacią dla całego miasta. Jego wartość szacowano na około miliard dolarów. – Gdyby „MJ” był korporacją, z pewnością figurowałby na liście Fortune 500 – mówił John Skorburg, główny ekonomista Chicagowskiej Izby Gospodarczej. Fachowa prasa twierdziła nawet, że ten miliard dolarów to kwota solidnie zaniżona.

Gdy Mike został wybrany przez Byki w drafcie w 1984 roku, wartość zespołu z „Wietrznego Miasta” wynosiła 18,7 miliona „zielonych”. W ciągu dziewięciu lat wzrosła dziesięciokrotnie, do prawie 190 milionów. Nie da się ukryć, że stało się tak głównie za sprawą Jordana, bez którego niemożliwym byłoby wywalczenie przez Bulls trzech tytułów mistrzowskich z rzędu. To obecność w drużynie „Jego Powietrznej Wysokości” przyciągała stacje telewizyjne, agencje reklamowe czy generowała ogromne zyski ze sprzedaży klubowych gadżetów. „MJ” miał także w mieście własną restaurację, która wabiła nie tylko tubylców. Ba, do „Wietrznego Miasta” przybywali ludzie z całego świata tylko po to, żeby przyjść do Chicago Stadium i obejrzeć w akcji najlepszego koszykarza globu.

Osoba „Jego Powietrznej Wysokości” stanowiła magnes dla najbogatszych sponsorów. McDonald’s, Gatorade czy Wilson to jedynie wierzchołek góry. Bez Jordana i zysków, które generował, niemożliwe byłoby również rozpoczęcie budowy nowej hali Byków – United Center. – Tak długo jak Bulls mieli w składzie Michaela, zgarniali pełną pulę – twierdził James Annable, główny ekonomista w banku First Chicago. – Jego strata jest bolesna, lecz co dokładnie oznacza dowiemy się, gdy zobaczymy na co stać Byki bez niego. Jordan to ikona popkultury, stwarzająca wiele możliwości nie tylko biznesowych.

W mediach często spekulowano na temat tego, czy przyczyną rezygnacji Jordana z występów w NBA na pewno było wypalenie. Wiele mówiło się o tym, że to komisarz ligi, David Stern, postawił Michaelowi ultimatum, wedle którego „Air” miał przejść na sportową emeryturę unikając jednocześnie kar dyscyplinarnych związanych ze swoim uzależnieniem od hazardu. Prawdy pewnie nigdy się nie dowiemy, lecz Jerry Reinsdorf potwierdza wersję gwiazdora chicagowskich Byków. – Michael powiedział mi, że musi odejść. Śmierć jego ojca i media twierdzące, że była ona wynikiem jego nałogu hazardowego, bardzo go dotknęły – wspomina. Jordan i właściciel Bulls oraz White Sox odbyli tę rozmowę w ostatnim tygodniu sezonu baseballowego, tuż przed play-offs. – Co w takim razie chcesz robić? – zapytał Reinsdorf. – Chcę grać w baseball. Mój ojciec zawsze marzył, że będę to robił zawodowo – odpowiedział „MJ”.

Jerry postanowił spełnić marzenie „Jego Powietrznej Wysokości”. Zaznaczył jednak, że wcześniej będzie trzeba przedyskutować wszystko z trenerem mistrzów NBA – Philem Jacksonem. Michael obawiał się konfrontacji z „Zen Masterem” i tego, że ten nie przyjmie do wiadomości jego nowego pomysłu na życie. Ostatecznie jednak coacha udało się udobruchać.

7 lutego 1994 roku „MJ” podpisał kontrakt wolnego agenta i otrzymał zaproszenie na wiosenne treningi z drużyną Chicago White Sox. Gdy baseballowe plany „MJ’a” trafiły do opinii publicznej, trener Białych Skarpet, Walt Hriniak, natychmiast wykonał telefon do Jerry’ego Reinsdorfa. – O co tutaj chodzi?! – zapytał oburzony. – Nie potrzebujemy tego rodzaju reklamy. Co to ma znaczyć?! Właściciel klubu odparł: – Walter, on jest całkowicie poważny. Poczekaj aż go poznasz.

Okazało się, że Mike absolutnie nie żartował. Podczas wiosennego obozu treningowego pracował najciężej ze wszystkich uczestników. Zaczynał o siódmej trzydzieści rano i harował tak intensywnie, że często jego dłonie krwawiły. Jordan świetnie również wpasował się w drużynę. Koledzy go uwielbiali. Ozzie Guillen wspomina, że wziął od Michaela autograf, bo podziwia go za jego dokonania na parkietach NBA. Poza tym uważa jednak, że Michael to całkiem normalny facet, który w ogóle się nie wywyższał, i z którym zawsze można było zamienić dwa słowa. – Dla mnie to zaszczyt, że mogłem dzielić z nim szatnię – mówi.

Michael Jordan na parkiecie potrafił wyprawiać rzeczy niemożliwe, lecz do gwiazdy baseballu wiele mu brakowało. Z tego też względu Gullien często żartował z „MJ’a”, że choć jest on najlepszym sportowcem na świecie, to na boisku baseballowym mu ustępuje. Podczas przygody „Jego Powietrznej Wysokości” z pałką i rękawicą miało miejsce również kilka zabawnych sytuacji. W czasie towarzyskiego meczu w Miami na boisko wtargnęła kobieta, która marzyła o pocałunku z Jordanem. – Gdy wysiadaliśmy z klubowego autobusu, znajdujące się w pobliżu dziewczyny zaczynały płakać, bo właśnie obok nich przeszedł Michael Jordan. To był dość niecodzienny widok – wspomina Gullien.

Treningom najlepszego koszykarza świata z drużyną Chicago White Sox towarzyszył ogromny szum medialny. Michael na każdym kroku starał się jednak być sobą, grając w karty oraz paląc cygara z kolegami z zespołu. „MJ” lubił też z nowymi kumplami pojedynkować się w ping-ponga. Podobno najbardziej zażarte boje toczył z Kirkiem McCaskillem.– Nigdy nie zapomnę Michaela Jordana grającego w ping-ponga – opowiada powiązany z Białymi Skarpetami Scott Reifert. – Mając na uwadze jego wspaniały zasięg, cudownie się go oglądało przy stole. Inna rzecz to pragnienie rywalizacji. Baseballiści bardzo lubią rywalizować, ale Mike wznosił ping-pongowe mecze na zupełnie inny poziom.

Po letnim obozie z Chciago White Sox, trenerzy uznali, że „MJ” nie kwalifikuje się do występów w lidze MLB. W związku z tym 31 marca 1994 roku został włączony do składu Birmingham Barons – satelickiego klubu Białych Skarpet grającego na drugim poziomie MiLB, czyli organizacji lig znajdującej się o szczebel niżej niż słynna MLB. Baseballowa kariera „Jego Powietrznej Wysokości” trwała do 10 marca 1995 roku. W tym czasie zagrał on w 127 meczach, zdobył 30 baz oraz miał 3 home runy. Po zakończeniu rozgrywek wziął jeszcze udział w międzysezonowych zmaganiach AFL, gdzie przywdziewał strój Scottsdale Scorpions. Nosił koszulkę z numerem „45”. – Jeśli zacząłby wcześniej, miałby szansę zaistnieć w tym sporcie – mówi Alex Cora, słynny baseballista. – Jordan to wielki sportowiec, lecz nie można zaczynać grać w baseball w wieku trzydziestu lat. Było mu ciężko, ale i tak wiele osiągnął w tak krótkim czasie.

Cała NBA tęskniła za Michaelem Jordanem. Liga bardzo wiele straciła na odejściu tego niesamowitego i niezwykle charyzmatycznego gracza. Ludziom wydawało się, że cały ten baseball to tylko kaprys koszykarskiego gwiazdora, i że lada chwila wróci on do basketu. – Nigdzie się stąd nie ruszam – przekonywał. – Wiele się o tym mówi w radiu i telewizji, lecz to nieprawda. Jestem tu szczęśliwy i zamierzam zostać.

Chicago Bulls w sezonie 1993/94 osiągnęli bilans 55-27, a liderami zespołu byli Scottie Pippen oraz Horace Grant. Brak Mike’a dał się we znaki dopiero w play-offs, gdzie podopieczni Phila Jacksona odpadli już w drugiej rundzie, ulegając w siedmiomeczowej serii New York Knicks. W kolejnych zmaganiach było jeszcze gorzej, gdyż pod koniec lutego mieli na koncie więcej porażek niż zwycięstw. W ich układance wyraźnie brakowało jednego bardzo ważnego elementu.

Wielki powrót

Michael Jordan długo nie wytrzymał na koszykarskiej emeryturze. W związku ze strajkiem baseballistów, 18 marca 1995 roku wydał krótkie oświadczenie dla prasy. – Wróciłem – napisał w nim.

Odejście „Jego Powietrznej Wysokości” z NBA odbyło się w niezbyt miłej atmosferze. Nic więc dziwnego, że na konferencji prasowej związanej z jego powrotem do ligi traktował on otaczający go tłum dziennikarzy z pewnym dystansem. – Mam nadzieję, że większości z was nie będę oglądał w przyszłości – mówił. – To jest pierwszy raz, kiedy spotykam się z tyloma ludźmi naraz i kiedy nie towarzyszy temu żaden skandal. Możecie iść szukać swoich historii gdzie indziej. „Air” planował wybiec na parkiet już następnego dnia w Indianapolis podczas pojedynku Chicago Bulls z Indianą Pacers.

Przed Michaelem Jordanem wielu mistrzów sportu kończyło swoje kariery, by następnie po jakimś czasie powrócić do zawodowego uprawiania swojej koronnej dyscypliny. Popularnością i skalą talentu legendzie Bulls dorównywał jednak chyba tylko Muhammad Ali, którego comeback na ring w 1980 roku niestety nie zakończył się sukcesem. „MJ” zawsze chciał być najlepszy, więc żeby przebić słynnego championa wagi ciężkiej, nie pozostawało mu nic innego niż wywalczenie kolejnego tytułu.

19 marca 1995 roku hala Market Square Arena w Indianapolis wypełniona była do ostatniego miejsca. Wiadomość, że Michael Jordan wystąpi w potyczce pomiędzy Pacers a Bulls sprawiła, że u koników bilety w nominalnej cenie 42 dolarów można było nabyć za 680 „zielonych”. Wszyscy zawodnicy gości przywitani zostali przez miejscowych kibiców buczeniem, lecz gdy spiker wyczytał, że z numerem „45” w barwach Chicago Bulls zagra Michael Jordan, rozległ się aplauz.

Pierwszy po prawie dwóch sezonach przerwy mecz „Jego Powietrznej Wysokości” w NBA nie był wybitnym popisem jego umiejętności. Ekipa z „Wietrznego Miasta” uległa gospodarzom po dogrywce 96:103, a „Air”, który miał spędzić na parkiecie około dwudziestu minut, przebywał tam ostatecznie ponad dwa razy tyle, pudłując aż 21 z 28 rzutów z pola. Uzbierał łącznie 19 punktów, dokładając do tego 6 zbiórek oraz 6 asyst. – Zagrałem zły mecz – komentował swój występ. – To nie był jednak mój pierwszy zły mecz w karierze – dodał z uśmiechem na ustach.

Na podstawie postawy „MJ’a” w Indianapolis nie można było wyciągać pochopnych wniosków. Michael może i nie zanotował dobrych statystyk, lecz gracza o takim potencjale trudno skreślać po jednym spotkaniu. Ba, gdyby przyjrzeć się temu bliżej, to dorobek Jordana po półtorarocznym rozbracie z zawodowym basketem w wykonaniu kogokolwiek innego budziłby raczej podziw niż zawód. – Złapanie właściwego rytmu zajmie mi zapewne kilka spotkań. Potrzebuję treningu – mówił. Trochę mniej krytyczny w stosunku do swego podopiecznego był coach Byków – Phil Jackson: – Michael pokazał swój kunszt na wiele sposobów. Dał nam dużo pozytywnych bodźców. Oczywiście jego gra była jeszcze trochę niespójna, czemu trudno się dziwić, skoro miał tak długą przerwę. Brakowało mu też pewności siebie.

Z powrotu „Jego Powietrznej Wysokości” do ligi zawodowej cieszyli się nie tylko włodarze i fani Chicago Bulls. – To jest świetna wiadomość dla wszystkich – przekonywał Larry Brown, coach Pacers. „MJ” miał wówczas zaledwie trzydzieści dwa lata, czyli był w wieku, w którym niektórzy koszykarze dopiero osiągają szczyt swoich możliwości. Choć wyraźnie brakowało mu treningów, tylko kwestią czasu pozostawało, kiedy odzyska formę i znów stanie się liderem Byków, w którego rolę pod jego nieobecność wcielał się Scottie Pippen. Phil Jackson liczył natomiast, że powrót Jordana do drużyny da jego kolegom również psychiczne wsparcie, dzięki któremu team z „Wietrznego Miasta” odwróci złą kartę i pewnie awansuje do play-offs.

Gdyby zapytać przeciętnego człowieka, jaki atrybut najbardziej kojarzy mu się z Michaelem Jordanem, istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że wskazałby na koszulkę z numerem „23”. W meczu z Indianą „Air” wystąpił jednak w stroju, na którym widniała liczba „45” – taka sama, z jaką biegał po baseballowych boiskach. – Numer „23” na plecach był tym, z którym ojciec oglądał mnie po raz ostatni – mówił Mike. Po przejściu Jordana na sportową emeryturę Byki zastrzegły jego koszulkę z numerem „23”, a „MJ” pragnąc uczcić pamięć swojego taty postanowił chwilowo nie zakładać jej ponownie. „45” towarzyszyła Jordanowi w gimnazjum, lecz była ona także ulubioną liczbą jego starszego brata Larry’ego, więc w szkole średniej, do której wspólnie uczęszczali, Michael jako ten młodszy musiał ustąpić. Wybrał „23”, gdyż uważał się za o połowę słabszego zawodnika niż Larry.

Z Michaelem Jordanem w składzie Bulls zanotowali bilans 13-4 i zakwalifikowali się do play-offs z piątego miejsca w Konferencji Wschodniej (47-35). „MJ” zdołał wziąć udział w siedemnastu meczach sezonu zasadniczego i każdy z nich zaczynał w wyjściowej piątce. Zdobywał średnio 26,9 punktu, zbierał 6,3 piłek i zaliczał 4,9 asysty. Były to statystyki nieco odbiegające od tego, do czego wszystkich przyzwyczaił, lecz dało się zauważyć, iż z meczu na mecz czuje się na parkiecie coraz pewniej i nawet jeśli w tych zmaganiach nie poprowadzi Byków do kolejnego mistrzostwa, to w kolejnych trudno będzie go zatrzymać.

28 marca 1995 roku, po wygranym przez Chicago 113:111 starciu w Madison Square Garden przeciwko New York Knicks, Michael Jordan był na ustach wszystkich już nie tylko dlatego, że dopiero co powrócił na koszykarskie parkiety. Otóż „MJ” w piątym występie po comebacku nie tylko poprowadził swoją ekipę do triumfu na gorącym terenie, ale zrobił to w spektakularny sposób, rzucając 55 „oczek” przy skuteczności 21/37 z pola oraz 3/4 zza linii rzutów za trzy punkty. To także jego kluczowe podanie do Billa Wenningtona tuż przed końcową syreną zapewniło zwycięstwo ekipie z Chicago. – Czasami zbytnio się spinam na spotkania w tej hali – komentował „MJ”. – Do tego meczu podszedłem jednak w pełni zrelaksowany i nie miałem wobec siebie wysokich wymagań. Chciałem po prostu, żeby moje rzuty wpadały do kosza.

Przyjęło się, że to Michael był zazwyczaj bohaterem ostatniej akcji. W starciu z Knicks przy stanie 111:111 końcowy rzut ponownie miał należeć do niego, lecz dobra defensywa gospodarzy sprawiła, że musiał oddać piłkę koledze. – Skłamałbym, gdybym powiedział, że byłem na boisku po to, żeby podać – wspomina „MJ”. – Oni jednak mieli za zadanie uniemożliwić mi oddanie rzutu i udało im się to. Dostrzegłem wolnego kolegę i podałem mu piłkę.

W sezonie 1994/95 Chicago Bulls nie sięgnęli po mistrzostwo NBA. W pierwszej rundzie play-offs pokonali 3-1 Charlotte Hornets, lecz w półfinale Konferencji Wschodniej nie sprostali Orlando Magic, ulegając w sześciomeczowej serii. W zespole Magii brylowali młodzi Shaquille O’Neal oraz Anfernee Hardaway, wspomagani przez niedawną wielką nadzieję Byków – Horace’a Granta. Dla Michaela bolesne było to, że jego strata w końcówce meczu numer sześć przyczyniła się do tego, że Bulls pożegnali się z rozgrywkami przed własną publicznością. „MJ” uważał jednak, że nie tylko jego najwyższej dyspozycji zabrakło do pokonania teamu z Florydy. – Zabrakło zbiórek. Zabrakło silnego skrzydłowego. Zabrakło Horace’a Granta – powiedział po meczu.

Od drugiego starcia z Magic, wygranego przez podopiecznych Phila Jacksona 104:94, „Air” ponownie biegał po parkiecie w koszulce z numerem „23”. Zdobył 38 punktów, trafiając ze skutecznością 17/30 z gry. Odstawienie na bok liczby „45” zasugerował Michaelowi człowiek odpowiadający za przygotowanie strojów i sprzętu Byków – John Ligmanowski. „MJ” to osoba przesądna. W końcu pod spodenkami Bulls nosił zawsze szorty uniwersyteckiego zespołu Karoliny Północnej, które uważał za szczęśliwe. – Numer na jego koszulce nic nie znaczy – przekonywał Brian Hill, trener zespołu z Orlando. – Bo w koszykówce nie liczy się koszulka, a to kto ją nosi.

Całe zmagania 1994/95 chicagowskie Byki rozegrały w nowej hali – United Center. Ich poprzednia arena, Chicago Stadium, została rozebrana, a parkietem z niej wyłożono pokój w rezydencji „MJ’a”, gdzie najlepszy koszykarz globu trzymał sportowe pamiątki. Mało jest ludzi, którym postawiono za życia pomnik. Jedną z takich osób jest Michael Jordan, którego mierzący wraz z podstawą ponad pięć metrów posąg można podziwiać przed United Center. To jest hołd złożony za życia najlepszemu koszykarzowi, jaki przywdziewał strój Byków i jakiego zespół z „Wietrznego Miasta” w swoich szeregach prawdopodobnie już nigdy mieć nie będzie.

Kosmiczny Mecz

W lecie 1995 roku Michael Jordan wcielił się w gwiazdę kina. Wytwórnia Warner Bros. zaproponowała mu główną rolę w filmie „Kosmiczny Mecz”, w którym miał wystąpić obok… Królika Bugsa.

Ameryka to zupełnie inny świat. Tam najlepsi sportowcy są nie tylko atletami. Urastają do rangi herosów oraz ikon popkultury. Ich występy w niezliczonej liczbie reklam czy epizodyczne role w filmach nie dziwią już nikogo, dlatego w przypadku „Jego Powietrznej Wysokości” postanowiono pójść o krok dalej.

Na Ziemię przybywają malutcy kosmici, którzy chcą zabrać do siebie bohaterów kreskówek Looney Tunes. Bugs, Sylwester, Tweety, Daffy, Diabeł Tasmański, Struś Pędziwiatr i reszta nie są przekonani do tego pomysłu, wobec czego proponują przybyszom rozegranie meczu koszykówki, którego wynik zadecyduje o losie animków. Niepozorne stwory wkrótce jednak kradną talenty największych gwiazd basketu i zamieniają się w olbrzymów. Zdesperowani bohaterowie kreskówek porywają więc przebywającego na sportowej emeryturze Michaela Jordana, by ten pomógł im wygrać „Kosmiczny Mecz”.

– To była dla mnie okazja, żeby zrobić coś, czego do tej pory nie robiłem – wspomina „Air”. – Początkowo się wahałem, ale potem podjąłem decyzję: zagram w filmie, zagram u boku bohaterów Looney Tunes, Joe Pytka będzie reżyserem, a Ivan Reitman producentem. „MJ” nie miał doświadczenia jako aktor, lecz uważał, iż lepiej żałować, że się coś zrobiło, niż że się czegoś nie zrobiło.

Michael, człowiek bez doświadczenia aktorskiego, został od razu rzucony na głęboką wodę. Trudność gry aktorskiej w „Kosmicznym Meczu” polegała na tym, że większość dialogów prowadził z animowanymi postaciami, których nie widział podczas kręcenia scen. Żeby ułatwić Jordanowi wcielenie się w rolę, animki były zastępowane przez ubranego na zielono aktora, który został wycięty podczas montażu. „MJ” mógł również liczyć na cenne wskazówki od specjalistów z branży, gdyż oprócz niego w produkcji pojawili także Bill Murray oraz Wayne Knight. – Inni aktorzy dali mi ogromne wsparcie – wspomina „Air”. – W miejscu kręcenia zdjęć zbudowano dla mnie koszykarską salę treningową, w której mogłem szlifować formę przed kolejnym sezonem. Wieczorami wielu aktorów przychodziło tam i patrzyło jak gramy. Otrzymałem od nich mnóstwo cennych wskazówek i czułem wielkie wsparcie. To było fantastyczne uczucie i dało mi dużo pewności siebie.

Mike miał nawet niewielki wpływ na scenariusz filmu. Chodzi głównie o scenę z jego dzieciństwa, pokazującą jak wspólnie z ojcem gra w koszykówkę. We fragmentach, w których Jordan ma piłkę w rękach, reżyser postanowił natomiast dać mu pełną swobodę. Dzięki temu ujęcia gry w basket wyglądają bardzo naturalnie. „Jego Powietrzna Wysokość” zapewnia również, że w czasie kręcenia czuł się przed kamerą bardzo swobodnie: – Denerwowałem się dopiero, gdy inni ludzie oglądali efekty mojej pracy. Przed kamerą nie miałem jednak żadnych problemów.

W „Kosmicznym Meczu” oprócz Michaela Jordana pojawiają się także jego dzieci oraz żona Juanita. W filmie „prawdziwy” jest jednak tylko „MJ”, a pozostali członkowie jego rodziny zostali zastąpieni przez aktorów. Pociechy koszykarza bardzo chciały wystąpić w tej produkcji, jednak on uważał, że odbyłoby się to ze szkodą dla prywatności jego familii. Synowie Jeffrey i Marcus oraz córeczka Jasmine musieli więc zadowolić się możliwością odwiedzania słynnego taty na planie.

W domu Jordanów emocje w związku z powstawaniem „Kosmicznego Meczu” były bardzo duże, ponieważ nie tylko najmłodsi uwielbiają kreskówki Looney Tunes. – Już jako dziecko kochałem bajki – mówił Michael. – Każdego sobotniego poranka oglądałem je w telewizji. Doskonale pamiętam to uczucie, kiedy nie trzeba było wcześnie wstawać i iść do szkoły. Teraz jako ojciec również oglądam kreskówki. Królika Bugsa lubię szczególnie i właśnie dlatego tak łatwo mi było pracować na planie „Kosmicznego Meczu”.

W ciągu niewiele ponad dziesięciu lat życie Michaela Jordana zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni. W 1984 roku „MJ” był zaledwie dobrze rokującym talentem, którego z numerem trzecim w drafcie wybrali Chicago Bulls. Z gwiazdy koszykówki uniwersyteckiej stał się najlepszym graczem NBA, trzykrotnym mistrzem ligi oraz siedmiokrotnym królem strzelców i trzykrotnym MVP. Wymienieniu wszystkich jego nagród indywidualnych oraz rekordów spokojnie można by poświęcić osobny artykuł. Pomimo tego miało się jednak wrażenie, że „Jego Powietrzna Wysokość” nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, i że po powrocie ze sportowej emerytury zapisze się na kartach historii czymś więcej niż tylko występem w filmie u boku Królika Bugsa i reszty bohaterów kreskówek Looney Tunes.

Zapytany o ulubionego aktora, Michael Jordan wymienia Sidneya Poitiera (pierwszego czarnoskórego laureata Oscara), którego pamięta z dzieciństwa. Na kolejnych miejscach u króla basketu są Bill Cosby, Harrison Ford, Gene Hackman oraz Denzel Washington. Jeśli chodzi o aktorki, „MJ” uwielbia talent Cicely Tyson, a wysoko ceni również Sandrę Bullock i Jane Seymour. – Z gatunków filmowych najbardziej lubię thrillery i te emocje towarzyszące poszukiwaniu zabójcy. Dobrą komedią jednak również nie pogardzę – mówi Mike.

„Kosmiczny Mecz” to film nie tylko dla dzieci, lecz to najmłodsi widzowie najbardziej ekscytowali się na myśl o tym, że zobaczą Michaela Jordana grającego w koszykówkę wspólnie z ich ulubionymi postaciami z bajek. Sam „MJ” również miał świadomość, iż rola w produkcji Warner Bros. sprawi, że dzieci będą przykładały jeszcze większą wagę do jego wypowiedzi. To im zadedykował następujące słowa: – Nie bójcie się próbować. Nie bójcie się, że coś pójdzie nie tak. Wszyscy popełniamy błędy, a porażką jest jedynie niepodjęcie próby realizacji swoich celów i marzeń. Weźmy na przykład moją przygodę z baseballem. Wielu ludzi postrzega ją jako moje niepowodzenie. Żartujemy sobie z tego w filmie, lecz ja nie bałem się spróbować czegoś, co sprawiało mi przyjemność. Nauczyłem się wiele o tym sporcie, o jego kulisach, a dodatkowo spróbowałem czegoś nowego. Dla mnie to sukces. I właśnie to chciałbym przekazać młodym ludziom: nie bójcie się odrzucać ról, w których źle się czujecie. Róbcie swoje i nie martwcie się na zapas.

Podczas pracy nad „Kosmicznym Meczem” Michael miał okazję zagrać w koszykówkę z kilkoma znanymi osobami ze świata filmu. „MJ” najcieplej wspomina pojedynki z Damonem Wayansem, gwiazdorem serialu „On, ona i dzieciaki”. Jordan uważa, że aktor mógłby być zawodowcem, gdyby w młodości bardziej przykładał się do treningów. – Bill Murray też był niezły, ale nie chcę go za bardzo chwalić, bo on już się czuje częścią NBA – mówi z uśmiechem „Air”. „Kosmiczny Mecz” wszedł na ekrany kin 10 listopada 1996 roku. Film miał budżet 80 milionów dolarów, a zarobił łącznie ponad pięć razy tyle, stając się najbardziej dochodowym obrazem traktującym o koszykówce. Okazał się wielkim hitem i zdobył dwie prestiżowe nagrody: Annie – za najlepsze osiągnięcie techniczne oraz Grammy – za „I Believe I Can Fly” w wykonaniu Roberta Kelly’ego, najlepszą piosenkę napisaną na potrzeby filmu kinowego. W Polsce obraz z Michaelem Jordanem w roli głównej zadebiutował dopiero 30 stycznia 1997 roku. Emitowano go w wersji z dubbingiem, a głosu „Jego Powietrznej Wysokości” użyczył Marcin Troński.

Premiera „Kosmicznego Meczu” miała miejsce grubo ponad rok od rozpoczęcia prac na planie. Jesienią 1995 roku do debiutu kinowego filmu w reżyserii Joe Pytki pozostawał jeszcze szmat czasu, a „Air” był już na językach całego świata w związku z rozpoczynającymi się kolejnymi rozgrywkami NBA. Niemal dwusezonową przerwę Mike’a od basketu skrzętnie wykorzystali Houston Rockets z fenomenalnym środkowym Hakeemem Olajuwonem w składzie. Tym samym, który został wybrany jako pierwszy w drafcie w 1984, kiedy to szeregi Chicago Bulls zasilił Jordan. W zmaganiach 1995/96 nie było jednak powiedziane, że Rakiety triumfują po raz trzeci z rzędu, ponieważ zestawienie Byków zostało uzupełnione o niepokornego specjalistę od zbiórek – Dennisa Rodmana. „Robak” w talii trenera Phila Jacksona miał być asem, którego tak bardzo brakowało Michaelowi Jordanowi tuż po powrocie na parkiety ligi zawodowej. Młody i dobrze rokujący Horace Grant grał już w Orlando Magic u boku jeszcze bardziej utalentowanego Shaquille’a O’Neala, lecz doświadczenie i klasa Rodmana mogły pomóc Bulls odzyskać dawny blask i ponownie uczynić z nich drużynę doskonałą. – To będzie coś nowego – zapowiadał „MJ”. – Po mnie możecie spodziewać się tego co zwykle, ale w mentalności Dennisa leżą twarde, fizyczne pojedynki. Nie możemy tego w nim zmienić, więc będziemy go wspierać w tym, co robi najlepiej.

72-10

Gdy w sezonie 1991/92 Bulls wygrali 67 z 82 meczów, wydawało się, że lepiej już się nie da. Nic bardziej mylnego – kampania 1995/96 pokazała, iż dla Michaela Jordana i spółki niemożliwe nie istnieje.

Mówiąc o najlepszej drużynie koszykarskiej w dziejach niemal zawsze wymienia się reprezentację USA z Igrzysk Olimpijskich w Barcelonie w 1992 roku. Jeśli jednak brać pod uwagę tylko zespoły klubowe, to nie ma wątpliwości, że na to miano zasługuje ekipa chicagowskich Byków z rozgrywek 1995/96, która niczym trąba powietrzna przemknęła przez sezon zasadniczy, notując niewiarygodny bilans 72-10. W zorganizowanym w 2011 roku plebiscycie legendarnego magazynu „Sporting News”, mającego wyłonić najznakomitszy team w historii NBA, tamci Bulls w pokonanym polu pozostawili m. in. drużyny Los Angeles Lakers 1971/72 i 1986/87 oraz Boston Celtics 1985/86 i 1964/65, o których sile decydowali tacy gracze jak Jerry West, Wilt Chamberlain, Magic Johnson, Kareem Abdul-Jabbar, James Worthy, Larry Bird czy Bill Russell.

„Jego Powietrzna Wysokość” nie wrócił do ligi zawodowej tylko dlatego, że zatęsknił za koszykówką. Sportowcy takiego formatu zawsze pragną wygrywać, a po niemal dwóch sezonach odpoczynku od basketu Mike odczuwał potworny głód zwycięstw spotęgowany dość marnymi wynikami na baseballowym boisku. „Air” ciężko przepracował okres przygotowawczy i przed pierwszym starciem sezonu zasadniczego przeciwko Charlotte Hornets zapowiedział, że jest w pełni gotów do gry na najwyższym poziomie. – W tej chwili ważę około 96 kilogramów i wszystko zmierza w odpowiednim kierunku – mówił. – Jestem przygotowany fizycznie i psychicznie, żeby podołać trudom rozgrywek.

Gdy w październiku 1993 roku „MJ” ogłosił przejście na koszykarską emeryturę, a władze Byków postanowiły go uhonorować i zastrzegły koszulkę z numerem „23”. Trykot z nazwiskiem Jordana został również podwieszony pod dach United Center – nowej hali Bulls, przed którą stał wielki pomnik „Jego Powietrznej Wysokości”. Po powrocie na parkiety ligi zawodowej Michaelowi to wszystko było wyraźnie nie na rękę. – Poprosiłem, żeby zdjęli tę koszulkę, ponieważ wróciłem z emerytury – mówił koszykarz. – Szkoda jedynie, że ten posąg jest zbyt duży, żeby go ruszyć z miejsca – żartował.

Na koniec grudnia ekipa z „Wietrznego Miasta” legitymowała się bilansem 25-3 i już to dawało wyraźne podstawy do uważania Bulls za głównego faworyta do mistrzostwa. W styczniu podopieczni Phila Jacksona przeszli jednak samych siebie i odnieśli czternaście zwycięstw, nie ponosząc przy okazji żadnej porażki. Wygranym 98:87 spotkaniem przeciwko Houston Rockets Byki wyrównały najlepszy rekord na otwarcie kampanii, a wychodząc zwycięsko z dwóch kolejnych starć zasiadły samotnie na tronie. Wspaniałą passę Jordana i spółki zdołały przerwać dopiero teamy Denver Nuggets i Phoenix Suns, które sprawiły, że Byki przegrały po raz czwarty i piąty w sezonie. Tym samym nie udało im się pobić należącego do Los Angeles Lakers rekordu trzydziestu trzech triumfów z rzędu.

Po osiemnastu wygranych z kolei zespół z „Wietrznego Miasta” poległ w Denver 99:105, a Michael Jordan rozegrał niezłe zawody, zdobywając 39 punktów. Kapitalna w jego wykonaniu była trzecia kwarta, wygrana przez Byki aż 39:16, podczas której uzbierał 22 „oczka”. Fatalne dla gości dwie pierwsze odsłony oraz nieszczególna ostatnia sprawiły jednak, że to gospodarze wyszli zwycięsko z tej potyczki. – To była jedna z tych chwil, w których możesz usiąść i cieszyć się show w jego wykonaniu – wspomina popisy „MJ’a” Ron Harper, ówczesny rozgrywający Byków. – Przekazałem chłopakom, że to była wspaniała seria, i że są na dobrej drodze do powrotu na właściwy tor – mówił po starciu z ekipą ze stanu Kolorado coach Bulls – Phil Jackson.

Wśród uczestników Weekendów Gwiazd w latach 1994 i 1995 próżno szukać Michaela Jordana, trudniącego się wówczas grą w baseball. Jego powrót do ligi zawodowej nie mógł się jednak skończyć inaczej niż wyborem do pierwszej piątki Konferencji Wschodniej na lutową All-Star Game w San Antonio. – Przede wszystkim chcę się dobrze bawić – zapowiadał „MJ”. – Z niecierpliwością czekam na rozwój wydarzeń. Wciąż chcę grać najlepiej jak potrafię, ale nie muszę już niczego robić na pokaz. Nie muszę nikomu niczego udowadniać.

11 lutego 1996 roku ponad trzydzieści sześć tysięcy widzów zgromadzonych w hali Alamodome było świadkami tego jak Wschód pewnie pokonuje Zachód 129:118. W efekcie tego prysły marzenia sporej części fanów miejscowych Spurs, widzących z nagrodą MVP Davida „Admirała” Robinsona. Ulubieńcowi teksańskiej publiczności show skradł autor 20 punktów przy kosmicznej skuteczności 8/11 z gry – „Jego Powietrzna Wysokość” Michael Jordan. Liderowi Chicago Bulls dzielnie sekundowali koledzy z drużyny, Anfernee Hardaway (18 „oczek”) oraz Shaquille O’Neal (25 punktów), lecz jeśli król basketu po dwóch latach przerwy znów pojawia się wśród najlepszych i zaznacza swoją obecność w taki sposób, to nie ma siły, która mogłaby odebrać mu statuetkę dla najlepszego zawodnika spotkania. Część kibiców tego nie rozumiała i wybór „MJ’a” na MVP Meczu Gwiazd skwitowała buczeniem. Z taką reakcją publiczności w ogóle nie zgadzał się Phil Jackson. – To wyjątkowy koszykarz, który znajdzie drogę do kosza bez względu na okoliczności. Jordan rozegrał znakomite spotkanie i każdą chwilą spędzoną na parkiecie przyczynił się do korzystnego rezultatu swojej drużyny. Doskonale radził sobie w obronie, dowodził młodszymi kolegami, a zdobyte przez niego punkty były kluczowe dla losów meczu – komplementował swojego podopiecznego.

Jordan odbierając statuetkę MVP All-Star Game 1996 wyglądał na zaskoczonego. – Czułem się trochę dziwnie, kiedy stałem z nagrodą w rękach, a tłum chciał widzieć na moim miejscu kogoś innego – wspomina. – Gdybym mógł, to bym coś z tym zrobił, ale ja nie miałem prawa głosu. To jedna z takich chwil, kiedy nie możesz zrobić absolutnie nic. Ja chciałem tylko wyjść na boisko i dobrze się bawić. Nie miałem do tego okazji od bardzo dawna.

Pod koniec lutego chicagowskie Byki pokonały Minnesotę Timberwolves 120:99 i legitymowały się bilansem 50-6. Tylu wygranych przy tak małej liczbie porażek nie udało się wcześniej odnieść żadnemu zespołowi spośród wszystkich zawodowych teamów w USA. Tydzień później w starciu przeciwko Detroit Pistons „MJ” ustanowił natomiast rekord sezonu i hali United Center, zdobywając 53 punkty oraz dokładając do tego 10 zbiórek, 6 asyst oraz 2 przechwyty. „Air” trafiał do kosza z budzącą respekt skutecznością 21/28 z pola. – Po raz pierwszy udało mi się dokonać tego w tym miejscu – komentował na gorąco. – Teraz mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić, że to mój dom. Udowodniłem sobie, że tutaj również mogę dobrze grać. Nie miałem pojęcia, kiedy ta chwila nadejdzie i nadeszła dzisiaj.

Na miano najlepszego zespołu sezonu zasadniczego w ówczesnej historii NBA Chicago Bulls zapracowali sobie ostatecznie 16 kwietnia, kiedy odprawili z kwitkiem Milwaukee Bucks i odnieśli siedemdziesiąty triumf w rozgrywkach. Wcześniej nie udało się to nikomu. Ostatecznie skończyło się na bilansie 72-10 i szeregu nagród oraz wyróżnień indywidualnych dla Michaela Jordana. „Jego Powietrzna Wysokość” ze średnią 30,4 „oczka” został po raz ósmy w karierze najlepszym strzelcem ligi zawodowej, spychając tym samym z tronu samego Wilta Chamberlaina. „Air” znalazł się również w pierwszej piątce NBA oraz pierwszej piątce najlepszych obrońców. Zawodnika, który poprowadził swój zespół do rekordowego bilansu w sezonie zasadniczym, nie mogło ominąć także najważniejsze – statuetka MVP. Ta padła łupem”MJ’a” już po raz czwarty.

Droga do wielkiego finału okazała się dla ekipy z „Wietrznego Miasta” jedynie formalnością. Miami Heat poległo 3-0, New York Knicks przegrali 4-1, a pogromcy Bulls z poprzednich rozgrywek, Orlando Magic, zostali sprowadzeni na ziemię silnym podbródkowym w postaci szybkiego 4-0. Mike w ostatnim meczu przeciwko Magii uzbierał 45 punktów i tym samym przypieczętował awans do finału skuteczną zemstą za wcześniejsze upokorzenie.

W finale rywalem Byków był zespół Seattle SuperSonics dowodzony przez George’a Karla i mający na pokładzie takich wirtuozów jak Shawn Kemp oraz Gary Payton. Koszykarze Phila Jacksona wygrali trzy pierwsze starcia, po czym Ponaddźwiękowcom udało się doprowadzić do stanu 3-2, by z niewielkimi nadziejami na sukces udać się na mecz numer sześć do United Center. Tam nie mieli jednak zbyt wiele do powiedzenia, mimo że „MJ” wyraźnie nie był w „gazie”, trafiając zaledwie pięć z dziewiętnastu prób z pola. Bulls triumfowali 87:75, a Michael Jordan zgarnął czwarty tytuł mistrzowski oraz czwartą statuetkę MVP finałów. W całej serii nie błyszczał – średnia punktowa 27,3 przy skuteczności 43,1 proc. to zdecydowanie nie jego bajka. Pomimo przeciętnych statystyk wpływ Mike’a na drużynę i jej wyniki był absolutnie bezdyskusyjny – Bez tego faceta rywalizacja wyglądałaby zupełnie inaczej – twierdzi Shawn Kemp, ówczesny lider Ponaddźwiękowców. Mecze przeciwko SuperSonics pokazały jednak, że najlepszy koszykarz świata bez pomocy Dennisa Rodmana, Scottiego Pippena, Luca Longleya, Rona Harpera, Toniego Kukoča czy Steve’a Kerra prawdopodobnie zszedłby z parkietu pokonany. Szampany można było odkorkować, lecz zwyciężyła drużyna, a nie indywidualność.

Po raz piąty na szczycie

Na mocy obowiązującego kontraktu z Bykami, Michael Jordan za sezon 1995/96 zarobił „zaledwie” niespełna 4 miliony dolarów. Wkrótce na konto króla basketu miało wpłynąć jednak prawie osiem razy tyle.

„Air” parafował najbardziej lukratywny kontrakt w historii NBA. Za tylko sezon gry w koszulce Byków urodzony na Brooklynie zawodnik miał się wzbogacić o ponad 30 milionów dolarów. Michael bez wątpienia wart był tych pieniędzy, lecz w kuluarach mówiło się, że na tę kwotę spory wpływ miało zainteresowanie osobą Jordana ze strony włodarzy New York Knicks, gdzie u boku Patricka Ewinga, Alana Houstona oraz najlepszego przyjaciela z parkietu, Charlesa Oakleya, mógłby on stworzyć mistrzowski team.

– Michael powiedział kiedyś, że nie chce być przepłacany – mówił Jerry Reinsdorf. – Dlatego jesteśmy przekonani, że ta pensja jest sprawiedliwa przez wzgląd na przeszłość oraz to, co Jordan może nam dać w przyszłym sezonie. O kolejnym kontrakcie będziemy rozmawiać na podstawie tego, co się wydarzy w czasie trwania obecnego. „Air” początkowo był zainteresowany podpisaniem dwuletniej umowy, lecz gdy trener Phil Jackson zdecydował się przedłużyć kontrakt z Bykami o zaledwie jeden sezon, zmienił zdanie. „MJ” nie wyobrażał sobie współpracy z innym coachem i zapowiadał, że pozostanie w Bulls tak długo, dopóki szkoleniowcem ekipy z „Wietrznego Miasta” będzie „Zen Master”. Właściciel Byków w bardziej dyplomatyczny sposób przedstawiał decyzję swojego zawodnika: – Michael poprosił o jednoroczną umowę, ponieważ nie chce grać, jeśli nie będzie w stanie sprostać wymaganiom, które sam sobie stawia. W ten sposób Jordan i Bulls po zakończeniu rozgrywek będą mogli usiąść do rozmów i przedyskutować przeszłość oraz przyszłość. Ten kontrakt to również pewna nowość w dzisiejszych czasach, gdyż zazwyczaj zawodnicy chcą wieloletnich umów, a potem zarabiają krocie, gdy nie reprezentują już tego poziomu co wcześniej. Cieszymy się, że rozmowy z Michaelem oraz jego reprezentantami, Michaelem Falkiem oraz Curtisem Polkiem, przebiegły tak sprawnie.

30 milionów dolarów to bez wątpienia ogromne pieniądze. Ale czym one są w stosunku do tego, jakie zyski przyniósł klubowi Michael Jordan? „MJ” w koszulce Byków po raz ostatni zagrał jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, a Bulls do dnia dzisiejszego czerpią zyski z tego, że „Jego Powietrzna Wysokość” był ich zawodnikiem. Gigantyczne pieniądze dla pochodzącego z Wilmington gracza to swego rodzaju spłata długu, jaki klub miał wobec niego – podziękowanie za lojalność i wyrażenie nadziei, że „MJ” będzie występował w „Wietrznym Mieście” do końca swojej kariery. Ludzie w Chicago kochali Michaela, a on na swój sposób kochał to miasto. Sezon 1996/97 był doskonałym momentem, żeby tym razem to druga strona dała coś więcej od siebie. Nie ma bowiem wątpliwości, że Jordan w każdym roku występów w Chicago Stadium oraz United Center prezentował formę godną najlepszego koszykarza na Ziemi.

– Ten zespół stać na wywalczenie kolejnego tytułu – zapowiadał „MJ” przed startem rozgrywek 1996/97. Michael starał się jednak nie żyć przeszłością i uczulał media oraz kibiców na to, że rezultat osiągnięty w poprzednich zmaganiach nie ma w tej chwili żadnego znaczenia. „Air” dawał również do zrozumienia, że dla drużyny nie liczy się bicie kolejnych rekordów, a najważniejsze jest po prostu dostanie się do play-offs. Koledzy Mike’a oraz trener Phil Jackson zachowywali troszkę większą ostrożność. Dla nich przełamywanie kolejnych barier również nie miało większego znaczenia – w końcu Byki były już drużyną weteranów, którzy musieli się oszczędzać. Za cel stawiali sobie jednak wygranie sześćdziesięciu gier, co niemal gwarantowało przewagę własnego parkietu w play-offs.

Pierwszą piątkę ekipy z „Wietrznego Miasta” stanowili gracze bardzo doświadczeni. Michael Jordan, Scottie Pippen, Dennis Rodman, Ron Harper oraz Luc Longley – spośród nich tylko ten ostatni był przed trzydziestką i to zaledwie o dwa lata. Ławka rezerwowych z Tonim Kukočem, Billem Wenningtonem, Randym Brownem i Stevem Kerrem na czele również nie była zbiorem młodzieniaszków, a czterdziestotrzyletni Rober Parish należał już do prawdziwych dinozaurów basketu. – Nie mam pojęcia, czy to będzie mój ostatni sezon, czy nie – mówił „MJ”. – Chcę mieć w zanadrzu możliwość zdecydowania o tym później.

30 listopada 1996 roku Michael Jordan osiągnął barierę 25 tysięcy punktów zdobytych na parkietach ligi zawodowej. „Jego Powietrzna Wysokość” dokonał tego w San Antonio, gdzie Bulls rozprawili się z miejscowymi Spurs 97:88. Uzbierał wtedy 35 „oczek” przy skuteczności 14/35 z pola, a także dołożył do tego dorobku 9 zbiórek i 3 asysty. „MJ” stał się dziesiątym graczem w dziejach NBA, któremu udało się zdobyć 25 tysięcy „oczek”, a szybciej od niego dokonał tego tylko Wilt Chamberlain. „Szczudło” potrzebował na to 691 spotkań, a Mike 782. – To całkiem zwyczajne uczucie, dokładnie takie samo jak towarzyszące mi w chwili osiągnięcia bariery 24 tysięcy punktów. Tak naprawdę chciałem jednak dojść do tej granicy we wtorek w Milwaukee, ponieważ na tym meczu będzie moja żona – żartował król basketu.

Weekend Gwiazd 1997 miał miejsce w Cleveland w stanie Ohio. Na tej tradycyjnej imprezie nie mogło zabraknąć oczywiście „Jego Powietrznej Wysokości”, który ponownie znalazł się w pierwszej piątce Wschodu na All-Star Game. „MJ’” na parkiecie Gund Arena spędził 26 minut, a jego łupem padło pierwsze triple-double w historii Meczu Gwiazd: 14 punktów, 11 zbiórek oraz 11 asyst. Wschód pokonał Zachód 132:20, lecz wyżej od osiągnięcia Mike’a oceniono występ rezerwowego Glena Rice’a, autora 26 „oczek”, któremu przyznano statuetkę MVP.

W lutym w Cleveland gościły największe legendy świata NBA z Wiltem Chamberlainem, Billem Russellem, Kareemem Abdul-Jabbarem, Georgem Mikanem czy Elginem Baylorem na czele. Z okazji pięćdziesięciolecia swojego istnienia liga NBA postanowiła w przerwie Meczu Gwiazd uhonorować pięćdziesięciu najlepszych zawodników w dziejach, wybranych przez jury złożone byłych graczy, dziennikarzy, generalnych menadżerów klubów, trenerów oraz sędziów. „MJ” po raz pierwszy w życiu miał okazję do pogawędki z Wiltem Chamberlainem czy wysłuchania Billa Russella, wyjaśniającego swoją filozofię walki na tablicach. – Wilt podszedł do mnie i pogratulował wszystkich osiągnięć na parkiecie – wspomina Mike. – Wyraził nadzieję, że kiedyś będzie nam dane usiąść i spokojnie pogadać. Marzę o tym, ponieważ podziwiam jego dokonania, które są naprawdę niesamowite. On zdobył 100 punktów w jednym meczu, a w jednym sezonie potrafił rzucać średnio ponad 50. Konwersacja z Rusellem wywarła na zawodniku chicagowskich Byków ogromne wrażenie. Legendarny center Boston Celtics opowiadał, że często podpatrywał technikę rzutu rozgrzewających się przeciwników. – Dzięki temu łatwiej mu było zebrać piłkę po niecelnej próbie, bo wiedział jak się ustawić – dodaje „MJ”, który jako jeden z niewielu aktywnych zawodników znalazł się w gronie pięćdziesięciu wybrańców.

Bulls nie powtórzyli osiągnięcia z poprzednich rozgrywek i nie przekroczyli bariery siedemdziesięciu wygranych w sezonie zasadniczym. Trzy porażki w czterech ostatnich starciach zdecydowały o tym, że Byki zakończyły zmagania 1996/97 z bilansem 69-13 i ponownie z pierwszego miejsca w lidze przystąpiły do play-offs. Wypracowany rezultat był gorszy od wcześniejszego, ale i tak drugi w dziejach NBA. Mike po raz dziewiąty w karierze został królem strzelców, notując średnią 29,6. Ponownie znalazł się w pierwszej piątce ligi oraz pierwszej piątce najlepszych obrońców.

Pierwszym rywalem ekipy z „Wietrznego Miasta” na drodze do piątego finału w ciągu siedmiu lat był team Washington Bullets. Pociski zostały odprawione 3-0, a półfinałowe starcia z Atlantą Hawks i Miami Heat również nie zmęczyły zbytnio weteranów z Chicago, gdyż oba rozstrzygnęły się po zaledwie pięciu meczach. W rywalizacji o mistrzowski tytuł na Jordana i spółkę czekała już tylko jedna przeszkoda – Utah Jazz napędzani przez fenomenalny duet John Stockton – Karl Malone. Liderzy ekipy z Salt Lake City także byli już weteranami i liczyli się z tym, iż nadchodzące starcia z Bykami mogą być ich pierwszą i zarazem ostatnią szansą na trofeum im. Larry’ego O’Briena.

Jazzmani okazali się twardymi przeciwnikami. Byki w pierwszym spotkaniu zwyciężyły tylko dzięki genialnej dyspozycji Scottiego Pippena oraz celnemu rzutowi „MJ’a” w ostatniej sekundzie. W kolejnym spotkaniu w United Center było już nieco łatwiej, lecz dwa kolejne mecze w Salt Lake City wygrali gospodarze i wynik rywalizacji brzmiał 2-2. Kolejna konfrontacja mogła okazać się kluczowa dla losów serii, a podopieczni Phila Jacksona mieli nie lada problem – Jordan zmagał się z prawie czterdziestostopniową gorączką i ledwie trzymał się na nogach. Ostatecznie pojawił się jednak na parkiecie, notując niewiarygodny jak na swój stan zdrowia występ: 38 „oczek”, 7 zbiórek, 5 asyst i 3 przechwyty. W ostatniej minucie spotkania trafił ważny rzut za trzy punkty, który pozwolił Bykom na utrzymanie prowadzenia do końca i zwycięstwo 90:88. – Od wielu sezonów gram wspólnie z Michaelem, ale jeszcze nigdy nie widziałem go w takim stanie – wspominał Scottie Pippen. – Prawdę mówiąc, nie przypuszczałem, że będzie w stanie przebrać się w strój. To, czego dokonał, jest absolutnie niesamowite. On jest najlepszy i moim zdaniem bezdyskusyjnie należy mu się nagroda MVP.

11 lipca 1997 roku wszyscy myśleli, że tamtego wieczora Michael Jordan zmagał się z grypą. Po latach osobisty trener „Jego Powietrznej Wysokości”, Tim Grover, wyznał jednak, że niedyspozycja koszykarza nie była efektem grypy, a zatrucia pokarmowego. W noc poprzedzającą mecz numer pięć przeciwko Jazzmanom ekipa Byków siedziała wspólnie w hotelowym pokoju, kiedy nagle część chłopaków poczuła głód. Obsługa hotelowa po godzinie 21:00 nie serwowała już posiłków, więc postanowiono zadzwonić po pizzę. – Jedzenie przyniosło pięciu kolesi. „Mam złe przeczucia”, mówiłem. Spośród wszystkich zgromadzonych tylko Michael jadł – opowiada Grover. Nad ranem Tim zastał „MJ’a” zwijającego się z bólu w hotelowym łóżku. Obok niego był już lekarz drużyny. – To zatrucie pokarmowe. Na sto procent. Żadna grypa – mówił trener do medyka.

Na szósty mecz serii Bulls wrócili do United Center, gdzie czekały na nich dwie okazje do przypieczętowania piątego tytułu w ciągu siedmiu lat. Podopieczni Phila Jacksona mogli świętować sukces już za pierwszym razem dzięki fantastycznej czwartej kwarcie i ostatecznym triumfie nad Jazz 90:86. Michael Jordan zdobył 39 punktów, zgarnął tytuł MVP finałów, a cały świat czekał na jego decyzję odnośnie przedłużenia kontraktu z Bykami. Wszyscy mieli również w pamięci jego niesamowite poświęcenie w ostatnim starciu w Salt Lake City. – To była najtrudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem – wspomina Mike. – Prawie zszedłem z tego świata, byle tylko wygrać mecz. Gdybyśmy przegrali, byłbym zdruzgotany.

Szóste finały, szósty tytuł

Ostatnie sekundy meczu numer sześć finałów NBA 1998. Michael Jordan ogrywa w pojedynku jeden na jednego Bryona Russella i wyprowadza swój zespół na jednopunktowe prowadzenie, którego Byki oddają już do końca.

Sezon zasadniczy 1997/98 nie był w wykonaniu Chicago Bulls i „MJ’a” tak piorunujący jak dwa poprzednie. Ze względu na kontuzję niemal połowę gier fazy zasadniczej opuścił Scottie Pippen i dopiero po jego powrocie na parkiet podopieczni Phila Jacksona złapali właściwy rytm. Już na inaugurację rozgrywek doznali porażki w Bostonie, a po ośmiu spotkaniach legitymowali się mizernym bilansem 4-4. – Oni definitywnie potrzebują Scottiego – mówił Chris Webber po tym jak 12 listopada jego Washington Wizards pokonali Bulls w ich hali 90:83. – On i Michael potrafią wziąć na siebie ciężar gry i z nim na parkiecie na pewno by wygrali. Bez Pippena mogliśmy w pełni skoncentrować się na Jordanie i nie martwić tym, że jego kolega rzuci nam 35 punków.

W obozie ekipy z „Wietrznego Miasta” nieciekawie działo się do końca listopada, kiedy to team ze stanu Illinois miał na koncie 9 zwycięstw oraz 7 porażek. W kolejnym miesiącu Byki tylko dwukrotnie schodziły z parkietu pokonane, a gdy do gry powrócił „Pip”, maszyna zaczęła funkcjonować jeszcze lepiej.

W lutym 1998 roku „MJ” skończył trzydzieści pięć lat, a wciąż potrafił zachwycać swoją grą cały świat. W tym samym miesiącu w nowojorskiej Madison Square Garden odbywał się Weekend Gwiazd, a on tradycyjnie miał wystąpić w pierwszej piątce Wschodu w All-Star Game. Tamten mecz ochrzczony został „konfrontacją pokoleń”, którą miało być starcie Michaela Jordana oraz rozgrywającego dopiero trzeci sezon na parkietach NBA Kobego Bryanta, który trafił do ligi zawodowej bezpośrednio po szkole średniej. Wiele mówiło się na temat tego, że występ w Nowym Jorku będzie ostatnim Meczem Gwiazd w karierze „Jego Powietrznej Wysokości”. Sam koszykarz w swoich wypowiedziach często dawał do zrozumienia, że rozgrywa prawdopodobnie finalny sezon na parkietach NBA, lecz jego koledzy z parkietu nie za bardzo wierzyli w te słowa. – Nie wierzę mu – mówił Shawn Kemp z Cleveland Cavaliers. – Już kilka lat temu powiedział, że odchodzi. As Indiana Pacers, Reggie Miller, dodał: – Nie potrafię sobie wyobrazić Jordana przechodzącego na emeryturę w tym momencie. Michael jest w tej chwili najlepszym strzelcem ligi i mógłby myśleć o zakończeniu kariery, gdyby jego średnia spadła do 21 czy 22 „oczek”. On jednak wciąż dominuje. Legendarny skrzydłowy Boston Celtics, Larry Bird, również dorzucił swoje trzy grosze: – Musiałbym to zobaczyć, żeby uwierzyć. Mam nadzieję, że to nieprawda, bo Jordan znaczy dla tej ligi bardzo wiele.

9 lutego w Madison Square Garden Wschód ponownie okazał się lepszy od Zachodu, zwyciężając 135:114. Przeziębiony „MJ” uzbierał 23 punkty, dokładając do tego 6 zbiórek, 8 asyst oraz 3 przechwyty. Po raz trzeci w karierze otrzymał statuetkę MVP All-Star Game. Tym samym potwierdził, że Kobe Bryant musi jeszcze się wiele nauczyć, zanim choćby zbliży się do jego poziomu. – Właściwie trzy dni przeleżałem w łóżku – wspomina Mike. – Tak naprawdę nie spodziewałem się, że będę w stanie wygrać nagrodę MVP. Chciałem po prostu zagrać dobry mecz i nie dać się zdominować Kobemu, ponieważ czułem, że ten cały medialny szum był wymierzony przeciwko mnie.

Sezon zasadniczy 1997/98 Bulls zakończyli z bilansem 62-20, co dało im drugie miejsce w lidze, za Utah Jazz legitymującymi się takim samym osiągnięciem, lecz lepszymi od podopiecznych Phila Jacksona w bezpośrednich starciach. „MJ” wypracowując sobie średnią 28,7 „oczka” na mecz dokonał rzeczy historycznej, sięgając po dziesiątą koronę króla strzelców ligi zawodowej. Dość powiedzieć, że Wilt Chamberlain w czasach swojej niepodzielnej dominacji potrafił wygrać klasyfikację najlepiej punktujących „zaledwie” siedem razy. Jordan ponownie znalazł się w pierwszej piątce NBA oraz piątce najlepszych obrońców, a dodatkowo po raz piąty w życiu został nagrodzony statuetką MVP sezonu zasadniczego. Przyznanie „Jego Powietrznej Wysokości” tego ostatniego wyróżnienia wzbudziło sporo kontrowersji – w końcu Mike wypracował najgorsze średnie w karierze w aż czterech kategoriach: skuteczności z pola, skuteczności na linii rzutów wolnych, liczby asyst oraz zbiórek. Jednak jego główny rywal i poprzedni MVP, Karl Malone, również zanotował regres, więc pojawiło się pytanie: czy naprawdę jest ktoś lepszy od Michaela Jordana? I ile meczów Byki byłyby w stanie wygrać bez Mike’a, skoro bez Scottiego Pippena zdołały zanotować bilans 24-11? – Jordan powinien wygrać nie tylko w tym, ale i w poprzednim sezonie – komplementował kolegę Steve Kerr, rezerwowy ekipy z „Wietrznego Miasta”. – On jest najlepszy, a inni są daleko w tyle. Jest o wiele lepszy niż inni najlepsi gracze w tej lidze.

O ile dwie pierwsze rundy play-offs sezonu 1997/98 były dla Byków spacerkiem (3-0 z New Jersey Nets oraz 4-1 z Charlotte Hornets), o tyle finał Konferencji Wschodniej przeciwko prowadzonym przez Larry’ego Birda Indiana Pacers okazał się dla podopiecznych Phila Jacksona istną mordęgą. O zwycięstwie Bulls w siedmiomeczowej serii zdecydowała przewaga własnego parkietu, a „MJ” zdobywając w ostatnim starciu 28 „oczek” stał się najlepszym strzelcem w historii play-offs, wyprzedzając samego Kareema Abdul-Jabbara. – Jordan to najlepszy zawodnik w historii tej dyscypliny, a jego dokonania w play-offs są tego wizytówką – chwalił swojego zawodnika Phil Jackson. – To nie był typowy mecz Michaela, ani jego najlepszy występ w play-offs. Swoją dyspozycją pokazał jednak jak wiele energii daje temu zespołowi.

Michael zwycięską konfrontację z teamem z Indianapolis zadedykował swojemu ochroniarzowi, Gusowi Lettowi, który toczył walkę z nowotworem. – Gus jest dla mnie bardzo pozytywną inspiracją – mówił Jordan. – On znaczy dla mnie bardzo wiele i jak na niego patrzę, to wiem, że żaden mecz nie jest ważniejszy od niego. Walczy z czymś, co daleko wykracza poza koszykówkę. Gus ma na mnie ogromny wpływ i lubię, kiedy mam go blisko siebie.

W finale na Byki czekali już Utah Jazz, którzy pragnęli zrewanżować się zespołowi ze stanu Illinois za porażkę w poprzednich rozgrywkach. Tym razem to podopieczni Jerry’ego Sloana mieli lepsze karty, bowiem w razie potrzeby rozgrywania siedmiu spotkań to po ich stronie leżał atut własnego parkietu. Rywalizacja zakończyła się jednak ponownie po sześciu starciach i znów lepszy był team pod wodzą Phila Jacksona z niesamowitym liderem Michaelem Jordanem oraz dzielnie sekundującymi mu kolegami w osobach m. in. Scottiego Pippena, Dennisa Rodmana, Toniego Kukoča, Steve’a Kerra, Rona Harpera i Luca Longleya. W meczu numer trzy ekipa z „Wietrznego Miasta” rozbiła Jazzmanów 96:54. Żadna drużyna w historii finałów NBA nie dała sobie rzucić mniej punktów. – Ten wynik wygląda dziwnie, bo nikt się go nie spodziewał – komentował na gorąco „MJ”. – Tak naprawdę włożyliśmy jednak wiele wysiłku w to spotkanie, a dobry rezultat sprawił, że mogliśmy trochę odpocząć w czwartej kwarcie.

Michael Jordan za sezon 1997/98 zarobił jeszcze więcej niż za poprzedni – 33,1 miliona dolarów. Przeciwko Jazz zdobywał średnio 33,5 oczka i po raz szósty w karierze odebrał statuetkę MVP finałów, stając się absolutnym rekordzistą pod tym względem. Byki sięgnęły natomiast po szósty tytuł mistrzowski w ciągu ośmiu lat, udowadniając, że z Jordanem w składzie są zespołem niemal niemożliwym do zatrzymania. Toni Kukoč zwrócił jednak uwagę, że te wszystkie sukcesy nie są dziełem tylko jednego zawodnika: – Mówi się, że Chicago Bulls to zespół Michaela Jordana. Istotnie, on jest najważniejszym człowiekiem w tym teamie, ale nie wydaje mi się, że byłby w stanie osiągnąć tak wiele bez Scottiego, Dennisa, Luca, Steve’a, mnie oraz graczy mających spory wkład w poprzednią trylogię, czyli Billa Cartwrighta, Johna Paxsona, Horace’a Granta i innych. Wszyscy byli ważni.

Sezon dobiegł końca, a nikt nie wiedział jaką decyzję co do swojej przyszłości podejmie Michael Jordan. „MJ” jednak się nie spieszył, gdyż uważał, że bezpośrednio po wywalczeniu tytułu jest czas na świętowanie, a nie na rozmowy o pieniądzach. Patrząc na skład Byków może się wydawać, że mistrzowska trylogia w latach 1996-98 przyszła im z wyjątkową łatwością, jednak prawda jest zupełnie inna. Zorientowani wiedzą bowiem, że obrona tytułu wymaga o wiele większego wysiłku niż jego wywalczenie. Bulls musieli przechodzić tę drogę aż dwukrotnie.

22 czerwca 1998 roku dziewięcioletnia współpraca Phila Jacksona z Bykami dobiegła końca. Coach odrzucił ofertę władz klubu, które pragnęły zatrzymać go na kolejny sezon. 1 lipca ogłoszono w NBA lokaut. W związku z tym zablokowana została możliwość kontaktowania się zawodników z klubowymi oficjelami w sprawie nowych kontraktów. Umowa „Jego Powietrznej Wysokości” z Bulls wygasła po zakończeniu rozgrywek 1997/98, więc król basketu był tzw. wolnym agentem. O swojej przyszłości postanowił jednak poinformować dopiero po zakończeniu lokautu.

Druga emerytura i drugi powrót

13 stycznia 1999 roku w United Center odbyła się konferencja prasowa. – Chciałem powiedzieć tylko: „odchodzę”, ale po chwili zdałem sobie sprawę, że fani oraz media zasługują na więcej – mówił „MJ”.

Lokaut w lidze dobiegł końca, a plotki o zakończeniu kariery przez Michaela Jordana pojawiły się w prasie już kilka dni przed oficjalnym wystąpieniem koszykarza w hali Byków. Niby cały świat był przygotowany na decyzję „Jego Powietrznej Wysokości”, a i tak nikt nie mógł w nią uwierzyć. O ile w 1993 roku wciąż młody wiek króla basketu dawał nadzieję, że wróci on jeszcze na parkiety NBA, o tyle teraz wydawało się to już niemożliwe. Jordan miał na karku prawie trzydzieści sześć lat, to kiedy niby miałby wrócić? Przed czterdziestką? – Jeśli chodzi o szanse na mój powrót – 99,9 procent, że już nie wrócę. To nie 100 procent, ale prawie. Nigdy nie mów nigdy – oświadczył Mike. Serce więc podpowiadało, że furtka nie jest jeszcze zamknięta, lecz rozum usilnie temu zaprzeczał.

„MJ” jako powód swojego drugiego przejścia na koszykarską emeryturę podał zmęczenie psychiczne oraz fakt, że zaspokoił już głód zwyciężania. Zaznaczył, że fizycznie wciąż byłby w stanie grać na najwyższym poziomie, ale ciężko mu o odpowiednią motywację, kiedy wygrał już wszystko i to niejeden raz. Słuchając Michaela miało się wrażenie, że jest dokładnie tak samo jak w 1993 roku, że i tym razem jego słowa są tylko zasłoną dymną. Wówczas spekulowano, iż prawdziwym powodem odejścia „Jego Powietrznej Wysokości” z NBA było uzależnienie od hazardu, a tym razem mówiło się sporo o konflikcie z generalnym menadżerem klubu, Jerrym Krausem, któremu nie udało się zatrzymać na stanowisku trenera ulubionego coacha „MJ’a” – Phila Jacksona.

– To jest wielkie gdybanie – tłumaczył Jordan. – Gdy po raz pierwszy odszedłem z ligi, Phil nadal był trenerem, dlatego wydaje mi się, że nawet gdyby nim pozostał, to ciężko byłoby mi znaleźć dla siebie jakieś wyzwanie. Z drugiej strony on zawsze potrafił na mnie wpłynąć, ale nie wiem, czy tym razem by się mu udało. W połowie poprzedniego sezonu chciałem grać jeszcze przez wiele lat, lecz po ostatnim meczu czułem się totalnie wypompowany. Nie potrafię więc powiedzieć, czy pozostanie Phila na stanowisku zmieniłoby cokolwiek. W sprawie sporu z zarządem Bulls Michael również wypowiadał się bardzo dyplomatycznie. Twierdził, że w każdym zespole pojawiają się nieporozumienia, ale są one nieszkodliwe dopóki nie przeszkadzają w osiągnięciu wspólnego celu. Dodał także, że nigdy nie szantażował włodarzy klubu, którzy mają absolutne prawo do własnej wizji budowy drużyny.

Koniec kariery koszykarza oznaczał dla Michaela Jordana nowy etap w życiu. „MJ” zapewnił, że nie będzie już tak jak poprzednio, i że nie wcieli się w baseballistę czy futbolistę NFL. Planował spędzać więcej czasu z rodziną – żoną Juanitą, synami Jeffreyem i Marcusem oraz córką Jasmine. – Decyzja Michaela pewnie w ogóle nie wpłynie na moje życie. Zapewne teraz będzie spędzał więcej czasu myjąc swoje samochody – żartowała Juanita. „Air” podczas konferencji w United Center starał się kryć targające nim emocje. W końcu na poważnie zaczął grać w basket w wieku dwunastu lat i wszystko podporządkował temu, żeby pewnego dnia znaleźć się w lidze zawodowej. Dwukrotnie wystąpił na igrzyskach olimpijskich, a w NBA dawał popisy niesamowitej gry podczas trzynastu sezonów. Było mu przykro, że rezygnuje z tego co kocha, lecz jednocześnie czuł dumę, iż żegna się z parkietem będąc w formie pozwalającej mu walczyć o najwyższe cele.

Era Michaela Jordana sprawiła, że wielu znakomitych zawodników z nim rywalizujących czuło się niespełnionych, bo to on zgarniał wszelkie tytuły i wyróżnienia. Chodzi głównie o Charlesa Barkleya, Patricka Ewinga oraz Karla Malone. Wydawać by się mogło, że dowiadując się o zakończeniu kariery przez „MJ” poczuli oni wielką ulgę, lecz było zupełnie inaczej. Wszyscy pragnęli, żeby Mike rozegrał chociaż jeszcze jeden sezon, bo gdyby jakimś cudem któremuś z nich udało się zdobyć mistrzostwo, to mógłby powiedzieć, że wygrał je pokonując Chicago Bulls z Michaelem Jordanem w składzie. – Wszyscy żartowali ze mną i nie byli zadowoleni z tego, że odchodzę, bo nigdy nie udało im się pokonać mnie w finałach czy play-offs – wspomina „Air”. – To całkiem miłe i zawsze będę im okazywał za to szacunek.

Przybycie „Jego Powietrznej Wysokości” do Chicago odmieniło nie tylko wizerunek Byków, ale i całego miasta. Przestało być ono kojarzyć się tylko z gangsterami, a zaczęto je postrzegać jako siedzibę czempionów koszykówki. Michael zapewnił, że zawsze całym sercem będzie wspierał Bulls, lecz zaznaczył, że w klubie muszą nauczyć się radzić sobie bez niego, bo może co najwyżej służyć dobrą radą, gdyż chwilowo nie planuje podejmować pracy trenera czy kogokolwiek innego.

Słowa słowami, a życie życiem. Scottie Pippen, Dennis Rodman, Luc Longley czy Steve Kerr poszukali sobie nowych zespołów, a „MJ” z dala od basketu nie potrafił trzymać się zbyt długo. Już w marcu w mediach krążyła informacja, że dziesięciokrotny król strzelców ligi zawodowej zaczął prowadzić rozmowy w sprawie kupna połowy udziałów w klubie Charlotte Hornets, wywodzącym się z jego rodzinnych stron. Negocjacje trwały prawie do końca kwietnia, lecz zakończyły się fiaskiem, gdyż Mike pragnął wpływów znacznie większych niż te, które mógł mu zaoferować właściciel drużyny – George Shinn. W listopadzie natomiast zaczęło być głośno o tym, iż „Air” rozważa ponowny powrót na parkiet. Widziano go bowiem na jednym z treningów Chicago Bulls. Rozdział występów dla teamu ze stanu Illinois był już jednak definitywnie zakończony, a wszelkie spekulacje szybko ucięto.

Nowym przystankiem w karierze Michaela Jordana okazał się Waszyngton. W drugiej połowie stycznia 2000 roku „Jego Powietrzna Wysokość” nabył około 20 procent udziałów w klubie Washington Wizards i objął stanowisko dyrektora ds. koszykówki. Postawił sobie nie lada wyzwanie, zapewniając, że z drużyny, która od dwunastu sezonów nie wygrała meczu w play-offs, w ciągu pięciu lat uczyni zwycięski team. – Zamierzam na tej organizacji pozostawić odciski swoich dłoni oraz stóp – mówił. – To dla mnie coś zupełnie nowego. Nigdy nie byłem po tej stronie barykady. Może uda mi się tchnąć ducha w ten zespół, a może nie. Na tym polega piękno nowych doświadczeń.

Przed kupnem udziałów w Czarodziejach, „MJ” był wiązany m. in. z teamami Milwaukee Bucks, Denver Nuggets oraz Vancouver Grizzlies. Cieszył się jednak, że udało mu się dojść do porozumienia z włodarzami ekipy ze stolicy USA, gdyż Waszyngton leży w bezpośrednim sąsiedztwie jego rodzinnej Karoliny Północnej. Jordan w Wizards miał odpowiadać za wszelkie sprawy personalne. Jego decyzje wywoływały mieszane uczucia, ponieważ z jednej strony potrafił oczyścić zespół z przepłacanych zawodników, takich jak Juwan Howard czy Rod Strickland, a z drugiej strony w drafcie 2001 pochopnie wybrał z „jedynką” Kwame Browna.

Wizards sezon 2000/01 zakończyli z tragicznym bilansem 19-63, a w całej NBA gorsze były od nich tylko dwie drużyny: Chicago Bulls oraz Golden State Warriors. Już w marcu media obiegła plotka, że Michael Jordan wrócił do treningów i planuje kolejny comeback na parkiety, tym razem w koszulce klubu ze stolicy. Mike rzeczywiście ćwiczył, i to wspólnie z Charlesem Barkleyem, lecz twierdził, że to tylko z powodu chęci zgubienia kilku kilogramów nadwagi. Wszyscy mieli jednak w pamięci te 99,9 procenta pewności, że to definitywny koniec jego występów w lidze zawodowej. Wciąż gdzieś się tliła ta jedna dziesiąta procenta, która w połączeniu z rewelacjami o treningach nie dawała spokoju fanom „Jego Powietrznej Wysokości”.

W grudniu 2000 roku po ponad trzyletniej przerwie na lodowiska NHL powrócił legendarny zawodnik Pittsburgh Penguins – Mario Lemieux, który wcześniej wygrał walkę z nowotworem. Hokeista od czasu do czasu grywał z „MJ’em” w golfa i widział jak wielkie wrażenie na królu basketu zrobił jego udany powrót do zawodowego sportu w wieku trzydziestu pięciu lat. – Wydaje mi się, że Michel pójdzie tą samą drogą – powiedział w kwietniu. W tym samym czasie o możliwym comebacku Jordana mówił właściciel Wizards, Abe Pollin, a „Air” zaczął pojawiać się w różnych pokazowych gierkach, gdzie prezentował swoje umiejętności wspólnie z innymi byłymi asami NBA. Po jednym z takich meczów w Phoenix głos zabrał ówczesny zawodnik miejscowych Suns – Anfernee Hardaway: – On mógłby wrócić i zdobywać średnio 20 punktów. Bez dwóch zdań.

W połowie czerwca towarzyski mecz rozgrywany w Chicago zakończył się dla Michaela dość przykro. W wyniku starcia z Ronem Artestem „MJ” doznał złamania dwóch żeber, co miało wykluczyć go z treningów na prawie dwa miesiące. Po tym zdarzeniu zaczęto się zastanawiać, czy w razie ewentualnego comebacku będący w już bardzo zaawansowanym wieku „Air” da radę wytrzymać trudy sezonu NBA, składającego się z aż osiemdziesięciu dwóch gier w samej fazie zasadniczej. Michael wrócił jednak do ćwiczeń jeszcze silniejszy i to już po miesiącu. Ogłosił, że w połowie września podejmie ostateczną decyzję co do swoich dalszych losów. – Te cztery tygodnie przerwy mogą mieć kluczowe znaczenie – oceniał Tim Grover, osobisty trener „Jego Powietrznej Wysokości”. – Dlatego właśnie jestem przeciwnikiem jego powrotu.

Pod koniec sierpnia Mike zorganizował w Chicago obóz treningowy, na który zaprosił wielu graczy NBA: Anfernee Hardawaya, Jerry’ego Stackhouse’a, Antoine Walkera, Michaela Finleya, Tima Hardawaya, Juwana Howarda, Charlesa Oakleya, Marcusa Fizera, A.J. Guytona, Rona Artesta, Quentina Richardsona oraz Omara Cooka. Wynik konfrontacji z nimi miał mu dać odpowiedź na pytanie, czy jest gotów na kolejny powrót na parkiety ligi zawodowej.

10 września 2001 roku prasa poinformowała, że Michael Jordan znów będzie czarował swoją grą, tym razem jako Czarodziej z Waszyngtonu! – Robię to z miłości do koszykówki. Tylko dlatego – powiedział król basketu. Następnego dnia radość całego świata została jednak przyćmiona przez tragiczne w skutkach zamachy terrorystyczne na World Trade Center oraz Pentagon, więc szersze wyjaśnienia trzeba było odłożyć na później.

Czarodziej

– Podejmuję wyzwanie i zobaczymy, co uda mi się osiągnąć. W Ameryce każdy człowiek jest wolny i może robić to, co chce – komentował „MJ” swój trzeci powrót na parkiety ligi zawodowej.

Sportowcy bardzo często są oskarżani o to, że przeciągają swe kariery w nieskończoność tylko ze względu na pieniądze. W przypadku Michaela Jordana nie mogło być o tym mowy – koszykarz za dwa sezony gry w Washington Wizards miał zainkasować zaledwie 2 miliony dolarów, z których połowę postanowił przeznaczyć na rzecz ofiar zamachów terrorystycznych z 11 września 2001 roku. Ludziom ciężko jest jednak dogodzić, więc jeszcze przed startem rozgrywek zaczęto zarzucać „Jego Powietrznej Wysokości”, iż dołączając do outsidera NBA rozmieni całe swoje dziedzictwo na drobne, gdyż nawet mimo najszczerszych chęci nie uda mu się doprowadzić Czarodziejów do tytułu. – Nikt nie może ci mówić, co masz robić. Nie przekonam się, na co mnie stać, dopóki nie spróbuję – tłumaczył Mike. – Myślałem o tym wcześniej i moje poprzednie dokonania nie zaważyły na mojej decyzji. Kocham tę grę. Tylko dlatego wróciłem. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie będę w grupie zawodników, którzy odeszli z ligi jako zwycięzcy, jako mistrzowie. Media robią ogromny szum, a ja nie popełniam przecież przestępstwa. Chcę tylko zagrać w lidze.

Pieniądze. Od chwili angażu przez Chicago Bulls „MJ” nigdy nie narzekał na ich brak. Dopiero za dwa ostatnie sezony gry w barwach Byków zarobił naprawdę astronomiczne sumy, lecz kontrakty reklamowe już wcześniej przyniosły mu największą fortunę w dziejach koszykówki. Tak bogaty człowiek nie mógł mieszkać byle gdzie. W 1995 roku w Highland Park nieopodal Chicago ukończono budowę wartej obecnie 29 milionów dolarów rezydencji Michaela Jordana. Do tej zajmującej ponad 17 tysięcy metrów kwadratowych posiadłości wjeżdża się wielką bramą, na której widnieje ogromny numer „23”, nawiązujący do tego, z jakim Mike występował przez niemal całą swoją zawodową karierę. W domu znajduje się m. in. dziewięć sypialni i dziewiętnaście łazienek. Do głównego budynku dobudowano również halę sportową, w której mieści się pełnowymiarowe boisko do koszykówki. Sala posiada oddzielne wejście oraz parking. Na zewnątrz rezydencji można natomiast zrelaksować się w basenie, pograć w golfa na prywatnym polu lub rozegrać partyjkę tenisa na korcie.

– On jest czuły i romantyczny. Lubi szampana i ciągle wysyła mi kwiaty. Nigdy nie zapomina o rocznicach czy urodzinach. Uwielbia kupować mi biżuterię oraz ubrania. Ma świetny gust – komplementowała swojego męża Juanita Jordan krótko po ślubie. Wydawać by się mogło, że życie u boku najsłynniejszego sportowca na świecie to niekończąca się bajka, jednak małżeństwo Jordanów nie było idealne. Występy na parkietach NBA sprawiały, że Michael rzadko bywał w domu. Mieszkał w Chicago, lecz za każdym razem gdy odchodził z ligi, swoje decyzje częściowo argumentował pragnieniem spędzania większej ilości czasu z rodziną. Trzeci powrót ze sportowej emerytury wiązał się jednak z koniecznością przeprowadzki do Waszyngtonu, co sprawiło, że Jordanowie poważnie się od siebie oddalili. Na początku stycznia 2002 roku Juanita wniosła pozew o rozwód z powodu „różnic nie do pogodzenia”.

Michael Jordan zawsze pilnie strzegł swojej prywatności, ale rozprawa rozwodowa sprawiła, iż prasa znów zaczęła nadmiernie interesować się jego życiem poza koszykarskim parkietem. Świat nie potrafił zapomnieć o hazardowym skandalu sprzed lat i zastanawiał się, czy za pozwem wniesionym przez Juanitę nie kryje się kolejna afera. – Michale Jordan to człowiek, który ma swój własny zestaw reguł – oceniał Chet Coppock, reporter Sporting News Radio. – Jego wybranka, Juanita, to kobieta z bardzo silną osobowością. Wydaje mi się, że gdy on w 1998 roku po raz drugi odszedł z NBA, ona naprawdę myślała, że trochę ją odciąży, że będzie zostawał w domu z dziećmi. Tak się jednak nie stało. Mike wolał golfa, hazard i wypady z kolegami. Wydaje mi się, że ona w wieku czterdziestu dwóch lat miała już trochę dość takiego życia, więc postanowiła rozpocząć nowy rozdział, do którego wstępem ma być właśnie rozwód.

Zanim jednak media zdołały podzielić majątek Jordanów, Juanita wycofała z sądu wniosek, a cała sprawa przycichła. „Jego Powietrzna Wysokość” względnie odzyskał spokój i mógł w stu procentach skupić się na grze. Pierwszy po trzech sezonach przerwy mecz z udziałem Jordana miał miejsce 30 października 2001 roku w nowojorskiej Madison Square Garden, gdzie Czarodzieje wybrali się na pojedynek z miejscowymi Knicks. „MJ” zanotował 19 punktów przy słabej skuteczności 7/21 z gry, dorzucając do tego 5 zbiórek, 6 asyst oraz 4 przechwyty. Gdyby nie nazywał się Michael Jordan, można uznać, że zaliczył występ mieszczący się w granicach przyzwoitości. Kibice i dziennikarze orzekli jednak, że na parkiecie w Nowym Jorku ujrzeli jedynie starszą, grubszą i wolniejszą wersję legendy Chicago Bulls. Oliwy do ognia dolał również nowy dominator ligi – Shaquille O’Neal z Los Angeles Lakers: – Gdybym odszedł w taki sposób jak on, już nigdy bym nie wrócił. W życiu nie podjąłbym takiego wyzwania.

– Z moim umysłem nadal wszystko jest w porządku. Z ciałem już niekoniecznie – mówił Michael Jordan po porażce z Miami Heat pod koniec lutego 2002 roku. Wieku nie dało się oszukać – „MJ” skończył już trzydzieści dziewięć lat, a jego kolana zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Z ich powodu opuścił aż dwadzieścia dwa spotkania sezonu zasadniczego, a pod jego nieobecność Czarodziejom było szalenie trudno o zwycięstwa. Z „Jego Powietrzną Wysokością” na parkiecie wypracowali bilans 30-30, lecz ich dorobek z całych rozgrywek 2001/02 to 37-45, co wiązało się z brakiem awansu do play-offs.

Pomimo przeciwności losu, Michael Jordan był liderem Washington Wizards w swoim pierwszym od trzech lat sezonie w lidze zawodowej. Średnia 22,9 punktu na mecz nie pozwoliła mu na sięgnięcie po jedenastą w karierze koronę króla strzelców i choć sezon 2001/02 wyglądał najgorzej ze wszystkich, jakie „MJ” rozegrał na parkietach NBA, to wciąż prezentował on poziom all-star, czemu kibice dali wyraz, wybierając go do pierwszej piątki Wschodu na lutowy Mecz Gwiazd. Pomijając fatalną skuteczność z gry (41,5%), Mike spisywał się naprawdę solidnie, dokładając do pokaźnych zdobyczy punktowych średnio 5,7 zbiórki, 5,2 asysty oraz 1,4 bloku. Wciąż potrafił zadziwiać. Rzucając w grudniu przeciwko Indianie zaledwie 6 „oczek”, zaliczył najgorszy występ w karierze, by dwie noce później nazbierać 51 punktów w starciu z Charlotte Hornets. – Kiedy jesteś młody, wiele rzeczy przyjmujesz za pewniki – mówił „Air”. – Wychodzisz na parkiet i grasz, bo jesteś na tyle młody, że możesz to robić codziennie. Kiedy dostrzegasz, że się starzejesz i czujesz, iż twój czas przemija, wtedy zaczynasz doceniać każdą chwilę. Każda chwila spędzona w szatni także staje się dla ciebie wyjątkowa. Teraz doceniam to wszystko o wiele bardziej niż jak byłem dzieciakiem i pytałem okładających kolana lodem zawodników, dlaczego to robią.

Po zakończeniu sezonu 2001/02 rozgorzała dyskusja na temat tego, czy Michael Jordan powinien przystąpić do kolejnych rozgrywek, czy raczej dać już sobie spokój z zawodowym basketem. – On jest świetnym zawodnikiem i udowodnił, że po powrocie może być w dziesiątce najlepszych graczy ligi. Mam nadzieję, że w następnym sezonie jeszcze się poprawi – komentował David Stern, komisarz NBA. Sam „MJ” wiedział natomiast jedno: jeśli zdrowie mu pozwoli, to na pewno w kolejnej kampanii fani znów ujrzą go w koszulce Czarodziejów. – Podpisałem dwuletni kontrakt – mówił.

Gdy Michael Jordan kończył swój trzynasty sezon w NBA, miał dwóch nastoletnich synów, których wyraźnie ciągnęło w stronę sportu. Od dzieci najznakomitszych atletów opinia publiczna często wymaga, żeby poszły one w ślady rodziców i próbowały dorównać ich osiągnięciom. „MJ” doskonale zdawał sobie z tego sprawę, jednak za wszelką cenę chronił swoje pociechy przed zbędną presją. – Jeffrey jest zakochany w baskecie. Gra z dokładnie taką samą pasją jak robiłem i robię to ja. Kiedyś wspólnie z żoną ustaliliśmy, że nie będę uczył dzieci koszykówki, dopóki nie dostrzeżemy w nich prawdziwej pasji – opowiadał Mike. – Naszą trójkę wychowujemy więc bez nastawiania na konkretną dyscyplinę, jednak po starszym synu wyraźnie widać, że basket to jego życie. W ogóle nie rozstaje się z piłką. Młodszy syn natomiast próbuje wszystkiego, a córka tylko biega po domu i nie mamy pojęcia, co z niej wyrośnie.

Choć po sezonie 2001/02 „Air” był już prawdziwym weteranem, urzekający w nim był młodzieńczy głód zwyciężania. Jordan dwukrotnie kończył karierę po części z powodu nasycenia sukcesami, lecz za każdym razem budził się w nim duch czempiona, namawiający go do stawienia czoła kolejnym wyzwaniom. Czarodziejom daleko było do poziomu prezentowanego przez Chicago Bulls w latach dziewięćdziesiątych, lecz mimo wszystko cel Michaela Jordana zawsze był taki sam: mistrzostwo NBA. – To ciągle moja największa motywacja – mówił. – Na parkiecie i poza nim. Dałem słowo Waszyngtonowi, że uczynię z Wizards klub liczący się w lidze, a być może nawet mający szanse w walce o najwyższe trofea.

Naprawdę ostatni sezon

– Teraz muszę się z czymś uporać i myślę, że właśnie przyszedł na to właściwy czas. To już moje ostatnie pożegnanie z parkietem – mówił „MJ” 16 kwietnia 2003 roku po przegranym meczu z Philadelphią 76ers.

Michael Jordan miał już czterdziestkę na karku. Wiek można starać się oszukać, jednak rzeczywistość w końcu i tak okaże się brutalna, udowadniając, że nie jest się już takim atletą jak choćby dziesięć lat wcześniej. „Jego Powietrzna Wysokość”, choć czarował tylko przebłyskami geniuszu, potrafił do samego końca utrzymać się na szczycie. Nie grał „ogonów” jak zazwyczaj czynili jego rówieśnicy w NBA, a był kluczową postacią Czarodziejów, spędzając na parkiecie średnio 37 minut. W ekipie ze stolicy USA tylko Jerry Stackhouse grał więcej. Mike był w zespole drugim strzelcem (20,0), drugim zbierającym (6,1), czwartym asystującym (3,8) oraz najlepszym przechwytującym (1,5). Może to i były statystyki nieprzystające Michaelowi Jordanowi, lecz wielu graczy dałoby się pokroić, żeby takie notowania mieć w swoim najlepszym sezonie na parkietach ligi zawodowej. Legendarny Kareem Abdul-Jabbar, który przeszedł na sportową emeryturę mając czterdzieści dwa lata, będąc w wieku „MJ’a” nie mógł pochwalić się równie dobrymi średnimi. A warto dodać, że jego gra w dużym stopniu opierała się na wzroście, który dawał mu przewagę nad rywalami.

„Air” w sezonie 2002/03 czterdzieści dwa razy uzbierał 20 i więcej „oczek”, dziewięciokrotnie rzucał co najmniej 30 punktów, a trzy razy udało mu się zanotować mecz 40+. Te trzy występy były jedynymi w historii NBA, w których ponad czterdziestoletni gracz popisywał się taką zdobyczą. Washington Wizards ponownie zakończyli rozgrywki zasadnicze z bilansem 37-45 i znów zabrakło ich w play-offs.

Michael Jordan przywdziewając strój Czarodziejów wiedział, że prawdopodobnie nie będzie miał okazji do pożegnania się z basketem jako zwycięzca. Zdawał sobie sprawę z tego, że sytuacja z sezonu 1997/98 już się nie powtórzy. Czarodzieje dostali w Filadelfii twardą lekcję basketu, ulegając miejscowym 76ers aż 87:107. Pomimo takiego wyniku, „MJ” miał jednak swoją chwilę w hali First Union Center. W przerwie pomiędzy pierwszą a drugą kwartą na telebimie wyświetlane były jego najlepsze zagrania, natomiast na minutę i czterdzieści cztery sekundy przed końcem spotkania Eric Snow umyślnie sfaulował Michaela, wysyłając go na linię rzutów wolnych. Okoliczności nie były sprzyjające, lecz ostatnia próba najlepszego koszykarza w dziejach musiała być celna. Jordan zdobył punkty, a niemal wszyscy obserwatorzy powstali z miejsc i bili mu brawo. Klaskała nie tylko publiczność, ale nawet zawodnicy przebywający wówczas na parkiecie. To było pożegnanie godne największego mistrza. – Ludzie w Filadelfii wykonali genialną robotę – mówił po meczu „Jego Powietrzna Wysokość”. – Dali mi największą inspirację. Chcieli zobaczyć jak trafiam kilka razy, a następnie opuszczam parkiet. Postępując w ten sposób okazali mi ogromny szacunek, a ja dzięki temu doskonale się bawiłem.

W swoim ostatnim występie w NBA „Air” uzbierał 15 „oczek”, dokładając do tego 4 zbiórki oraz 4 asysty. W ciągu sezonu nie opuścił ani jednego spotkania, więc w Filadelfii nie był już w najlepszej kondycji, dlatego trener Doug Collins w końcówce niemal siłą desygnował go do gry. – Błagam cię, ci wszyscy ludzie chcą cię jeszcze zobaczyć – przekonywał.

Zmagania 2002/03 to nie tylko naprawdę ostatni sezon w karierze Michaela Jordana. To również jego ostatni udział w lutowej All-Star Game, która tym razem odbyła się w Atlancie. Ponad dwadzieścia tysięcy ludzi było świadkami jak „MJ” podczas 36 minut gry zdobywa 20 punktów, dokładając do tego 5 zbiórek, 2 asysty i 2 przechwyty. „Air” zmagał się jednak również ze swoją największą zmorą od początku występów w koszulce Washington Wizards – skutecznością z pola. Trafił zaledwie 9 z 27 prób, co stanowiło sporych rozmiarów plamę na jego solidnych notowaniach.

Mecz w Philips Arena miał dramatyczny przebieg. W ostatnich sekundach czwartej kwarty Michel Jordan miał w rękach game-winnera, lecz chybił, w efekcie czego do wyłonienia zwycięscy spotkania pomiędzy Wschodem a Zachodem potrzebna była dogrywka. W jej końcówce „Jego Powietrzna Wysokość” wyprowadził swój team na dwupunktowe prowadzenie, ale Kobe Bryant otrzymał jeszcze swoją szansę na linii rzutów wolnych, dzięki czemu jego drużynie udało się doprowadzić do dogrywki numer dwa. Kolejne 5 minut przyniosło już rozstrzygnięcie – Zachód triumfował nad Wschodem 145:135, a MVP został Kevin Garnett – zdobywca 37 „oczek”.

„MJ” do udziału w Meczu Gwiazd był wybierany w każdym ze swoich czternastu sezonów spędzonych w lidze zawodowej. Podczas kampanii 1985/86 w wybiegnięciu na parkiet przeszkodziła mu kontuzja. Trzykrotnie przyznano mu nagrodę MVP. „Air” zawsze był graczem pierwszej piątki Wschodu, lecz w Atlancie tylko dlatego, że swoje miejsce oddał mu Vince Carter. Podczas święta koszykówki w Philips Arena największej atrakcji nie stanowił jednak mecz. Niezapomnianych emocji dostarczyły bowiem wydarzenia, które miały miejsce w jego przerwie. Wtedy to Mariah Carey ubrana w jordanowskie kreacje wykonała przebój „Hero”, a ponad dwadzieścia tysięcy fanów basketu oraz dwudziestu trzech uczestników All-Star Game oddało na stojąco hołd żywej legendzie koszykówki. Sam mistrz również przemówił: – Chciałbym podziękować wszystkim, którzy wspierali ten sport, a nie tylko Michaela Jordana. Zostawiam basket w dobrych rękach. Wielu najlepszych wciąż jest w grze, a obok nich rodzą się nowe gwiazdy. Zawodnicy tacy jak „Dr. J”, Magic Johnson czy Larry Bird przekazali pałeczkę mnie, a ja przekazuję ją tym, którzy są tutaj ze mną. Dzięki za wsparcie!

Michael Jordan podczas całej swojej kariery w NBA uzbierał 32 292 oczka. Więcej mają tylko Kareem Abdul-Jabbar,  Karl Malone, Kobe Bryant oraz LeBron James, ale wszyscy oni rozegrali na parkietach ligi zawodowej nieporównywalnie więcej spotkań. Drugiego tak genialnego strzelca jak „MJ” nigdy nie było i pewnie długo jeszcze nie będzie. LeBron James to gracz innego typu, a „Black Mamba” mimo że jest genialną kopią „Jego Powietrznej Wysokości”, to jednak niedoskonałą.

Pod koniec kwietnia 2003 roku media obiegł otwarty list Michaela Jordana do… koszykówki. – Minęło dwadzieścia osiem lat od naszego pierwszego spotkania. Dwadzieścia osiem lat od chwili, gdy ujrzałem cię na tyłach naszego garażu. Dwadzieścia osiem lat od kiedy moi rodzice poznali nas ze sobą – napisał „MJ”. – Jeśli wtedy ktokolwiek powiedziałby mi, do czego razem dojdziemy, na pewno bym mu nie uwierzył. Ledwie pamiętałem twoje imię. W dalszej części listu „Air” wspominał swoją drogę na szczyt i trenera Deana Smitha z Uniwersytetu Karoliny Północnej. Pisał, że basketowi poświęcił całe swoje życie, ale wszystko co ma, zawdzięcza właśnie temu sportowi. Określił koszykówkę mianem swojego najlepszego przyjaciela i nauczyciela, lecz również najsurowszego krytyka i największego rywala. – Dziękuję wszystkim graczom, którzy tu byli przede mną i wszystkim, z którymi wspólnie pokonałem tę drogę – kontynuował. – Dziękuję za mistrzostwa i pierścienie. Dziękuję za Mecze Gwiazd i play-offs. Dziękuję za decydujące rzuty, buzzer-beatery, ostre faule, zwycięstwa i porażki. Dziękuję za to co mam, za numer „23”. Dziękuję za Karolinę Północną i Chicago, za wszystkie pseudonimy, umiejętności i konkursy wsadów. Dziękuję za wolę, determinację, serce, duszę, dumę i odwagę. Tym jedynym w swoim rodzaju podziękowaniom nie było końca. „MJ” starał się o nikim i niczym nie zapomnieć. Pamiętał o drużynach, z którymi chicagowskie Byki toczyły najcięższe i najważniejsze pojedynki: Detroit Pistons, Los Angeles Lakers, Cleveland Cavaliers, New York Knicks, Philadelphii 76ers, Boston Celtics, Phoenix Suns, Portland Trail Blazers, Seattle SuperSonics oraz Utah Jazz. Wspomniał również swoich coachów. – Kocham cię, Koszykówko. Kocham w tobie wszystko i zawsze będę kochał. Mój czas w NBA definitywnie dobiegł końca, ale nasz związek będzie trwał wiecznie – zakończył.

Wydawało się, że po ostatecznym rozstaniu się z zawodowym sportem „MJ” będzie kontynuował swoją pracę w Wizards na stanowisku dyrektora ds. koszykówki. Nic takiego jednak nie miało miejsca. Zapowiadająca się na długofalową współpraca Michaela Jordana z Czarodziejami zakończyła się już w maju 2003 roku. Zdecydował o tym współwłaściciel drużyny, Abe Pollin, który zakwestionował etykę pracy „MJ’a”. Mike zjadł obiad z Tedem Leonsisem, posiadającym 44 procent udziałów w Wizards. Chciał większego wpływu na kształt zespołu i dawał do zrozumienia, że w każdej chwili może pójść gdzie indziej. To nie spodobało się Pollinowi. – Balansowaliśmy na krawędzi. To nie była właściwa atmosfera to budowy zwycięskiego zespołu – komentował pięć miesięcy później.

Nie wiadomo, czy władze Czarodziejów popełniły błąd pozbywając się Michaela Jordana, lecz faktem jest, iż od tamtej chwili do dnia dzisiejszego ekipa ze stolicy USA nie wywalczyła mistrzostwa NBA. „MJ” wprowadził ją na „salony” ligi zawodowej. Hala Wizards pękała w szwach, a na mecze z udziałem Jordana przychodziło średnio o pięć tysięcy kibiców więcej. W pierwszych rozgrywkach po jego rozstaniu z zespołem Czarodzieje zanotowali bilans 25-57.

Źródła zbliżone do klubu informowały, że Abe Pollin zaproponował Jordanowi odprawę w wysokości 10 milionów dolarów. „Air” jednak nie chciał pieniędzy, bo po prostu mu na nich nie zależało. Inaczej przecież nie zgodziłby się na dwuletnią umowę za minimalną płacę. – On wykonał kawał dobrej roboty dla tej organizacji, w zasadzie umieścił ją na mapie – komentował Phil Jackson, który zasiadał na ławce trenerskiej Chciago Bulls w latach ich największej chwały. – Ich hala z miejsca pogrążonego we śnie stała się nagle tętniącą życiem areną. Wizards tworzyli bardzo konkurencyjny team i zarobili dzięki Jordanowi mnóstwo pieniędzy. On grał za minimalne wynagrodzenie i był to z jego strony pewnego rodzaju hazard. Z zewnątrz wygląda to tak jakby podczas gry w karty ktoś nagle wyciągnął z rękawa jokera.

Aktywny emeryt

„Jego Powietrzna Wysokość” na sportowej emeryturze nie mógł narzekać na nudę. Skupił się na działalności charytatywnej, grze w golfa, jeździe ukochanymi motocyklami oraz spędzaniu czasu z rodziną.

Miłość Mike’a do sportów motorowych jest tak wielka, że w 2004 roku stał się on właścicielem profesjonalnego zespołu, konkurującego najpierw w zawodach z cyklu Superbike i Superstock, organizowanych przez Amerykańską Federację Motocyklową, a następnie World Superbike z ramienia FIM. – Ten sport mnie ekscytuje – mówi. – Ci faceci balansujący na krawędzi ryzyka i podejmujący decyzje w ułamkach sekund. To talent w czystej postaci. To nie tylko niespotykana odwaga, a talent, bo oni są naprawdę dobrzy w tym co robią.

Prawdziwą miłością króla basketu wciąż była jednak koszykówka. Michael Jordan nie wyobrażał sobie, że mógłby się z nią rozstać na zawsze, dlatego czynił kroki, żeby zadomowić się na wysokim stanowisku w jednym z klubów NBA. Zawsze marzył o tym, by działać w rodzinnych stronach. Gdy w 2004 roku do ligi zawodowej powrócił zespół z Charlotte, tym razem pod nazwą Bobcats, drzwi znów były otwarte. 15 czerwca A.D. 2006 sen się spełnił – „MJ” został współwłaścicielem teamu z Karoliny Północnej. – Jestem zachwycony, że mój przyjaciel dołączył do mojej firmy – mówił Robert Johnson, większościowy akcjonariusz Rysiów. – Szanuję Michaela nie tylko dlatego, że jest ekspertem w dziedzinie koszykówki. On również wiele wie na temat kreowania marki oraz marketingu. Jordan zapewni nieoceniony wkład, który przełoży się na wyniki drużyny w sezonie 2006/07 oraz w późniejszych latach.

– Jestem podekscytowany tym, że dołączę do Boba i będę mógł inwestować pieniądze obok jednego z najlepszych biznesmenów, jakich znam – komentował „Air”. – Zapewniam również, że tam gdzie będzie to możliwe, będę służył swoimi radami, żeby stworzyć z Bobcats jak najlepszy zespół także na boisku.

Gdy „Jego Powietrzna Wysokość” znalazł pracę w Washington Wizards, małżeństwo Jordanów przechodziło kryzys. Juanita w 2002 roku złożyła pozew o rozwód, ale szybko go wycofała. Pod koniec grudnia 2006 świat obiegła jednak informacja, że właśnie nastał definitywny koniec związku jednej z najsłynniejszych par świata. Prawnicy Jordanów wydali oświadczenie, w którym poinformowali, że Michael i Juanita wspólnie postanowili zakończyć swoje siedemnastoletnie małżeństwo. Wiadomość ta wydawała się nieprawdopodobna ze względu na to, co miało miejsce jeszcze kilka dni wcześniej. Para najpierw oglądała mecz koszykówki z udziałem syna, a następnie zasiadła w loży United Center, gdzie Charlotte Bobcats mierzyli się z miejscowymi Chicago Bulls.

– Nie da się ukryć, że kobiety silnie zabiegają o jego uwagę, ale dorośli mężczyźni czy dzieci również. On nie gra zawodowo w koszykówkę od pięciu lat, ale ludzie nadal chcą robić sobie z nim zdjęcia i proszą o autografy – mówił Les Coney, przyjaciel rodziny Jordanów. – W małżeństwie nigdy nie jest łatwo, ale gdy dochodzi do tego sława, to jest jeszcze trudniej. W kuluarach mówiło się, że związek Michaela i Juanity już od dawna był fikcją. Kobieta podobno miała dość ciągłych romansów swojego męża. „Jego Powietrzna Wysokość” nie był również skory do publicznego okazywania uczuć swojej żonie. Wiele zamieszania w życiu pary wprowadziła Karla Knafel, która twierdziła, że jest matką nieślubnego dziecka Mike’a. Testy DNA wykazały jednak, że to nieprawda. – Ale oni świetnie się dogadywali – dodał Coney. – Kiedy Juanita nie mogła na przykład włączyć wieży stereo, od razu dzwoniła do Michaela. A on zaraz przyjeżdżał.

Rozwód kosztował Michaela Jordana aż 168 milionów dolarów. „Air” nie mógł narzekać, gdyż dysponował fortuną o wiele większą. Gigantycznych pieniędzy nie dorobił się na parkiecie, a zostając twarzą marek takich jak Nike, Coca-Cola, Chevrolet, Gatorade, McDonald’s, Ball Park Franks, Rayovac, Wheaties, Hanes i MCI. W 2010 roku magazyn „Forbes” umieścił go na dwudziestym miejscu wśród najpotężniejszych celebrytów świata, szacując jego roczny dochód na 55 milionów „zielonych”.

„MJ” nie pozostał zbyt długo bez kobiety u boku. W 2008 roku w nocnym klubie w Miami poznał mającą kubańskie korzenie, o piętnaście lat młodszą modelkę Yvette Prieto, z którą wkrótce zaczął się spotykać. W roku 2011 „Jego Powietrzna Wysokość” oświadczył się, a w kwietniu A.D. 2013 w Palm Beach odbył się huczny ślub pary. Na weselu w nowej posiadłości Jordana pojawiło dwa tysiące gości, wśród których znaleźli się m. in. Tiger Woods, Patrick Ewing, Scottie Pippen, Ron Harper, Toni Kukoč czy Spike Lee. Co ciekawe, impreza nie miała miejsca w domu króla basketu, a na polu golfowym, gdzie postawiono namioty o wielkości trzech boisk do piłki nożnej. W środku było wszystko: scena dla zespołu muzycznego, ogromna sala balowa oraz jadalnia. Nagłośnienie i oświetlenie dostarczyły cztery ciężarówki. – Jestem w tym biznesie od lat, ale nigdy nie widziałem czegoś podobnego – opowiada jeden z pracowników zatrudnionych do obsługi wesela. – Michael planował tę uroczystość w najdrobniejszych szczegółach od wielu miesięcy. Chciał zapewnić Yvette wszystko, czego tylko zapragnie – dodał anonimowo jeden ze znajomych króla basketu.

We wrześniu 2009 roku podczas uroczystej gali w Springfield w stanie Massachusetts nastąpiła chwila, na którą czekał ogrom fanów koszykówki. Michael Jordan wraz z m. in. Jerrym Sloanem, Johnem Stocktonem oraz Davidem Robinsonem został włączony do Koszykarskiej Galerii Sław im. Jamesa Naismitha. – Dziękuję. Dziękuję – zaczął swoją przemowę „MJ”. – Powiedziałem wszystkim znajomym, że chciałbym tu wyjść, powiedzieć zwykłe „dziękuję” i zwiać, ale tak się nie da. Nie ma mowy. Zbyt wielu jest ludzi, którym muszę teraz podziękować. Jordan starał się pamiętać o wszystkich, którzy towarzyszyli mu w drodze na szczyt – rodzinie, kumplach, trenerach oraz rywalach. Przemówienie „Jego Powietrznej Wysokości” było bardzo emocjonalne i towarzyszyły mu łzy wzruszenia.

Jordan w Charlotte Bobcats pełnił funkcję menadżera ds. koszykarskich, ale więcej było w tym formy niż treści, bowiem większość obowiązków spoczywała tak naprawdę na głowie generalnego menadżera, a sam „MJ” dość rzadko pojawiał się w Karolinie Północnej. Wszystko jednak miało ulec zmianie w marcu 2010 roku. Wtedy to „Jego Powietrzna Wysokość” nabył od Roberta Johnsona za kwotę 275 milionów dolarów większościowy pakiet udziałów w klubie i stał się pierwszym byłym zawodnikiem NBA, który został właścicielem zespołu grającego w tej lidze. – Zakup Bobcats jest realizacją celu, który chciałem osiągnąć po zakończeniu kariery na parkiecie. Pragnąłem zostać właścicielem klubu NBA i cieszę się, że będę miał możliwość zbudowania zwycięskiej drużyny w moim rodzinnym stanie, w Karolinie Północnej – komentował Mike.

Michael Jordan bardzo szybko przekonał się, że zarządzanie klubem to coś zupełnie innego niż występy na boisku. Do dnia dzisiejszego pod jego batutą Bobcats (a od sezonu 2014/15 znów Hornets) tylko trzykrotnie zakończyli sezon na plusie i awansowali do play-offs. Kampania 2011/12 to natomiast totalny blamaż w wykonaniu Rysiów (7-59), które prawdopodobnie tylko dzięki zmaganiom skróconym przez lockout nie zanotowały największej liczby porażek w historii NBA. „Jego Powietrznej Wysokości” zarzuca się głównie, że bardziej firmuje on klub swoim nazwiskiem niż stara się wpłynąć na jego kształt. – Michael potrzebuje wokół siebie ludzi, którzy będą potrafili powiedzieć mu prawdę w oczy, a nie tylko przytakiwać każdemu jego słowu – mówi Larry Brown, były coach ekipy z Charlotte. – Potrzebuje więcej osób, które respektuje. W tym momencie takich nie ma i dlatego się na nim zawiodłem. Jordan chce wielu ludziom pomóc, obsadza wiele stanowisk kumplami, ale to właśnie oni powinni być wobec niego krytyczni i pomagać mu osiągnąć sukces.

„Air” ze związku z Juanitą Vanoy posiada trójkę dorosłych już dzieci: synów Jeffreya i Marcusa oraz córkę Jasmine. Synowie „MJ’a” przejawiali talent do koszykówki i występowali w zespołach uniwersyteckich, lecz nie udało im się przejść na zawodowstwo. Za wszelką cenę próbowali uniknąć porównań do legendarnego ojca, ale i tak nie zdołali od nich uciec. Postępująca frustracja sprawiła, że bardziej niż z dobrej gry zasłynęli problemami wychowawczymi, jakie wraz z wiekiem zaczęli sprawiać. Szczególnie we znaki dawał się Michaelowi Marcus, który najpierw został aresztowany za zakłócenie porządku przed jednym z hoteli w Omaha, a niedługo później opublikował na Twitterze zdjęcie swoich… genitaliów.

Co przyniesie przyszłość? Cóż, „MJ” prawdopodobnie już nigdy nie wróci na stałe do Chicago, gdyż wystawił na sprzedaż swoją posiadłość w Highland Park. Nową siedzibą króla basketu jest Floryda, gdzie wraz z żoną mieszka w nowej rezydencji, na której budowę wyłożył z kieszeni 12 milionów „zielonych”. Małżeństwo z byłą modelką wyraźnie mu służy. Tuż po tym jak skończył pięćdziesiąt lat, podczas wakacyjnego campu Flight School w Kalifornii udowodnił, że nadal potrafi wykonać wsad do kosza. W lutym 2014 roku „Air” został natomiast ojcem bliźniaczek.

Bibliografia:

  • ajr.org,
  • basketball-reference.com,
  • buzzle.com,
  • Charlotte Observer,
  • Chicago Sun-Times,
  • Chicago Tribune,
  • cnn.com,
  • DigitalVD,
  • Ebony,
  • espn.com,
  • filmscouts.com,
  • Forbes,
  • globos.com,
  • gotemcoach.com,
  • GQ,
  • grantland.com,
  • hbswk.hbs.edu,
  • hoopshype.com,
  • larrybrownsports.com,
  • Los Angeles Times,
  • mlb.com,
  • MSG,
  • msnbc.msn.com,
  • New York Times,
  • nba.com,
  • nj.com,
  • People,
  • Playboy,
  • sneakerfiles.com,
  • sneakernews.com,
  • sportales.com,
  • Sports Illustrated,
  • starcasm.net,
  • superbikeplanet.com,
  • thecabin.net,
  • usabasketball.com,
  • Washington Post.

Foto: gettyimages.com

Warto przeczytać:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *