Spis treści
Data publikacji: 27 lipca 2015, ostatnia aktualizacja: 11 kwietnia 2024.
Nie tylko Michael Jordan czy Derrick Rose to koszykarze silnie związani z Chicago. Do tego grona należy również pewien rozgrywający, który wielką karierę zrobił w… Detroit Pistons.
Chłopak z Chicago
Leżące nad jeziorem Michigan „Wietrzne Miasto” jest sercem niemal dziesięciomilionowej aglomeracji, którą najlepiej podziwiać ze sto trzeciego piętra wieżowca Sears Tower. Podczas zwiedzania miasta nie można zapomnieć też o wizycie w Muzeum Historii Naturalnej, Art Institute czy Adler Planetarium – najstarszym działającym muzeum i obserwatorium astronomicznym. Chicago to również największe na świecie skupisko Polaków oraz Amerykanów polskiego pochodzenia. Ich łączną liczbę szacuje się na grubo ponad milion, z czego około dwieście pięćdziesiąt tysięcy używa na co dzień języka polskiego. Metropolia słynie także z aż siedmiu klubów występujących w najważniejszych amerykańskich ligach: Bears (NFL), Cubs (MLB), Blackhawks (NHL), Bulls (NBA), White Sox (MLB), Fire (MLS) oraz Sky (WNBA).
Isiah Lord II oraz Maria Thomasowie mieli ósemkę dzieci, a 30 kwietnia 1961 roku na świat przyszła ich dziewiąta pociecha – Isiah Lord III. Czarnoskóra rodzina zamieszkiwała przy Congress Street, czyli w niecieszącej się zbyt dobrą sławą okolicy. Z tego powodu matka przez cały czas musiała mieć oko na swoje dzieciaki, żeby trzymać je z dala od gangów i przemocy. – Byłam jak taka cyganka, bo gdy tylko coś zaczynało się dziać, to natychmiast się pojawiałam – opowiada. Wszystkie małolaty najchętniej spędzały wolny czas w Gladys Park, gdzie było boisko do koszykówki. – W jakiejkolwiek części West Side mogłeś powiedzieć „spotkajmy się na boisku” i każdy wiedział o jakim miejscu mowa – wspomina najmłodszy syn Thomasów. – To właśnie tam nauczyłem się grać w basket. O każdej porze dnia i nocy mogłeś odwiedzić to miejsce i załapać się na meczyk. Razem z braćmi chodziliśmy tam nawet w zimie. Szufle do śniegu szły w ruch, a potem graliśmy.
Thomasowie oprócz Isiah mieli sześciu synów: Ronniego, Larry’ego, Prestona, Marka, Gregory’ego oraz Lorda Henry’ego. Małżonkowie doczekali się też dwóch dziewczynek: Ruby i Dolores. W slumsach nie było nic ciekawego do roboty, więc młodzi gdy tylko mogli, udawali się do Gladys Park. Bracia późniejszego asa Detroit Pistons ogólnie radzili sobie na boisku całkiem nieźle, ale najstarszy z nich, Lord Henry, był prawdziwym „wymiataczem”. – Nigdy nie widziałem kogoś takiego jak on – opowiada Isiah. – Wyczyniał rzeczy, których nie powstydziłby się żaden z czynnych zawodników. Gdyby otrzymał od losu szansę, sądzę iż mógłby zmienić oblicze koszykówki. Miał pseudonim „Szczur”, a jego boiskowe sztuczki znane były w całej okolicy. – Staraliśmy się naśladować każdy jego ruch – dodaje. – Nigdy nie zapomnę ekscytacji, jaką wywoływała jego gra. Był po prostu przewspaniały.
Pierworodny syn Thomasów uczęszczał do liceum St. Phillip’s High School i reprezentował tamtejszą drużynę koszykówki. Siedmioletni Isiah był zapatrzony w niego jak w obrazek i nie opuszczał żadnego domowego meczu z jego udziałem. Strasznie też ubolewał, że ze względu na młody wiek nie mógł podróżować na spotkania wyjazdowe Gaels. – Później opowiadano mi o tym, co się działo na parkiecie, a ja sobie to wszystko wizualizowałem w głowie – wspomina najmłodszy z rodzeństwa. Choć Lord Henry miał zadatki na naprawdę wspaniałego „grajka”, to nigdy nie otrzymał szansy sprawdzenia się choćby w poważnej drużynie akademickiej. Miał pecha, bo mieszkał w części miasta pod nazwą North Lawndale, gdzie nie obowiązywały żadne zasady, a każdy dzień był grą o przetrwanie. W okolicy pełnej narkotyków, prostytucji i gangów ciężko trzymać się z dala od złego towarzystwa nawet mając nad głową nadopiekuńczą matkę. – Myślę, że wszystkie moje dzieci chciały pójść na studia – mówi Maria. – Starsi synowie po prostu spotkali nieodpowiednich ludzi w nieodpowiednim czasie i zaczęli się zadawać z gangsterami oraz całym tym towarzystwem. Pragnęli jednak mnie chronić.
Wydawać się może, że kiedy małżonkowie doczekują się dziewięciorga potomstwa, to tylko śmierć może ich rozłączyć. Nic bardziej mylnego. Senior rodu opuścił rodzinę, gdy Isiah miał zaledwie trzy lata i od tamtego momentu dzielna Maria musiała sobie sama radzić z wychowaniem gromady dzieciaków. Co ciekawe, Isiah Lord II należał do inteligentnych ludzi i nie bez powodu został pierwszym czarnoskórym kierownikiem w korporacji International Harvester, zajmującej się głównie produkcją maszyn rolniczych. Wszystko załamało się jednak, kiedy odszedł z firmy i nie potrafił znaleźć sobie nowej pracy, odpowiadającej jego wysokim kwalifikacjom. Posada woźnego w szkole absolutnie mu nie odpowiadała, a potęgująca frustracja sprawiła, że odszedł z domu.
Maria była bardzo dzielną kobietą. Na podstawie jej doświadczeń w 1989 roku nakręcono film fabularny pt. „Odważna matka: historia Mary Thomas”. Obraz ten pokazywał jak bardzo pragnęła chronić swoich synów przed wstąpieniem do gangu i jak podkreślała wartość edukacji pomimo tego, że sama ukończyła ledwie kilka klas szkoły podstawowej. Gdy rekruterzy gangu zapukali do drzwi jej domu, powitała ich z… obrzynem w rękach. Więcej już nie wrócili, lecz matce ostatecznie i tak nie udało się uchować dzieci przed kontaktami z nieodpowiednimi ludźmi. Lord Henry uzależnił się od heroiny, a Gregory wpadł w alkoholizm. Na szczęście obaj przeszli później udane kuracje odwykowe. Larry miał natomiast szansę na koszykarską karierę i grał dla Wright Junior College, ale kontuzja kostki rozwiała jego marzenia i również wchłonął go marazm North Lawndale.
– Larry był moim idolem w czasach, gdy grał na uczelni – opowiada Isiah. – Przymierzałem jego ubrania, chodziłem tak jak on i starałem się mówić tak jak on. Nic więc dziwnego, że najmłodszy w rodzinie chłonął również te złe wzorce, jakich dostarczał mu brat. – Już jako mały chłopiec wiedziałem jak kombinować – dodaje. – Jeśli chciałeś zdobyć pieniądze, to nie było innego sposobu. Naśladując członka gangu, Isiah musiał w końcu ściągnąć na siebie kłopoty. Pewnego dnia Larry jechał swoim cadillakiem i zauważył nagle kogoś ubranego tak samo jak on. Tym kimś był oczywiście Isiah, który pożyczył sobie garnitur i kapelusz starszego brata. Larry zatrzymał się i trzymając w ręku woreczek z heroiną rzekł: – To cię kiedyś zabije. Najlepszym sposobem na wygranie tej gry jest nieuczestniczenie w niej. Nie możesz przegrać, kiedy nie grasz. Nienawidzę drogi, którą wybrałem. To najłatwiejsza droga i dlatego też nienawidzę siebie. Nie idź w moje ślady.
– Ktoś musi odbierać wypłatę z NBA – Isiah usłyszał w drodze do domu. – Lordowi Henry’emu się nie udało, Gregory’emu również. Ja byłem blisko, lecz ostatecznie też nic z tego nie wyszło. Ale my na to zasłużyliśmy. Ktoś musi wyciągnąć rękę po tę kasę! Słowa starszego i bardziej doświadczonego brata zrobiły na chłopaku wielkie wrażenie. – Spośród wszystkich braci, tak naprawdę tylko on uratował mi życie – wspomina późniejszy rozgrywający Detroit Pistons. – W tamtym czasie byłem bardzo zagubiony, a on zaczął spędzać ze mną dużo czasu. Chłopcy sporo trenowali na boisku do koszykówki, dzięki czemu Isiah doskonalił swoją grę i przygotowywał się do rywalizacji na poziomie szkół średnich, gdzie często można spotkać naprawdę solidnych zawodników.
Mary starała się jak mogła, żeby choć część swoich pociech ocalić przed sidłami życia na ulicach North Lawndale. Ciągle powtarzała im jak mają się zachowywać w szkole i poza nią, a także wprowadziła godzinę policyjną, po której nie wolno im było opuszczać domu. Dbała też o warunki mieszkaniowe rodziny i nie dopuszczała, żeby Thomasowie musieli przebywać w budynku, w którym bali się o swoje bezpieczeństwo. Gdy miasto zgodziło się zaakceptować jej roszczenia, ale jednocześnie odebrało zapomogę finansową, skutecznie interweniowała u samego burmistrza. Choć dorastała jako baptystka, zwróciła się w stronę katolicyzmu po tym jak otrzymała pracę kucharki w stołówce szkoły działającej przy lokalnym kościele. Wykarmić tak liczną rodzinę było naprawdę ciężko, ale zawsze pilnowała, żeby jej dzieci nie chodziły głodne. Niestety serwowane pożywienie nie należało do najzdrowszych. – Dostawaliśmy jedzenie z kościoła i pewnego razu był to tylko Hamburger Helper – wspomina Isiah. – Mnóstwo kartoników tego czegoś. Miało się wrażenie, że już zawsze będziemy to jeść. Kiedy firma Quaker Oats zaczęła robić musli, również dostaliśmy mnóstwo tego. Nie mieliśmy nawet mleka i jedliśmy samą mieszankę aż do syta. Zgłodniałeś? Mogłeś wszamać jeszcze trochę musli.
Droga do NBA jest długa i kręta. Zazwyczaj prowadzi przez licealne i akademickie parkiety, a najmłodszy z Thomasów właściwie nie mógł zostać profesjonalistą inaczej niż błyszcząc na boisku w szkole średniej i na uczelni. Przygotowania do zawojowania ligi zawodowej Isiah zaczął bardzo wcześnie, bo w wieku… trzech lat! Właśnie wtedy Alexis dał mu swoją koszulkę do basketu. – Zwisała aż do kostek – wspomina. Starsi bracia pomimo sprzeciwu matki zabierali malca ze sobą na podwórkowe mecze, a ten wszystko chłonął, aż w końcu zaczął czynnie uczestniczyć w spotkaniach. – Później wzięliśmy go do naszej drużyny grającej w lidze letniej – dodaje Larry. – Miał wtedy osiem lat i występował na pozycji rozgrywającego przeciwko trzynasto- oraz czternastolatkom. Sięgał im do tyłków!
Pomimo bardzo młodego wieku, Isiah doskonale wiedział, jaka jest jego rola na boisku. Musiał dostarczać piłkę kolegom, którzy tworzyli sobie dogodne pozycje do oddawania rzutów. Wywiązywał się z tego najlepiej jak mógł. Bracia wiedzieli, że najmłodszy z nich został obdarzony talentem, który należy właściwie pielęgnować. Przepustkę na akademickie parkiety mogło mu dać jednak tylko liceum, w którym koszykówkę traktowało się w stu procentach poważnie. Właśnie dlatego delegacja Thomasów udała się na oddalone o szesnaście kilometrów przedmieścia Chicago, do Westchester – siedziby St. Joseph’s High School. Placówka oferowała dobry program sportowo-edukacyjny, a także posiadała świetnie wyposażoną salę gimnastyczną.
Trenerem w St. Joseph’s High School był Gene Pingatore – ten sam, który wystąpił w dokumentalnym filmie pt. „W obręczy marzeń”, który opowiada historię dwóch młodych chłopców, dla których największym życiowym marzeniem, a zarazem jedyną szansą na poprawę losu jest gra w basket. „Coach Ping”, jak pieszczotliwie nazywano szkoleniowca, był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu i nie pozwolił, żeby taki talent jak Isiah poszedł na zmarnowanie. Uczęszczanie do szkoły na przedmieściach to nie była jednak bułka z masłem. Należało wstać z łóżka o 5:30 rano, bo trzydzieści minut później odjeżdżał autobus do Westchester. Po półtoragodzinnej podróży młodzieńca czekał jeszcze niemal dwuipółkilometrowy spacer, który dawał się we znaki zwłaszcza zimą. – Umierałem z zimna – wspomina Thomas. – Kiedy wsiadałem do autobusu, było jeszcze ciemno, a gdy docieraliśmy na miejsce, zdążyło się już całkiem rozjaśnić.
Początki Isiah w liceum z jednej strony nastrajały optymistycznie, a z drugiej niekoniecznie. – Możesz grać na topowej uczelni – powtarzał trener Pingatore. – Jeśli jednak nie będziesz miał odpowiednich stopni, to cały twój wysiłek pójdzie na marne. Thomas z ledwością zdał do drugiej klasy i ciężko mu było zaaklimatyzować się w środowisku zdominowanym przez białych. Gdy pewnego dnia otrzymał naganę za spóźnienie na zajęcia, zadzwonił do mamy i wydusił z siebie: – Rzucam tę szkołę. Zszokowana kobieta odparła ze stoickim spokojem: – Zrobisz to, co jest dla ciebie najlepsze, ale powiedz mi proszę jeszcze raz i powoli, co zamierzasz uczynić. – Chcę rzucić tę szkołę – kontynuował Isiah. – Jeszcze wolniej – prosiła Mary. – Ja… zostaję – zakończył chłopak.
Najmłodszy z Thomasów był zdyscyplinowanym dzieckiem i posiadał wewnętrzną motywację do osiągnięcia sukcesu. „Coach Ping” miał pod swoimi skrzydłami nieoszlifowany diament, o którym marzy każdy trener pracujący z młodzieżą. – Tylko jeden raz wraz z jego matką musieliśmy przywołać go do porządku – wspomina szkoleniowiec. – On przyszedł do tej szkoły z myślą, że będzie tu tylko po to, żeby grać w koszykówkę. Musieliśmy mu wytłumaczyć, że jeśli nie zmieni swojego myślenia, to nie dostanie stypendium na żadnym uniwersytecie. To był pierwszy i ostatni raz, kiedy mieliśmy z nim problem.
Coach Knight
– Oglądanie jego gry dostarczało mnóstwo radości. To była nasza główna rozrywka podczas weekendów – opowiada Ruby, siostra Isiah. Rodzeństwo jednak nie patrzyło na poczynania chłopaka bezkrytycznie.
– Chodziliśmy na wszystkie mecze – dodaje dziewczyna, opowiadając o czasach, gdy jej brat zakładał koszulkę St. Joseph’s High School. – Gdy wracaliśmy do domu, pozostali bracia otaczali go i wytykali mu każdy błąd. Dyskusje czasami trwały nawet do drugiej w nocy i miały miejsce po każdym spotkaniu. Najmłodszy z Thomasów doceniał wszystkie uwagi, ponieważ one pozwalały mu stawać się coraz lepszym zawodnikiem. – Od chwili pójścia do liceum czułem, że muszę odnieść w życiu sukces – mówi Isiah. – Gdybym myślał inaczej, życie całej mojej rodziny nie miałoby większego sensu. Wcale jednak nie musiałem zabłysnąć jako koszykarz, bo moje wyobrażenie sukcesu nie opierało się na byciu dobrym sportowcem lub kimś sławnym.
Po trudnym początku w szkole średniej, młodzieniec wziął się do nauki i dorobił się nawet świadectwa z wyróżnieniem. Gra w basket wciąż była jednak tym, co wychodziło mu najlepiej. Pod okiem „Coacha Pinga” poczynił duże postępy, choć jako drugoroczniak miał jeszcze spore problemy z podporządkowaniem się reżymowi taktycznemu. – Był piekielnie utalentowany, ale zwyczajnie nie wiedział jak grać – wspomina trener Gene Pingatore. – Nie dało się go ujarzmić, kiedy uczęszczał do drugiej klasy i rozgrywał swój debiutancki sezon w pierwszej drużynie. Jako trzecioklasista Thomas wreszcie stał się trochę bardziej zdyscyplinowany, dzięki czemu drużyna z nim w składzie wypracowała bilans 31-2 i zajęła drugie miejsce w turnieju stanowym.
Jako trzecioroczniak młodzieniec został wybrany do pierwszej piątki stanu Illinois, a w kolejnej kampanii jego team wygrał 26 gier i poniósł 3 porażki. Tym razem zabrakło jednego triumfu, żeby ekipa z St. Joseph’s High School znalazła się w najlepszej szesnastce stanu. – On był urodzonym liderem – twierdzi „Coach Ping”. – To wyjątkowy zawodnik. Widziałem sporo utalentowanych dzieciaków, wywodzących się ze środowisk podobnych do tego, w którym dorastał Isiah, ale żaden z nich nie odniósł takiego sukcesu. Nigdy nie będzie drugiego takiego jak on.
Thomas wiele zawdzięcza własnej determinacji, ale rówieśnicy mogli mu też pozazdrościć wsparcia, jakie okazywali mu pozostali członkowie rodziny. Bracia i siostry wraz z matką wykonali kawał roboty, żeby najmłodszy z nich opuścił North Lawndale, dostał się do dobrego liceum, a potem znalazł miejsce na prestiżowej uczelni i podpisał profesjonalny kontrakt w NBA. – Byłem ostatnim przystankiem – tłumaczy Isiah. – Młodszych dzieci w rodzinie już nie było. Ciążyła na mnie olbrzymia presja, ponieważ naprawdę chciałem odnieść sukces i zmienić naszą egzystencję.
Mary wychowywała samotnie dziewiątkę dzieci i należała do bardzo rozumnych kobiet. – Życie nie jest sprawiedliwe – powtarzała swojemu najmłodszemu potomkowi. – Wychodząc z tego założenia łatwiej jest zaakceptować wszystko, co ześle nam los. Życie nie polega na siedzeniu i czekaniu aż coś stanie się po naszej myśli. Chodzi o to, że w razie jakichkolwiek problemów lepiej jest zacisnąć zęby i pójść naprzód niż czekać aż coś samo się wyprostuje. Słowa matki utkwiły w głowie chłopaka na dobre i zawsze przypominał on sobie o nich w ważnych chwilach. W trzeciej i czwartej klasie szkoły średniej Isiah znajdował się pod baczną obserwacją skautów teamów uniwersyteckich. W kwietniu 1979 roku młody rozgrywający mógł już przebierać w całym pliku ofert, więc postanowił zakres rozpatrywanych propozycji zawęzić do trzech uczelni: University of Iowa, Indiana University oraz DePaul University.
Bliscy doradzali chłopakowi wybranie tej ostatniej szkoły. Mary uważała, że oddalona o pięć godzin drogi samochodem uczelnia w Bloomington w stanie Indiana pomimo posiadania najlepszego programu koszykarskiego może stanowić dla Isiah zbyt duże obciążenie. Naukę na miejscowym DePaul University wybrał też przyjaciel utalentowanego rozgrywającego, Mark Aguirre, a pojawienie się w domu Thomasów kontrowersyjnego coacha Indiana University, Bobby’ego Knighta, omal nie doprowadziło do rękoczynów. Na szczęście młody koszykarz miał również własne zdanie i to ono było najważniejsze. – Na IU mogłem się odsunąć od wielkomiejskiego zgiełku i w pełni skupić się na swojej pracy – mówi. – Całe życie spędziłem w slumsach w Chicago. Nagle jednak pojawiła się szansa wydostania się stamtąd i zobaczenia czegoś nowego.
Główny kampus Indiana University ma swoją siedzibę w Bloomington, leżącym około osiemdziesiąt kilometrów na południowy zachód od Indianapolis. Obecnie skupia on grubo ponad czterdzieści tysięcy studentów i potrafi zrobić naprawdę piorunujące wrażenie na młodych ludziach odwiedzających go po raz pierwszy w życiu. Isiah przed przybyciem do miasta był szczególnie podekscytowany możliwością reprezentowania tamtejszych Hoosiers, będących wówczas trzykrotnymi mistrzami NCAA. Zespół występował w niezwykle silnej konferencji Big Ten, do której należały również teamy University of Michigan, Michigan State, Wisconsin, Iowa, Northwestern University, Purdue, Illinois oraz Minnesoty. Wśród zawodników, z którymi trzeba było rywalizować, przejawiały się natomiast takie nazwiska jak Kevin McHale, Clark Kellogg, Joe Barry Carroll czy Derek Harper. Thomas trafił więc do zespołu, w którym od razu musiał wznieść się na wyżyny swoich umiejętności, żeby zaistnieć.
Isiah nie znalazł się na prestiżowej uczelni przez przypadek, a w mediach przedstawiano go jako niezwykle utalentowanego gracza, potrafiącego dobrze rzucać i podawać oraz urodzonego lidera. Nikt jednak nie zamierzał dawać mu niczego za darmo. Chłopak musiał ciężko pracować, żeby nie podzielić losu wielu swoich poprzedników, którzy nie wytrzymali tempa narzucanego przez ligę akademicką. Tutaj nie wystarczyło bowiem chodzić na treningi i wypełniać poleceń trenera na parkiecie. Edukacja była równie ważna jak sport i zawodnik ze słabymi stopniami lub wieloma nieusprawiedliwionymi nieobecnościami na zajęciach nie miał co liczyć na wpis na kolejny semestr.
Wykłady zaczynały się o 8:00 lub 8:30 rano, a o 14:30 Isiah meldował się w sali gimnastycznej i wraz z kolegami z ekipy Hoosiers odbywał trzygodzinny trening pod okiem słynnego Bobby’ego Knighta. Później przychodził czas na obiad, odpoczynek oraz naukę. W efekcie tego trudno było wygospodarować choćby chwilkę na jakiekolwiek inne aktywności, których młody człowiek potrzebuje przecież tak samo jak tlenu. – W tej sytuacji ciężko było mieć w ogóle jakichkolwiek przyjaciół – opowiada Thomas. – Nie mówię, że nie dawało rady wyskoczyć na miasto, ale wtedy wiedziało się, że z nauki nici. Jak powszechnie wiadomo, najłatwiej kontakt łapie się z ludźmi, z którymi spędza się najwięcej czasu, więc Isiah najbardziej zakumplował się z chłopakami z drużyny.
Isiah marzył o zdobyciu wykształcenia prawniczego. Wierzył, że w ten sposób będzie mógł w przyszłości pomagać ludziom wywodzącym się ze środowisk podobnych do tego, w którym on dorastał. – Znam osoby, które spędziły w więzieniu sześć czy siedem lat za naprawdę drobne kradzieże – mówił. – Wydaje mi się, że ludzie rzadko kiedy rozumieją okoliczności, w jakich przestępstwo zostało popełnione. Wiele zależy od okolicy, w której się mieszka. W mojej dzielnicy musiałeś należeć do gangu, bo inaczej każdego dnia dostawałbyś w zęby. Ludzie z zewnątrz gadają, że ten czy tamten powinien postąpić w taki czy inny sposób, ale to tylko czcze gadanie. Mieszkanie w slumsach to zupełnie inna historia.
– Gra w basket jest tym, co potrafię najlepiej – przyznawał Isiah. – Nie jestem lepszym studentem niż koszykarzem. Kiedy wychodzę na parkiet, to daję z siebie wszystko i nie przejmuję się, że właśnie to najlepiej mi wychodzi. Rozgrywający Hoosiers na uczelnię uczęszczał jednak nie tylko po to, żeby zabłysnąć w lidze akademickiej i wywalczyć sobie w ten sposób przepustkę do NBA. – Jeśli pojawi się możliwość, to chciałbym grać zawodowo – kontynuował. – Nie chciałbym jednak, żeby koszykówka stała się głównym celem mojej egzystencji. Pragnę mieć możliwość rywalizowania wśród profesjonalistów, ale i robienia czegoś zupełnie innego. I właśnie w tym celu młodzieńcowi potrzebne były studia.
Mierzący 180 centymetrów point-guard zadebiutował w teamie prowadzonym przez Bobby’ego Knighta w w grudniu 1979 roku w zwycięskim spotkaniu przeciwko Miami. W całym sezonie 1979/80 Hoosiers wypracowali całkiem niezły bilans 21-8, wygrywając konferencję Big Ten i docierając w turnieju NCAA do półfinału regionalnego. Występujący z numerem „11” Isiah Thomas notował średnio 14,6 punktu, 4 zbiórki oraz 5,5 asysty, stając się z marszu liderem zespołu w zdobytych „oczkach” oraz kluczowych podaniach. Nie wystrzegał się również strat, ale to przecież dość typowe dla zawodników grających na tej pozycji. Obok Mike’a Woodsona, Raya Tolberta, Landona Turnera i Butcha Cartera stanowił siłę napędową swego teamu, choć najbarwniejszą postacią i tak był… trener Bobby Knight.
Nazywany „Generałem” szkoleniowiec pracę na stanowisku głównego coacha Hoosiers zaczął w 1971 roku, a pięć lat później fetował już mistrzostwo NCAA. Swój pseudonim zawdzięczał nie tylko wcześniejszej pracy trenerskiej na akademii wojskowej w West Point, lecz również trudnemu charakterowi. Jeśli ktoś chciał grać w jego zespole, to musiał się w stu procentach podporządkować jego wizji koszykówki. – Albo grasz tak jak ja chcę, albo wyjazd z Bloomington – mawiał dość często. Uważał, że idealny system gry opiera się na dokładnych podaniach, twardej defensywie, walce pod tablicami, rzutach na wysokim procencie oraz braku podejmowania nieprzemyślanych akcji. Z tego powodu Knight był często krytykowany za to, że zabija w zawodnikach indywidualizm, którym przecież cechują się ci najbardziej utalentowani. Trenerowi wytykano, że rezygnacja Larry’ego Birda ze studiów na Indiana University po zaledwie miesiącu spędzonym na kampusie to w głównej mierze jego wina. Coach nie przejmował się jednak krytykantami i robił swoje, a gdy się denerwował, potrafił krzyczeć, bluzgać oraz rzucać krzesłami o parkiet.
Metody szkoleniowe Bobby’ego Knighta można akceptować lub nie, lecz bez wątpienia były one skuteczne. Władze uczelni dały coachowi niemal całkowitą władzę nad zespołem, a ten starał się spłacić otrzymany kredyt zaufania poprzez wygrywanie kolejnych spotkań. Kontrowersyjny trener potrafił zaleźć za skórę niemal każdemu zawodnikowi, a „przyjemność” ta nie ominęła również Isiah Thomasa. Urodzony w Chicago rozgrywający był najmłodszym graczem reprezentacji USA podczas igrzysk panamerykańskich w San Juan w lipcu 1979 roku. Ekipę Stanów Zjednoczonych prowadził wówczas właśnie Knight, a uczęszczający wtedy jeszcze do liceum chłopak usłyszał od niego po nieudanym zagraniu: – Powinieneś iść do DePaul, bo odstawiając taką kaszanę nigdy nie załapiesz się do składu na IU!
Coach Knight oczywiście wcale nie myślał tak jak mówił, a ostrymi słowami próbował jedynie wzbudzić w młodym rozgrywającym sportową złość. Chciał mu także dość dobitnie uzmysłowić, że choć jest piekielnie utalentowanym zawodnikiem, to musi jeszcze ciężko trenować, żeby móc rywalizować na najwyższym poziomie. Nienawidził akademickich trenerów, którzy werbowali licealistów obiecując im wolną rękę i status gwiazdy w zespole. Szkoleniowiec Hoosiers stawiał na dyscyplinę taktyczną i pełne podporządkowanie się rozkazom dowódcy. – Uwielbiam trenera Knighta i wszystkich jego zawodników z tamtego okresu – mówi Isiah. – On starał się niczego nie komplikować. Sprawiał, że twoje sztandarowe zagrania stawały się częścią ciebie. W ten sposób wydobywał potencjał z każdej jednostki. Rozgrywający pełni rolę lidera, bo przez większość czasu jest w posiadaniu piłki. Kiedy masz piłkę, wszyscy muszą cię słuchać. Moim głównym zadaniem było dostarczanie piłki w rejony boiska, w których koledzy mieli otwartą drogę do zdobywania punktów.
Hoosiers na tronie
Dla amerykańskich koszykarzy jednym z największych zaszczytów jest możliwość reprezentowania kraju na igrzyskach olimpijskich. Isiah nie należał do wyjątków i również śnił o złotym krążku na szyi.
W czasach, w których ludzie jedynie marzyli o „Dream Teamie” na wzór tego z olimpijskich zmagań w 1992 roku w Barcelonie, o medale dla Stanów Zjednoczonych w baskecie rywalizowali zawodnicy występujący na co dzień w lidze uniwersyteckiej. Thomas w swoim debiutanckim sezonie na uczelnianych parkietach załapał się do pierwszej piątki konferencji Big Ten, dzięki czemu jego wyjazd na zmagania do Moskwy był naprawdę realny. Niestety polityka tym razem wzięła górę nad sportem i po zbrojnej interwencji Związku Radzieckiego w Afganistanie prezydent Jimmy Carter postanowił, że ani jeden reprezentant USA nie weźmie udziału w igrzyskach rozpoczynających się 19 lipca 1980 roku.
Niedosyt po moskiewskim bojkocie Isiah mógł sobie jednak zrekompensować podczas najbliższej kampanii w barwach Hoosiers pod batutą Bobby’go Knighta. Młodemu rozgrywającemu udało się to z nawiązką. Urodzony w Chicago chłopak notował średnio 16 punktów, 5,8 asysty oraz 3,1 zbiórki, a jego team wypracował bilans 26-9 i wywalczył mistrzostwo NCAA, pokonując w wielkim finale w Filadelfii 63:50 zespół North Carolina Tar Heels napędzany przez Ala Wooda, Sama Perkinsa oraz Jamesa Worthy’ego. Isiah miał obok siebie takich graczy jak Randy Wittman, Ray Tolbert, Landon Turner i James Thomas, a w potyczce decydującej o tytule był liderem swojego zespołu z 23 „oczkami”, 5 kluczowymi podaniami oraz 2 zebranymi piłkami na koncie.
Droga do zwycięstwa nie była jednak usłana różami. Ekipa z Indiana University od początku sezonu radziła sobie w kratkę, choć u progu rozgrywek wszyscy zachwycali się potencjałem Hoosiers i w pierwszej kolejności sadzali ich na ligowym tronie. Rzeczywistość zweryfikowała imperatorskie zapędy sympatyków teamu Bobby’ego Knighta, co poskutkowało olbrzymią falą krytyki w mediach. Tymczasem Thomas pojawiał się na ustach ludzi zajmujących się akademickim basketem nie ze względu na bezbłędną grę, a w związku z rozmaitymi incydentami, takimi jak niesportowy faul na Stevie Krafcisinie z Iowa czy wymiana ciosów z Rooseveltem Barnesem z Purde. Pewnego dnia poróżnił się również ze szkoleniowcem, w efekcie czego z hukiem wyleciał z treningu.
Rozgrywającego Hoosiers na antenie stacji NBC otwarcie krytykował m.in. legendarny coach akademicki Al McGuire. Twierdził on, że Isiah jest przemęczony, bo w ostatnich dwóch latach w wakacje grał w basket zamiast odpoczywać. Koszykarz jednak w ogóle nie przejmował się tymi słowami. – To tylko jego opinia – twierdził. – Nie sądzę, żebym był przemęczony. Jedyne co mnie rozprasza, to porażki. Kiedy przegrywamy, często widzę siebie jako głównego winowajcę. Zawodnicy reprezentujący IU ostatecznie wzięli się w garść i spełnili pokładane w nich nadzieje. Jedenaście ostatnich spotkań rozstrzygnęli na swoją korzyść, z czego pięć przypadło na turniej NCAA, który decydował o wszystkim.
Bobby Knight często nazywał Thomasa „Mikrusem”. Isiah jak na koszykarza rzeczywiście nie grzeszył wzrostem, ale za to należał do zawodników o wielkim sercu do gry. Pochodzący z „Wietrznego Miasta” point-guard w kampanii 1980/81 otrzymał grad wyróżnień indywidualnych, a najważniejsze to nominacja do pierwszej piątki konferencji Big Ten i pierwszego zespołu All-American oraz tytuł MVP turnieju NCAA. Dla młokosa takie nagrody nie miały jednak większego znaczenia, gdyż najbardziej liczył się dla niego sukces Hoosiers. – To bardzo miłe, ale co mi po tych wyróżnieniach? – pytał retorycznie. – Dla mnie najważniejsze jest wywalczenie tytułu i kiedy mi się to uda, wtedy plan uważam za wykonany. Koniec końców Thomas mógł być dumny zarówno z siebie, jak i z zespołu. Po końcowej syrenie finałowego spotkania pomiędzy Indiana Hoosiers a North Carolina Tar Heels trener pokonanej ekipy przyznał: – Isiah to jeden z najlepszych rozgrywających w historii akademickiego basketu.
Choć od mistrzowskiego spotkania w Filadelfii minęło już wiele lat, ówczesny lider teamu Indiana University do dziś pamięta, komu głównie zawdzięcza tamten tytuł i to jak rozwinął się jego koszykarski talent pielęgnowany najpierw przez braci. – Oprócz mojej matki to właśnie trener Bobby Knight miał największy wpływ na moje życie – opowiada. – W tamtym czasie był naprawdę jednym z nielicznych trenerów, którzy nie próbowali przekupić mojej rodzicielki. Ona nie wzięła od nikogo ani grosza, chociaż my ciągle jej powtarzaliśmy, żeby robiła inaczej. Gdybym miał jeszcze raz zdecydować o wyborze uniwersytetu, postąpiłbym dokładnie tak samo. Nie zmieniłbym niczego, gdyż Knight okazał się wielkim coachem i człowiekiem, który potrafił ze mną rozmawiać również po treningu czy meczu. Gdyby nie on, nie byłbym teraz tym kim jestem. Był nie tylko moim trenerem, ale też nauczycielem oraz ojcem. Wszystko co osiągnąłem w dorosłym sporcie zawdzięczam jemu. On nigdy nie pozwolił mi osiąść na laurach. Zawsze motywował nas, żebyśmy starali się być najlepsi nie tylko na boisku, ale też poza nim.
W życiu każdego utalentowanego zawodnika akademickiego przychodzi moment, w którym zadaje on sobie pytanie: kontynuować naukę i podpisać profesjonalny kontrakt dopiero po uzyskaniu dyplomu czy przerwać edukację i kuć żelazo póki gorące? Obecnie świat sportu jest tak bardzo zdominowany przez pieniądze, że odpowiedź może być tylko jedna, lecz w czasach młodości Isiah Thomasa można jeszcze było mieć nadzieję, że chłopak zdecyduje się reprezentować Hoosiers przez dwie kolejne kampanie. – Jeśli pojawi się opcja wcześniejszego przejścia na zawodowstwo, to zapewne ją rozważę – mówił, choć w jego wypowiedziach sporo było też słów poświęconych kolejnemu sezonowi ligi uniwersyteckiej, więc fani Hoosiers liczyli, że ich rozgrywający prędko nie wyprowadzi się z Bloomington. Z biegiem czasu pojawiało się jednak coraz więcej wątpliwości. Chodziło w końcu o wielkie pieniądze, jakie Isiah mógłby zarabiać jako zawodowiec. Po latach spędzonych w slumsach chłopak miał pełną świadomość tego, że parafowanie zawodowego kontraktu rozwiązałoby garść problemów. – Trzeba rozważyć wiele aspektów i muszę się nad wszystkim głęboko zastanowić – obwieścił pewnego dnia. – Dzięki temu byłbym przecież ustawiony. Moja rodzina zyskałaby wiele możliwości, a matka nie musiałaby pracować do końca swojego życia. Jeszcze z nikim nie rozmawiałem na ten temat. To jest moja decyzja i sam muszę ją podjąć. Nie fair byłoby angażowanie w to innych osób. Jeszcze nie wiem co, uczynię. Na UI mam wielu przyjaciół, szczególnie w zespole Hoosiers.
Słowa Thomasa z jednej strony sugerowały, że cokolwiek zrobi, to najpierw przemyśli wszystkie plusy i minusy, a z drugiej dawały poważne przesłanki do zastanawiania się nad tym, w jakim zespole NBA lada chwila wyląduje. Klamka zapadła dokładnie 1 kwietnia 1981 roku, niespełna miesiąc po wywalczeniu mistrzostwa NCAA. – Chciałbym ogłosić, że moje nazwisko znajdzie się na liście zawodników zakwalifikowanych do najbliższego draftu NBA – Isiah napisał w specjalnym oświadczeniu na łamach… uczelnianej gazety. – W tym miejscu chciałbym wyrazić uznanie dla osób, dzięki którym miałem możliwość pobierania nauki na Indiana University oraz reprezentowania Hoosiers – drużyny z wielkimi tradycjami pod wodzą Bobby’ego Knighta, który jest znakomitym szkoleniowcem. Prawdopodobnie nigdy nie zdołam się w pełni odwdzięczyć za wszystko, co otrzymałem, ale mam nadzieję, że swoim wkładem w sukces tego zespołu udało mi się spłacić choć część długu.
Point-guard rodem z Chicago wyjaśnił również przyczyny tego, dlaczego zdecydował się na wcześniejsze przejście na zawodowstwo: – Mam zobowiązania wobec rodziny. Choć decyzja była trudna, to nie mogłem wybrać inaczej. W tym miejscu chciałbym również podziękować coachowi Knightowi oraz całemu sztabowi szkoleniowemu za to jakim się stałem człowiekiem i koszykarzem. Dziękuję też kolegom z zespołu, za którymi będę bardzo tęsknił. Jestem także wdzięczny wszystkim wiernym fanom Hoosiers pielęgnującym tradycję, która na pewno będzie kontynuowana jeszcze długo po moim odejściu. Na końcu chciałbym podziękować również braci studenckiej. Być może zdobycie dyplomu zajmie mi trochę więcej czasu, ale będę wracał na uczelnię dopóki go nie uzyskam.
Te ostatnie słowa dawały nadzieję na to, że wcześniejsze deklaracje Isiah dotyczące zapewnienia sobie wykształcenia pozwalającego robić coś poza profesjonalnym graniem w basket nie były tylko pustymi frazesami. „Mikrus”, jak nazywał młodego rozgrywającego Bobby Knight, miał dopiero dwadzieścia lat i matka wciąż miała spory wpływ na jego decyzje. Mary pozwoliła synowi podpisać zawodowy kontrakt po zaledwie dwóch latach na IU, lecz nie chciała słyszeć o całkowitej rezygnacji z edukacji na rzecz sportu. Koniec sezonu NBA nie równał się więc kilku miesiącom wakacji, a siedzeniu z nosem w książkach i zakuwaniu materiału do egzaminów.
Choć Thomas przed draftem należał do bardzo młodych zawodników, to jego osiągnięcia sugerowały, że zostanie wybrany z jednym z trzech pierwszych numerów. Kandydatami do zaangażowania chłopaka były więc teamy New Jersey Nets, Detroit Pistons oraz Dallas Mavericks. Wśród zachwytów nad umiejętnościami rozgrywającego mistrzowskiej ekipy Hoosiers pojawiały się jednak również obawy, czy filigranowy zawodnik sprosta trudom rywalizacji w najlepszej lidze na świecie, zdominowanej przez rosłych i muskularnych facetów.
Dallas Mavericks w kampanii 1980/81 zanotowali fatalny bilans 15-67, ale dzięki temu wygrali w loterii pierwszy pick i mogli pozyskać w drafcie kogo tylko chcieli. – Isiah to zwycięzca, a ja kocham zwycięzców – mówił Dick Motta, ówczesny coach ekipy z Teksasu. – Kiedy podpisujesz umowę z takim zawodnikiem jak on, to pozycję rozgrywającego masz obsadzoną na kolejnych pięć lub dziesięć lat. Pomimo tylu ciepłych słów ze strony trenera, Thomas nie był przekonany do przeprowadzki na Dziki Zachód. – Nie jestem wielkim fanem kowbojów – mówił pół żartem, pół serio. Nie wiadomo, czy te słowa miały wpływ na decyzję działaczy Mavs, ale faktem jest, że z „jedynką” wybrany został dobry kolega Thomasa grający wcześniej dla DePaul – Mark Aguirre.
Włodarze posiadających drugi pick Detroit Pistons po wcześniejszych wypowiedziach trenera Motty byli na tyle pewni, że Mavericks sięgną po „Mikrusa”, że w ogóle o nim nie myśleli. Gdy jednak nagle okazało się, że pozyskanie perspektywicznego point-guarda stało się możliwe, nie kryli zadowolenia. – To jest moment, na który czekaliśmy – obwieścił Jack McCloskey, generalny menadżer Tłoków. – Na sto procent zaangażujemy Isiah. Kiedy ma się na stole tak fantastyczną ofertę, to nie można wyrzucić jej do kosza. Nie przewiduję też, że będziemy chcieli go wymienić na kogoś innego. To zawodnik, który ma charyzmę, urok osobisty oraz potrafi wprowadzić do gry elementy magii. Jest po prostu napakowany talentem.
Isiah miał być graczem, który tchnie w Detroit Pistons nowego ducha i po czterech sezonach z ujemnym bilansem wyprowadzi Tłoki na zwycięską ścieżkę. Słowo się rzekło, więc Thomas wkrótce parafował umowę z ekipą ze stanu Michigan. Jego agent, George Andrews, wynegocjował mu pensję w wysokości czterystu tysięcy dolarów rocznie oraz liczne bonusy, dające w sumie ponad milion „zielonych”. – To dla mnie wielka szansa – powiedział Isiah tuż po złożeniu podpisu na kontrakcie. – Do szkoły można wrócić w każdym momencie, ale nie w każdym da się zarobić milion dolarów.
Profesjonalista
– W Pistons nie ma ani jednego zawodnika, któremu mógłbym podać piłkę – żartował Isiah jeszcze przed parafowaniem kontraktu w NBA. To jednak właśnie Thomas miał sprawić, że zespół zacznie wygrywać.
Obawy o to czy filigranowy rozgrywający poradzi sobie wśród zawodowców zostały rozwiane już w pierwszym meczu sezonu zasadniczego, kiedy to Tłoki rozprawiły się przed własną publicznością z Milwaukee Bucks 118:113. Gracz rodem z Chicago uzbierał wówczas aż 31 „oczek”, przejmując pełną kontrolę nad ofensywą teamu prowadzonego przez Scotty’ego Robertsona. – W zasadzie nie skupiam się na liczbie zdobytych przez niego punktów – coach oceniał postawę debiutanta. – Bardziej interesuje mnie ten drugi aspekt, czyli sprawowanie pieczy nad akcjami ofensywnymi. To jest jego główne zadanie. Gdybym powiedział, że Isiah zagrał dobry mecz, to bym go nie docenił.
Postawą żółtodzioba zachwyceni byli nie tylko ludzie związani z klubem ze stanu Michigan. – Nie ma wątpliwości, że to zawodnik, który sprawia, iż jego koledzy z zespołu wspinają się na wyżyny swoich umiejętności – twierdził Quinn Buckner, ówczesny rozgrywający Milwaukee Bucks. – On potrafi myśleć na boisku. Dobrze również udaje, że jest faulowany. Sędziowie nie dowierzają, iż tak młody gracz może być tak doświadczony w tej sztuce, ale taka jest prawda. Spotkanie przeciwko Kozłom nie rozpoczęło się dobrze dla Tłoków, które pierwszą kwartę przegrały aż 24:38. W kolejnych ekipa Scotty’ego Robertsona odrobiła jednak straty, a mądra gra pozwoliła w końcówce wypracować nawet niewielką przewagę, która utrzymała się do końcowej syreny. – Czuję się całkiem nieźle – mówił Isiah chwilę po tym jak zwycięstwo Pistons na inaugurację sezonu 1981/82 stało się faktem. – Udało mi się osiągnąć to co chciałem, więc teraz mogę na chwilę usiąść i odpocząć.
Ze względu na siedzibę koncernu General Motors miasto Detroit w przeszłości należało do najważniejszych ośrodków przemysłu samochodowego. W 1950 roku liczyło sobie niemal dwa miliony mieszkańców, lecz postępująca deindustrializacja sprawiła, że do dnia dzisiejszego ludności ubyło o ponad połowę. Gdy Pistons wybierali w drafcie Isiah Thomasa, sytuacja wyglądała jeszcze całkiem nieźle, a Tłoki swoje spotkania rozgrywały na zadaszonym stadionie Pontiac Silverdome. – Na mecze przychodzi po dziesięć tysięcy kibiców, a obiekt może pomieścić osiem razy tyle – Isiah żalił się pół żartem, pół serio. Prawda jednak jest taka, że nawet przed niezbyt dużą liczbą fanów Thomas czułby wielką tremę, gdyby jego debiutu w lidze zawodowej nie poprzedził szereg spotkań kontrolnych. – Nie denerwowałem się zbytnio – opowiada o swoim pierwszym występie w NBA. – Większe napięcie czułem w trakcie meczów przedsezonowych. Dziękuję Bogu, że mogłem wziąć udział w tych potyczkach.
Przed przybyciem „Mikrusa” do stanu Michigan Pistons cztery wcześniejsze kampanie kończyli na minusie, nie kwalifikując się do play-off’s. Sezon 1980/81 w ich wykonaniu był fatalny, gdyż zakończył się bilansem 21-61 – najgorszym w Konferencji Wschodniej. W następnym Scotty Robertson oprócz Isiah Thomasa miał do dyspozycji graczy takich jak Kelly Tripucka, Kent Benson, John Long, Phil Hubbard, Bill Laimbeer, Edgar Jones, Vinnie Johnson czy Ron Lee. Ten team miał sprawić, że chłopcy do bicia staną się wreszcie zespołem chociaż na miarę pierwszej rundy play-off’s. Kampania 1981/82 zaczęła się całkiem nieźle, gdyż Tłoki wygrały swoje trzy pierwsze mecze, a po ośmiu legitymowały się całkiem dobrym bilansem 8-5. Dzięki oczekiwanemu od wielu lat pozytywnemu otwarciu rozgrywek, gazety oszalały na punkcie rozgrywającego z Chicago, a na trybunach Pontiac Silverdome zaczęło zasiadać niemal o połowę więcej kibiców niż zazwyczaj. Lokalna prasa prześcigała się natomiast w wymyślaniu nagłówków poświęconych byłemu podopiecznemu Bobby’ego Knighta. „Niech żyje Isiah, nasz zbawiciel!”, brzmiał jeden z tych hurraoptymistycznych.
Zaangażowanie Thomasa wyraźnie odmieniło sytuację Pistons, ale pisanie o koszykarskiej gorączce, która zapanowała w mieście, byłoby już lekkim nadużyciem. Niemniej jednak niewielkich rozmiarów point-guard szybko stał się ulubieńcem publiczności, a za uwielbienie odpłacał się nie tylko dobrą grą, ale i uśmiechem od ucha do ucha, który towarzyszył jego poczynaniom od pierwszej do ostatniej minuty każdego spotkania. Z tego właśnie powodu prasa zaczęła nazywać go „aniołem z brudną twarzą” lub „zabójcą o anielskim uśmiechu”. Isiah tymczasem koncentrował się na jak najlepszych występach oraz… podpisywaniu kontraktów reklamowych. Szacuje się, że za pierwszą umowę z producentem obuwia, firmą Converse, zainkasował około sto tysięcy dolarów. Występujący z numerem „11” Thomas w pojedynkę nie mógł wiele osiągnąć. Na szczęście miał obok siebie kogoś takiego jak Kelly Tripucka, który został wybrany przez Pistons w tym samym drafcie co Isiah. Niski skrzydłowy notował średnio ponad 21 punktów, a jego zdobycze często były zasługą idealnych podań „Mikrusa”. – Isiah i ja nie zostaliśmy stworzeni, żeby ponosić porażki – mówił w jednym z wywiadów.
– Ludzie nie mają pojęcia, jak wyczerpująca jest gra w lidze zawodowej i jak męczące potrafią być ciągłe podróże – Thomas opowiadał o swych trudnych początkach w NBA. – Ja gram dla zabawy i nagle odkryłem czym jest presja, bo zacząłem otrzymywać wynagrodzenie za swoje występy. Czasem trzeba grać trzy mecze pod rząd w trzech różnych miastach, a fani zawsze wymagają od ciebie stuprocentowego poświęcenia. Możesz być zmęczony lub kontuzjowany, ale to nie jest żadną wymówką. Choć Tłoki w zmaganiach 1981/82 ostatecznie wypracowały bilans 39-43 i nie zakwalifikowały się do play-off’s, to Isiah mógł być z siebie dumny. Zdobywał średnio 17 punktów, dokładając do tego 7,8 asysty, 2,9 zbiórki oraz 2,1 przechwytu. Znakomite statystyki pozwoliły mu na występ w lutowej All-Star Game. „Mikrus” znalazł się w pierwszej piątce Wschodu u boku takich sław jak Julius Erving, Larry Bird, Tiny Archibald oraz Artis Gilmore. Ponadto młody rozgrywający załapał się do pierwszej piątki debiutantów, a magazyn Sporting News uznał go za najlepszego pierwszoroczniaka sezonu. – Nigdy nie myślałem o tym, że zostanę wybrany debiutantem roku lub znajdę się w teamie najlepszych pierwszoroczniaków – opowiada. – Po prostu starałem się pomagać drużynie, a te wyróżnienia to pokłosie tego.
Isiah Thomas i Kelly Tripucka stanowili dobraną parę na parkiecie, lecz idealny team w tamtych czasach nie mógł funkcjonować bez solidnego wielkoluda. W Pistons kimś takim miał być Bill Laimbeer, który przybył do Detroit jeszcze w trakcie kampanii 1981/82. Jako syn prezesa dobrze prosperującej korporacji śmiał się, że będąc zawodowym koszykarzem zarabia mniej od swojego ojca. Absolwent uczelni Notre Dame na obóz treningowy Tłoków przyjechał z nadwagą, ale trenerzy, działacze oraz koledzy z drużyny uwierzyli w jego talent, co pozwoliło mu zmotywować się do ciężkiej pracy nad sobą. – Każdy obdarzył mnie wielkim zaufaniem, a ja czułem, że muszę spłacić otrzymany kredyt – opowiada.
Choć liderzy ekipy ze stanu Michigan spełniali pokładane w nich nadzieje, to w rozgrywkach 1982/83 coś poszło nie tak. Isiah dostarczał średnio aż 22,9 punktu, 4 zebrane piłki, 7,8 kluczowego podania i 2,5 „kradzieży”, ale jego team zanotował regres i z bilansem 37-45 po raz kolejny znalazł się poza play-off’s. Pistons mieli fantastycznego rozgrywającego, dobrego strzelca oraz solidnego centra, ale wciąż patrzono na nich jak na drużynę z drugiej ligi, która nie dorasta do pięt takim potęgom jak Boston Celtics czy Philadelphia 76ers. Trener Booby Knight na IU powtarzał Thomasowi, że porządny point-guard jest dobry we wszystkich elementach koszykarskiego rzemiosła i nie powinien się ograniczać do dostarczania piłki kolegom. Coach Robertson miał jednak troszkę inną wizję basketu. – Nigdy nie grałem tak jak on chciał – wspomina Isiah. – Zawsze czułem, że jestem wszechstronnym zawodnikiem i mogę zdobywać punkty, asystować oraz pomagać w defensywie. Wszystko jednak wskazywało na to, że trener chce zmienić moje priorytety i sprawić, żebym najpierw myślał o podawaniu, później o defensywie, a dopiero na końcu o rzucaniu do kosza.
Rozgrywający Pistnons z biegiem czasu znalazł nić porozumienia z trenerem i choć dzięki pewnym korektom Tłoki zaczęły grać bardziej zespołowo, to Scotty Robertson pożegnał się ze swoim stanowiskiem po zakończeniu rozgrywek. Trudno było mieć jednak wątpliwości co do tego, że Isiah zawsze dawał z siebie maksimum i miał sporo racji, poddając w wątpliwość system gry preferowany przez dotychczasowego coacha. Kochał koszykówkę i załapał się do drugiej piątki NBA. Gdy w listopadzie 1982 roku jego matka leżała w szpitalu po przebytym ataku serca, nie skorzystał z propozycji wzięcia sobie dnia wolnego i pojawił się w Pontiac Silverdome, żeby wystąpić w meczu przeciwko Indiana Pacers. Rzucił 16 oczek, dołożył do tego 10 asyst, a Tłoki wygrały tamto starcie aż 115:91. – Wiedziałem, że ona chciała, żebym zagrał w tamtym spotkaniu – mówił tuż po końcowej syrenie. – Koszykówka sprawia, że czuję się wolnym człowiekiem.
Jako przyczynę zwolnienia Scotty’ego Robertsona podano słabą grę defensywną prowadzonego przez niego teamu. Jego miejsce zajął niejaki Chuck Daly, pracujący wcześniej m. in. na uczelniach Duke, Boston College oraz University of Pennsylvania, a także w klubach NBA Philadelphia 76ers i Cleveland Cavaliers. Nowy coach miał nauczyć Tłoki żelaznej obrony, a efekty jego pracy było widać już w kampanii 1983/84, kiedy to Pistons osiągnęli bilans 49-33 i wreszcie zagrali w play-offs, gdzie już w pierwszej rundzie ulegli 2-3 New York Knicks. Isiah załapał się wtedy do pierwszej piątki ligi, podobnie jak w kolejnym sezonie, który był jeszcze lepszy, gdyż podopieczni Daly’ego odpadli z rywalizacji o tytuł dopiero w półfinale Wschodu, przegrywając 2-3 z Boston Celtics napędzanym przez fenomenalnego Larry’ego Birda.
– Nie wiem, kiedy to zaczęło działać, ale wreszcie zaczęło – Isiah opowiada o defensywnej taktyce wpajanej graczom Pistons przez nowego trenera. – Uważam, że poprawienie gry obronnej dało nam bardzo wiele. Po stracie piłki czy niecelnym rzucie potrafiliśmy uchronić się przed stratą punktów, dzięki czemu mieliśmy kolejną szansę na skuteczną akcję w ataku. Thomas w kampanii 1984/85 ze średnią 13,9 asysty wygrał klasyfikację najlepszych podających ligi. Rzucał też 21,2 „oczka”, zbierał 4,5 piłki oraz notował 2,3 „kradzieży”, dzięki czemu po raz czwarty z rzędu znalazł się w drużynie Wschodu na Mecz Gwiazd, który tym razem odbył się w Indianapolis. Wydarzenia mające miejsce w hali Hoosier Dome do dziś wzbudzają mnóstwo kontrowersji.
Nieczęsto się zdarza, by w debiutanckim sezonie na parkietach NBA zawodnik został wyznaczony do udziału w All-Star Game. Taki zaszczyt w lutym 1985 roku spotkał Michaela Jordana, którego nominowano do występu w barwach reprezentacji Konferencji Wschodniej. „MJ” na arenie w Indianapolis nie pokazał jednak niczego szczególnego – uzbierał zaledwie 7 punktów przy fatalnej skuteczności 2/7 z gry, dokładając do tego 6 zbiórek, 3 przechwyty oraz blok. W związku z tym w kuluarach szybko zaczęła krążyć legenda, iż słaba gra „Jego Powietrzności” była efektem spisku, który z zazdrości uknuli najwięksi wówczas gwiazdorzy ligi z Isiah Thomasem w roli głównej. Starsi koledzy z drużyny niemal ignorowali Michaela, gdy ten przebywał na parkiecie, a koszykarze Zachodu stosowali wobec niego twardą defensywę, co właściwie nie ma nigdy miejsca podczas Meczów Gwiazd.
Pomimo tego, że coś ewidentnie jest na rzeczy, uczestnicy tamtego zajścia wciąż nie przyznają się do winy. – Tak, to ja sterowałem tymi ludźmi – mówi z ironią w głosie Isiah Thomas. – Pamiętam, że nagle wszyscy zaczęli o tym pisać i gadać, aż w końcu zostało to przyjęte za pewnik. Teraz można o tym przeczytać nawet w książkach. Jeśli ktoś mówi, że ja, Julius Erving, Larry Bird i Moses Malone spotkaliśmy się i ustaliliśmy, że nie będziemy podawać Jordanowi piłki, to ja odpowiadam, że to absurd. As Detroit Pistons uważa, że legenda o spisku przeciwko Michaelowi była po prostu próbą wytłumaczenia jego słabego występu w All-Star Game. Thomas zauważa ponadto, że Jordan wówczas nie był jeszcze tym zawodnikiem, którym stał się niedługo później, i że na piedestale NBA musiał uznawać wyższość Ervinga, Birda czy Malone’a. Zdaniem ówczesnego rozgrywającego Tłoków warto także zauważyć, że Weekend Gwiazd odbywał się wtedy w rodzinnym mieście Larry’ego, który z uwagi na to chciał się pokazać z jak najlepszej strony, a koledzy po fachu starali się mu w tym pomóc. – Kiedy o pewnych rzeczach pisze się w książkach, które później czytają dzieci, to trzeba coś z tym zrobić. Zanim cokolwiek się napisze na temat tamtego wieczoru, należy najpierw obejrzeć taśmę z meczu, a dopiero później wyciągać wnioski. Niestety zazwyczaj jest tak, że ktoś gdzieś coś usłyszy, a potem uznaje to za fakt i przekazuje dalej – kończy Isiah.
Bad Boys
Lipiec 1985 roku był dla Isiah Thomasa nie tylko czasem odpoczynku po trudach sezonu w lidze zawodowej. Właśnie wtedy bowiem słynny koszykarz poślubił w Chicago piękną Lynn Kendall.
Pochodzący z „Wietrznego Miasta” sportowiec poznał swoją wybrankę pod koniec lat siedemdziesiątych. Kilka wiosen później oświadczył się jej w miejscu ich pierwszego spotkania, czyli na schodach biblioteki Indiana University. Młoda kobieta w takich okolicznościach nie mogła odmówić i wkrótce została żoną asa Detroit Pistons, zamieszkując z nim w stylowym domu w Bloomfield Hills, niedaleko stadionu Pontiac Silverdome. Jak się jednak okazało, pierwsze miesiące małżeństwa były bardzo trudnym okresem dla państwa Thomasów.
Isiah od początku rozgrywek 1985/86 narzekał na na obciążenia psychiczne i fizyczne, jakie za sobą niesie zawodowe uprawianie basketu na poziomie NBA. – Nie wytrzymam tu do trzydziestki – mówił. – To zadziwiające jak olbrzymią kontrolę ma nad tobą zarząd klubu. Może przecież zorganizować wymianę, która wywróci do góry nogami życie całej twojej rodziny. Nie mam zamiaru ciągać moich dzieci po całym kraju i przepisywać ich z jednej szkoły do drugiej. Słowa rozgrywającego Pistons brzmiały naprawdę poważnie. Isiah przez niemal dwa miesiące grał z urazem kolana, a jego zespół w pewnym momencie kampanii zasadniczej potrafił przegrać 11 z 13 spotkań. Ostatecznie ekipa ze stanu Michigan w regular season wypracowała bilans 46-36 i dostała się do play-off’s, lecz cudowny sen teamu pod wodzą Chucka Daly’ego zakończył się już w pierwszej rundzie po porażce 1-3 z Atlantą Hawks.
„Mikrus” w pewnym momencie myślał nawet o szybkim zakończeniu kariery, a jego frustracje wpływały na poczynania całego zespołu. Słaba postawa Pistons była nie tylko pokłosiem gorszych chwil ich lidera. Eksperci narzekali na Ricka Mahorna, który miał być zbyt powolny do szybkich kontrataków napędzanych przez Thomasa, a także ubolewali nad oddaniem do Sacramento Terry’ego Tylera, gwarantującego w niemal każdym meczu pokaźną zdobycz punktową. Przed podjęciem decyzji odnośnie swoich dalszych losów Isiah chciał jednak porozmawiać z głównym właścicielem Tłoków – Billem Davidsonem. Konwersacja ta okazała się dość owocna, a utalentowany point-guard postanowił nie zawieszać butów na kołku i w dalszym ciągu wspierać klub z Pontiac Silverdome. – Teraz mamy w kadrze innych zawodników niż w dwóch poprzednich latach – mówił. – Nie jesteśmy już tak szybcy, więc nie możemy być zespołem, którego gra opiera się na szybkich kontrach.
W rozgrywkach 1985/86 Thomas po raz trzeci w karierze znalazł się w pierwszej piątce NBA i po raz drugi otrzymał statuetkę MVP Meczu Gwiazd, ale to i tak nie zmazało plamy na jego honorze, która pojawiła się tak naprawdę jeszcze przed ślubem z Lynn – córką byłego agenta Secret Service. W lutym 1986 roku na świat przyszedł bowiem Marc – owoc związku Isiah oraz… Jenni Dones. – To była przygoda na jedną noc, która skończyła się ciążą, a ta kobieta później naciskała, żeby Thomas się z nią ożenił – mówi Elbert Hatchett, prawnik reprezentujący przed laty zawodnika ekipy ze stanu Michigan. Nie wszyscy zgadzają się jednak ze słowami tego mężczyzny. – To było o wiele więcej niż tylko jedna noc – opowiada osoba z otoczenia Jenni Dones. – Ta relacja trwała przez pewien czas, na pewno dłużej niż miesiąc. „Mikrus” uznał Marca za swojego syna bez zbędnych ceregieli, a potem płacił na jego rzecz alimenty. Koszykarz zobowiązał się również do jednorazowego wsparcia swego dziecka kwotą stu tysięcy dolarów tuż po uzyskaniu przez nie pełnoletności. Lynn postanowiła natomiast dać mężowi szansę i zapomniała o zdradzie, ale fakt ten niewątpliwie wpłynął na przyszłe relacje Isiah z Markiem.
Bill Laimbeer, Adrian Dantley, Joe Dumars oraz Sidney Green stanowili oprócz „Mikrusa” pierwszą piątkę Tłoków w zmaganiach 1986/87. Z ławki team pod batutą Chucka Daly’ego wspomagali natomiast m. in. Vinnie Johnson, Rick Mahorn, John Salley, Dennis Rodman i Kurt Nimphius. Isiah wreszcie odnalazł pasję, która pozwalała mu się zrelaksować pomiędzy ciężkimi meczami, wypełniającymi sezon NBA. Okazała się nią… poezja. Tak, dokładnie – startowy rozgrywający Pistons pisał wiersze podczas podróży z miasta do miasta lub siedząc samotnie w pokojach hotelowych. Jedno z jego dzieł zostało nawet swego czasu opublikowane na łamach magazynu „Sports Illustrated”. – Uwielbiam poezję, bo ona daje mi wolność – mówi. – Tu nie obowiązują żadne zasady i nic cię nie ogranicza. Jeśli nie chcesz, to nie musisz używać przecinków czy kropek. W ten sam sposób lubię grać w koszykówkę.
Nawet przybycie do Detroit Isiah Thomasa nie zmieniło tego, że Pistons nie byli uważani za zespół mogący pretendować do wywalczenia mistrzowskiego tytułu. Basket to sport zespołowy i choć jeden zawodnik może przesądzić o wyniku pojedynczego spotkania, to bez odpowiedniego wsparcia nigdy nie doprowadzi swojej drużyny na sam szczyt. Rozgrywający z Chicago miał w swojej dotychczasowej karierze kilku solidnych pomocników, ale dopiero przed kampanią 1986/87 zbudowano wokół niego skład mogący bić się o najwyższe cele. Nie bez powodu mówiło się, że przynajmniej pięciu rezerwowych Tłoków mogłoby z powodzeniem być graczami startowymi w wielu drużynach NBA.
Odmienione Tłoki pod wodzą Chucka Daly’ego zyskały przydomek „Bad Boys”, czyli „Źli Chłopcy”. Wszystko przez sposób gry oparty na sile fizycznej, niewidocznych dla sędziów faulach oraz trash-talkingu, czyli wyprowadzaniu przeciwników z równowagi przy pomocy słów. W nieczystych zagraniach przodowali Bill Laimberr i Rick Mahorn, ale reszta teamu starała się im dotrzymywać kroku. Nowa taktyka była skuteczna, gdyż Pistons w sezonie zasadniczym 1986/87 wygrali 52 z 80 gier, plasując się w tabeli Konferencji Wschodniej na trzecim miejscu. Isiah w lutym wystąpił w swoim szóstym Meczu Gwiazd, a na koniec rozgrywek załapał się do drugiej piątki ligi. Wszystko to dzięki znakomitym notowaniom indywidualnym: 20,6 punktu, 10 asyst, 3,9 zbiórki oraz 1,9 przechwytu. Celem teamu z miasta General Motors było jednak wtedy coś więcej niż sam awans do play-off’s.
Pistons przez dwie pierwsze serie przeszli jak burza, gromiąc 3-0 Washington Bullets i 4-1 Atlantę Hawks. W trzeciej kwarcie trzeciego starcia przeciwko Jastrzębiom Thomas rzucił aż 25 „oczek”, co stanowiło nowy rekord play-offs. – Jego gwiazda zaświeciła wtedy pełnym blaskiem – wspomina Bill Laimbeer. W kolejnym spotkaniu fenomenalny rozgrywający rodem z Chicago dał swej drużynie zwycięstwo, zdobywając punkty w ostatniej sekundzie widowiska. – Trzeba być silnym psychicznie, żeby wziąć na swoje barki akcję decydującą o losach pojedynku – mówił na gorąco, a dzień wcześniej podczas ceremonii w Bloomington odebrał dyplom ukończenia studiów na Indiana Univrsity. Życie zawodowego sportowca to ustawiczny brak wolnego czasu, a on pomimo tego potrafił się zmobilizować i dotrzymać złożonej kilka lat wcześniej obietnicy. – Mama była bardzo podekscytowana – wspomina. – Jednocześnie płakała i śmiała się. Targało nią wiele emocji.
O wielki finał Tłokom przyszło się zmierzyć z Boston Celtics, w barwach których niezmiennie brylował Larry Bird. Seria trwała aż siedem meczów, a każda z drużyn w pełni wykorzystała atut własnego parkietu, co skończyło się triumfem Celtów 4-3. W ostatnim spotkaniu team ze stanu Massachusetts wygrał zaledwie 117:114, a niezmordowani koszykarze Tłoków musieli sobie radzić nie tylko z przeciwnikami, ale z kibicami w hali Boston Garden, którzy delikatnie mówiąc nie okazali się zbyt gościnni. Po końcowej syrenie wielki skandal wywołał natomiast Dennis Rodman, który krótko podsumował Birda: – On jest przereklamowany pod wieloma względami. Nie sądzę, żeby był najlepszym zawodnikiem. Po prostu jest przereklamowany. Dlaczego zdobył taki rozgłos? Bo jest biały. O czarnym zawodniku nigdy się nie mówi, że jest najlepszy. „Robak” szybko zrozumiał, że nie zachował się zbyt elegancko, po czym przeprosił rywala, ale nie zmieniało to faktu, iż pogorszył w ten sposób i tak złą reputację „Bad Boys”.
Isiah jako niekwestionowany lider teamu z Detroit, został poproszony o komentarz do słów swojego kolegi. – Larry jest sławny tylko dlatego, że jest biały – zacytowała jego wypowiedź prasa, co wywołało jeszcze większe poruszenie. Oburzenie ludzi było tak wielkie, że „Mikrus” musiał zwołać specjalną konferencję prasową w kalifornijskim Inglewood przy okazji pierwszego starcia finałowego pomiędzy Los Angeles Lakers a Boston Celtics. Thomasa słuchało wówczas grubo ponad stu przedstawicieli mediów oraz sam Larry Bird. – Słowa, które wypowiedziałem tamtej nocy, były zwyczajnym żartem – mówił. – Jestem w posiadaniu nagrania, na którym słychać w moim głosie śmiech oraz sarkazm. Śmiejąc się powiedziałem do mikrofonu, że muszę się zgodzić z Rodmanem, iż gdyby Larry był czarny, to byłby po prostu jednym z wielu dobrych zawodników. No i stąd wzięły się te wszystkie kontrowersje.
Wiele postronnych osób uważało wypowiedź Thomasa za przejaw rasizmu. Takie podejście do sprawy bardzo bolało samego zainteresowanego: – Jestem facetem, który przez całe swoje życie starał się jednoczyć ludzi poprzez koszykówkę. W końcu głos zabrał też obecny na sali skrzydłowy bostońskich Celtów: – Wierzcie mi, że jeśli Isiah powiedział to w żartach, to tak właśnie było. Ja nie mam z tym żadnego problemu. Żal mi jedynie jego, bo te słowa dotknęły wielu ludzi i właśnie dlatego teraz tu jesteśmy. Podczas najbliższego starcia z Pistons na pewno dopadnę Dennisa Rodmana i się z nim rozliczę. Choć Bird załatwił spięcie z Isiah polubownie, to „Mikrus” po całym tym zamieszaniu zaczął o wiele bardziej zwracać uwagę na to co mówi do mikrofonu. Trzy razy się zastanowił, zanim odpowiedział na każde nawet niewinne brzmiące pytanie.
W zmaganiach 1987/88 Tłoki z bilansem 54-28 były już drugie na Wschodzie. Statystyki indywidualne Thomasa, zwanego też „Zeke”, nieco się pogorszyły, ale zyskał dzięki temu zespół, który ponownie zameldował się w finale konferencji, odprawiając z kwitkiem 3-2 Washington Bullets oraz 4-1 Chicago Bulls z niesamowitym Michaelem Jordanem w składzie. Podczas starć z ekipą z „Wietrznego Mista” Chuck Daly okazał się mistrzem defensywy. Trener Pistons opracował trzynaście zasad, które miały powstrzymać imperatorskie zapędy „Jego Powietrzności”. Reguły te sprowadzały się do podwójnego krycia lidera Byków oraz blokowania środka pola silnymi i wysokimi zawodnikami. Strategia ta okazała się niezwykle skuteczna, gdyż „Air” w całej serii tylko raz uzbierał ponad 30 „oczek”.
Na drodze Isiah i spółki do wielkiego finału NBA po raz kolejny stanęli Boston Celtics. Ekipa ze stanu Michigan po zaprzepaszczonej rok wcześniej szansie była niesłychanie zmotywowana do zdetronizowania teamu Larry’ego Birda. – Żeby ich pokonać, musimy tworzyć coś więcej niż drużynę koszykarską – mówił Thomas tuż po czwartym meczu serii, po którym stan rywalizacji brzmiał 2-2. – Trzeba stawić czoła pewnemu sposobowi myślenia. Celtowie nie są stworzeni do przegrywania i wszyscy wokół są tego samego zdania. Starcie numer pięć w Boston Garden zakończyło się sześciopunktowym triumfem Tłoków po dogrywce, choć do przerwy goście przegrywali różnicą kilkunastu „oczek”. Dwa dni później przed niemal czterdziestoma tysiącami kibiców zasiadającymi w Pontiac Silverdome, podopieczni Chucka Daly’ego dopełnili dzieła zniszczenia i awansowali do wymarzonego finału. Isiah rzucał ze słabiutką skutecznością 3/11 z pola, zdobywając łącznie 9 punktów, 9 asyst, 5 zbiórek i 3 przechwyty. Nie rozegrał może porywających zawodów, ale czuł wielką satysfakcję z tego, że ciężka praca wreszcie się opłaciła.
Celtowie schodzili z parkietu naprawdę zrezygnowani. Ze względu na styl preferowany przez „Bad Boys”, nikt w tamtych czasach nie lubił z nimi grać, a bostończycy dali temu wyraz udając się do szatni nawet bez rutynowego uścisku dłoni, będącego ogólnie przyjętym gestem uznania wobec umiejętności rywala. Jedynie Kevin McHale zdobył się na kilka ciepłych słów. – „Zeke”, nie zadowalaj się samym awansem do finału. Idź po pełną pulę – powiedział do Thomasa. Tymczasem czekające Tłoki zadanie wydawało się naprawdę trudne, gdyż zespół ze stanu Michigan o tytuł miał rywalizować z napakowanymi gwiazdami Los Angeles Lakers.
Podwójny mistrz
– „Magic” Johnson jest moim przyjacielem – mówił Isiah przed pierwszym meczem finałowej serii sezonu 1987/88 pomiędzy Detroit Pistons a LA Lakers. – To jeden z najcudowniejszych facetów pod słońcem.
Dwaj utalentowani rozgrywający w życiu prywatnym rzeczywiście stanowili parę dobrych kumpli i przy wielu okazjach odwiedzali się nawzajem w swoich domach. Kiedy jednak przychodzi do rywalizacji o mistrzostwo NBA, nie ma miejsca na sentymenty, więc Earvin nie zamierzał ułatwiać Thomasowi drogi po jego pierwszy pierścień. Dla Tłoków zmagania przeciwko Jeziorowcom zaczęły się wyśmienicie, bo od triumfu 105:93 w hali Forum. Dwa następne starcia padły jednak łupem podopiecznych Pata Rileya, więc należało czym prędzej wziąć się do roboty. Ekipa ze stanu Michigan potrafiła się mobilizować w trudnych sytuacjach, dlatego przed meczem numer sześć stan rywalizacji brzmiał 3-2 na korzyść teamu prowadzonego przez Chucka Daly’ego.
Przed piątym starciem finałowej serii będąca w zaawansowanej ciąży Lynn urodziła małego Joshuę, co dodało Isiah sporo energii. W trakcie starć z zespołem z Kalifornii rozgrywający rodem z Chicago nie czuł się dobrze. Rzucał ze słabą skutecznością i narzekał na potworny ból pleców, który musiał uśmierzać przy pomocy leków. Na dodatek ze względu na zbliżające się rozwiązanie miał problemy ze snem. Bez względu jednak na wszelkie przeciwności, drużyna z Detroit była o zaledwie krok od spełnienia marzeń i pokonania faworyzowanych Lakersów.
Jeszcze osiem sekund przed końcem szóstego meczu Pistons przegrywali zaledwie jednym punktem i byli przy piłce. Joe Dumars nieco z przypadku mógł być autorem akcji przesądzającej o mistrzostwie. Gracz Detroit niestety chybił, a Dennis Rodman bezskutecznie walczył o zbiórkę i piłka wylądowała za linią boczną. Na marne poszedł też cały wysiłek Isiah, który ze skręconą kostką uzbierał 43 punkty, 8 asyst, 6 przechwytów i 3 zbiórki. – To co on wyprawiał w drugiej połowie, było niesamowite – ocenił Pat Riley.
Co ciekawe, jeszcze przed niecelnym rzutem Dumarsa miała miejsce dość kontrowersyjna sytuacja, gdy Kareem Abdul-Jabbar wykorzystał dwa rzuty wolne po domniemanym faulu Billa Laimbeera. Nawet ówczesny coach Jeziorowców, Pat Riley, uważa dziś, że sędzia popełnił błąd odgwizdując przewinienie gracza „Bad Boys”: – W 1988 roku roku, kiedy byliśmy górą nad Tłokami, faul odgwizdany na Abdul-Jabbarze był wyjęty z kapelusza. Kareem wykonywał rzuty wolne i ręka mu nie zadrżała. Zawsze zachowywał spokój w takich momentach. Musiał je trafić i trafił. Dzięki temu prześlizgnęliśmy się do spotkania numer siedem i wygraliśmy całą serię.
W meczu numer siedem grający z urazem Thomas był już cieniem samego siebie. Lakersi w pewnym momencie spotkania prowadzili już różnicą piętnastu punktów, ale dzięki skutecznej defensywie i znacznym udziale Dennisa Rodmana Tłoki zdołały zmniejszyć straty, które na minutę przed końcową syreną wynosiły zaledwie dwa „oczka”. Do zwycięstwa znów zabrakło im jednak zimnej krwi – „Robak” najpierw sfaulował „Magica Johnsona”, który stanął na linii rzutów wolnych, a trzydzieści dziewięć sekund przed końcem czwartej kwarty oddał nierozważny rzut, całkowicie przekreślając szanse Pistons na triumf.
Żaden zespół nie jest w stanie odnieść wielkiego sukcesu, jeśli występujący w nim zawodnicy zamiast monolitu tworzą zlepek indywidualności. Tłoki w połowie kampanii 1988/89 legitymowały się bilansem 29-13 i nic nie wskazywało na to, że wkrótce przestaną być teamem dobrym, ale zbyt słabym na sięganie po najwyższe laury. W szeregach Pistons istniał bowiem konflikt dwóch silnych osobowości – Isiah Thomasa oraz Adriana Dantleya. Ten pierwszy oskarżał tego drugiego o pazerność i samolubność, a generalny menadżer klubu, Jack McCloskey, w celu ratowania sezonu wymienił tego drugiego na starego kumpla Isiah – Marka Aguirre’a z Dallas Mavericks. Transakcja ta zaskoczyła wielu obserwatorów, a od drwin nie mógł powstrzymać się środkowy Mavs – Sam Perkins: – Powinniśmy zorganizować całodniową imprezę, żeby uczcić jego odejście. Chłopakom z Detroit życzę powodzenia, bo na pewno im się to teraz przyda.
– W Dallas byłeś gwiazdą – rzekł „Zeke” witając w drużynie swego dobrego kolegę. – Tutaj jednak nasz dziewiąty zawodnik jest tak samo popularny jak ty. Prawdziwych mężczyzn podobno poznaje się nie po tym jak zaczynają, lecz po tym jak kończą. Aguirre w Teksasie miał opinię łasego na rzuty, ale przybywając do Michigan wyzbył się dawnych naleciałości i stał się częścią perfekcyjnie zaprogramowanej maszyny do wygrywania. Isiah wreszcie mógł współpracować z kimś, kto go nie irytował, a Pistons do końca kampanii zasadniczej przegrali tylko sześć spotkań, kończąc zmagania z najlepszym w całej lidze bilansem 63-19. „Mikrus” także coraz bardziej poświęcał się dla zespołu, po raz kolejny obniżając swoje statystyki. Zdobywał średnio 18,2 „oczka”, dokładając do tego 8,3 kluczowego podania, 3,4 zebranej piłki oraz 1,7 „kradzieży”. W lutym znów zagrał w All-Star Game, ale na indywidualne nagrody nie miał już co liczyć. Zresztą o nich nawet nie myślał, gdyż w jego głowie tliła się tylko jedna myśl: sięgnąć po upragniony tytuł.
W drodze do finałowej serii kampanii 1988/89 Tłoki pokonały kolejno 3-0 Boston Celtics Larry’ego Birda, 4-0 Milwaukee Bucks oraz 4-2 Chicago Bulls dowodzonych na parkiecie przez głodnego sukcesów Michaela Jordana. Najtrudniejsza okazała się oczywiście przeprawa z Bykami. Gdy w wygranym 100:91 starciu numer dwa Isiah uzbierał 33 punkty, tuż po końcowej syrenie jako kapitan zwołał nadzwyczajne spotkanie drużyny, na które wstępu nie miał nawet trener. Gdy zebranie wreszcie dobiegło końca, wytłumaczył czemu miało służyć: – To nie jest dobre dla zespołu, kiedy jeden zawodnik zdobywa tyle „oczek”, ile ja dziś rzuciłem. Tworzymy tak dobry team, ponieważ mamy w składzie sześciu graczy, których stać na dwucyfrowe zdobycze.
O tytuł Pistons znów przyszło się zmierzyć z Los Angeles Lakers napędzanymi przez „Magica” Johnsona, Kareema Abdul-Jabbara oraz Jamesa Worthy’ego. Choć naprzeciw siebie stanęły dwie najlepsze drużyny ligi, to tym razem ekipa ze stanu Michigan zwyczajnie upokorzyła Kalifornijczyków, triumfując 4-0. „Zeke” w finałowej serii dawał Tłokom więcej niż podczas regular season, ale nagroda MVP zasłużenie przypadła Joe Dumarsowi, który spisywał się jeszcze lepiej. Thomas mógł się jednak tylko cieszyć, gdyż po latach niepowodzeń wreszcie osiągnął to, na czym zależało mu najbardziej. Mistrzowie NBA zapisują się bowiem w historii basketu na wieki.
Apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc ekipa z miasta General Motors miała chrapkę na tytuł również w kampanii 1989/90. Oprócz „Mikrusa” trzon Tłoków stanowili wówczas Bill Laimbeer, Joe Dumars, James Edwards, Dennis Rodman, Mark Aguirre, Vinnie Johnson oraz John Salley, a bilans 59-23 w sezonie zasadniczym dawał nadzieję na naprawdę zadowalający rezultat końcowy. Przez dwie pierwsze rundy play-off’s Pistons przeszli jak burza, odprawiając z kwitkiem 3-0 Indianę Pacers i 4-1 New York Knicks. W finale Wschodu Isiah i spółka stoczyli natomiast pasjonujący bój z jordanowskimi Bykami, zakończony kolejnym sukcesem, tym razem 4-3. O triumfie „Bad Boys” zdecydowała przewaga własnego parkietu.
W finałowych starciach chłopcy Chucka Daly’ego trafili na dość nieoczekiwanych przeciwników, czyli Portland Trail Blazers, w barwach których błyszczał Clyde Drexler. Team ze stanu Oregon okazał się wymagającym rywalem, ale poległ już po pięciu starciach. – Nie znaliśmy jeszcze smaku finału, a oni wręcz przeciwnie – opowiada „The Glide”. – W poprzednich rozgrywkach w serii decydującej o tytule pokonali do zera Lakersów i wszyscy na nich stawiali. Eksperci dawali im jednak tylko minimalnie większe szanse. Mieli w składzie Isiah Thomasa oraz Joe Dumarsa, byli świetnie zorganizowani w defensywie i dysponowali silną ławką z Vinnie Johnsonem, Johnem Salleyem and Markiem Aguirre na czele. W NBA w tamtych czasach nie było zespołu, który nie narzekał na nieczystą grę Tłoków. W efekcie tego zawodnicy z Detroit mogli się szczycić podwójnym mistrzostwem ligi, choć mało kto ich lubił. – Prezentowaliśmy dwa zupełnie odmienne style – dodaje Drexler. – Nie bez przyczyny nadano im przydomek „Bad Boys”. Grali bardzo nieczysto. Bill Laimbeer to prawdopodobnie największy ekspert w tej dziedzinie w historii koszykówki. Nienawidziliśmy ich. Najpierw próbowali zrobić ci krzywdę, a później się z tego śmiali.
Sposób gry prezentowany przez „Złych Chłopców” mógł się nie podobać, ale nie zmienia to faktu, że do historii przechodzą tylko zwycięscy, a po latach mało kto pamięta styl w jakim triumf został odniesiony. Tamte finały były też wielkim popisem Isiah Thomasa, który notował w nich 27,6 „oczka”, 7 asyst, 5,2 zbiórki oraz 1,6 przechwytu. Genialnie dowodził swoimi kolegami na parkiecie, a jego dziewiąty sezon w lidze zawodowej został nagrodzony nie tylko mistrzowskim pierścieniem, lecz również statuetką MVP finałów.
Po powrocie do domu z piątego starcia finałowego przeciwko Trail Blazers, „Zeke” nie miał wesołej miny. Lynn była cała we łzach po tym jak na antenie stacji WJBK obejrzała wiadomości, w których podano, że jej mąż jest łączony z federalnym śledztwem badającym grupę przestępczą pod przewodnictwem Henry’ego Hilfa, organizującą nielegalny hazard na terenie całych Stanów Zjednoczonych. Wszystko przez bliską znajomość Emmetem Denhą – wielkim fanem Tłoków, właścicielem lokalnego supermarketu oraz ojcem chrzestnym Joshuy. Federalni mieli zamiar wziąć pod lupę sporą liczbę czeków, które mężczyzna realizował dla swojego przyjaciela. W telewizji mówiono też, że Mark Aguirre wyjawił byłemu agentowi FBI, że Isiah ma problem z hazardem i obstawia wysokie stawki podczas gry w kości. Oczywiście kolega z drużyny oficjalnie wszystkiemu zaprzeczał, a Thomas wszelkie rewelacje na swój temat określił jako nonsensowne. Przyznał jedynie, że od czasu do czasu zdarzyło mu się zagrać w kości, ale stawki oscylowały od dziesięciu do trzydziestu „zielonych”. Realizację czeków przez przyjaciela tłumaczył natomiast niechęcią do pokazywania się w miejscach publicznych.
– Jestem naprawdę wściekły, bo to nie ma nic wspólnego z rzeczywistością – „Zeke” komentował coraz nowsze rewelacje na temat swojego problemu z hazardem. – Będę też niezwykle zdumiony, jeśli okaże się, że Emmet Denha miał z tym coś wspólnego. Uważam hazard za jedną z najgłupszych aktywności, jakich można się oddać. To pewna porażka. Tymczasem w mediach mówiło się o tym, że koszykarz grał o naprawdę wysokie stawki, a suma zrealizowanych przez jego przyjaciela czeków wynosiła około sto tysięcy dolarów.
Choć „Mikrusowi” nigdy niczego nie udowodniono, to Emmet Denha oraz Henry Hilf usłyszeli wkrótce wyroki skazujące. Przez supermarket należący do tego pierwszego przewinęło się łącznie sześć milionów dolarów, pochodzących z nielegalnego hazardu. Armen Keteyian, Harvey Araton i Martin F. Dardis przeprowadzili natomiast swoje własne śledztwo, które zakończyło się publikacją książki pt. „Money Players: Inside the New NBA”. Pozycja ta stara się dowieść, że Thomas również był zaangażowany w ten proceder i zwyczajnie wymknął się z rąk wymiaru sprawiedliwości. Mężczyźni w swoim dziele piszą, że oprócz Isiah hazardzistą był też inny zawodnik Pistons – James Edwards, i że tajne spotkania, podczas których grano o niebotyczne stawki, odbywały się zazwyczaj u Emmeta Denhy i boksera Tommy’ego Hearnsa. Jeden z informatorów z przekonaniem opowiada o tym, jak Thomas podczas jednego wieczoru wygrał ćwierć miliona „kawałków”, a podczas innego zgarnął pięćdziesiąt sześć tysięcy i opuścił lokal z całą sumą zawiniętą w prześcieradło. Autorzy książki ponadto rozważają możliwość ustawienia przez Thomasa i Edwardsa dwóch meczów swojej drużyny w 1989 roku. W jednym z nich „Zeke” zaprezentował się wręcz katastrofalnie, a w drugim nie wystąpił skarżąc się na pokładzie samolotu na ból głowy oraz drętwienie nóg po ciosie otrzymanym we wcześniejszym spotkaniu. Sęk jednak w tym, że kontuzję zgłosił w momencie, w którym nie mogli dowiedzieć się o niej bukmacherzy.
– Nigdy, ale to przenigdy nie byłem zaangażowany w ustawianie meczów – broni się Isiah, a James Edwards mu wtóruje. Po tym, ile wychowany w Chicago rozgrywający uczynił dla Tłoków, ciężko mu nie wierzyć, choć jego kontakty z ludźmi zamieszanymi w nielegalny hazard mogą budzić lekkie wątpliwości. Pewien niepokój wprowadza też stanowisko autorów powyższej książki, która opiera się na relacjach ludzi niewymienionych z imienia i nazwiska. – Jesteśmy gotowi bronić każdego słowa w każdym rozdziale – mówi Armen Keteyian. – Nasze źródła są prawdziwe – żyją i oddychają, a nasi prawnicy wiedzą, kim te osoby są. Wszyscy ci ludzie są również gotowi się ujawnić, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Pechowy koniec
Kampania 1990/91 nie była szczęśliwa ani dla Isiah, ani dla Pistons. Kontuzja nadgarstka wykluczyła rozgrywającego z niemal połowy sezonu zasadniczego, a Tłoki tym razem nie obroniły tytułu.
Statystyki Thomasa nie wyglądały źle – 16,2 punktu, 9,3 asysty, 3,3 zbiórki oraz 1,6 przechwytu, dzięki czemu ekipa ze stanu Michigan po raz kolejny zameldowała się w finale Wschodu. Podopiecznym Chucka Daly’ego znów przyszło się zmierzyć z Chicago Bulls, ale uczący się na błędach Michael Jordan i spółka nie dali sobą pomiatać i zwyciężyli gładko 4-0. Dotkliwe porażki w sporcie się zdarzają, dlatego Bykom ciężko było zrozumieć zachowanie przeciwników, którzy nie pogratulowali zwycięzcom choćby poprzez zwykły uścisk dłoni. – Oni nie okazali nam żadnego szacunku, więc dlaczego my mieliśmy to zrobić? – pytał retorycznie Isiah tuż po końcowej syrenie. Urodzony w „Wietrznym Mieście” point guard starał się jednak nie robić wielkiej tragedii z niepowodzenia swojej drużyny – w końcu zespół zdobywający mistrzostwo dwa razy z rzędu ma prawo do chwili słabości.
– Mam zamiar odpocząć fizycznie i psychicznie – mówił Thomas po zakończeniu kampanii 1990/91. – Powygrzewam się trochę w słońcu. Większość ludzi nie wie, co to znaczy pracować pod ciągłą presją. Nie sądzę również, że ktokolwiek zdaje sobie sprawę z tego, przez co musieliśmy przechodzić w ostatnich latach. To okrutna forma tortur i ciężko ją porównać z czymkolwiek. W kuluarach sporo się też mówiło na temat możliwej zmiany otoczenia przez niespełna trzydziestoletniego wówczas zawodnika. Ostatecznie nic takiego się nie stało i „Zeke” w kolejnych rozgrywkach ponownie przywdział strój Tłoków.
Mało który sportowiec nie marzy o reprezentowaniu swojego kraju w igrzyskach olimpijskich, a Isiah należał do osób, którym bardzo zależało na zdobyciu jakiegoś medalu dla Stanów Zjednoczonych. W 1980 roku jego wyjazd do Moskwy wykluczyły względy polityczne, więc kolejna szansa pojawiła się dopiero po zmianie przepisów FIBA, które przed zaplanowanymi na lato 1992 roku zmaganiami w Barcelonie dopuściły do rywalizacji zawodowców z NBA. Thomasowi nigdy nie było jednak dane zaznać smaku olimpijskiej walki, gdyż nie otrzymał on powołania do reprezentacji USA biorącej udział w igrzyskach w stolicy Katalonii.
Pierwszym trenerem kadry ochrzczonej „Dream Teamem” został Chuck Daly, a dwunastka jego znakomitych chłopaków to: Charles Barkley, Larry Bird, Clyde Drexler, Patrick Ewing, „Magic” Johnson, Michael Jordan, Christian Laettner, Karl Malone, Chris Mullin, Scottie Pippen, David Robinson i John Stockton. Jednym taka lista wydawała się jak najbardziej słuszna, a innym nie podobała się obecność na niej będącego zawsze w cieniu „Jego Powietrzności” Pippena czy Laettnera, który był uważany za czołowego zawodnika akademickiego. Ci drudzy najchętniej widzieliby w składzie wciąż prezentującego wysoki poziom rozgrywającego Detroit Pistons – Isiah Thomasa.
Gdy ostatecznie stało się jasne, że „Zeke” nie pojedzie do Barcelony, za głównego winowajcę takiego obrotu spraw zaczęto uważać… Michaela Jordana. Lider Chicago Bulls nie przepadał za zawodnikiem Tłoków i mówiono, iż wykorzystał swoje wpływy, żeby zemścić się na Thomasie za wiadomą sytuację z Meczu Gwiazd w 1985 roku. Ciężko jednak w to do końca uwierzyć, gdyż obecny w zespole „Magic” Johnson uchodził za wielkiego przyjaciela Isiah, a filigranowy point guard był dodatkowo etatowym graczem ligowej drużyny prowadzonej przez coacha Chucka Daly’ego. Oskarżenia padły również pod adresem innego asa Byków, Scottiego Pippena, który stwierdził ponoć, że nie nie wystąpi na igrzyskach, jeśli Isiah będzie w tej samej drużynie. – Chyba nigdy dotąd nie było we mnie tylu emocji naraz – komentował Thomas listę powołanych do „Dream Teamu”. – Nie jest to najbardziej rozczarowujący moment w moim życiu, ale naprawdę niewiele brakowało. To gorzka pigułka do przełknięcia i mam nadzieję, że szybko przestanę czuć jej smak.
„MJ” wielokrotnie był pytany o sytuację z „Zeke”, lecz za każdym razem mówił, że to nie on zadecydował o tym, iż ówczesny rozgrywający Pistons zmagania w Barcelonie mógł śledzić jedynie w domu przed telewizorem. – Wszystko co mogę zrobić, to uwierzyć Michaelowi na słowo – twierdzi Isiah po latach. – On powiedział, że pominięcie mnie nie było jego sprawką i dla świętego spokoju muszę wierzyć w te słowa. Pragnąłem być częścią „Dream Teamu”, ale nie otrzymałem takiej szansy. Rzeczywistości jednak nie dało się oszukać i prawda była taka, że wśród członków barcelońskiej kadry Stanów Zjednoczonych Thomas miał więcej wrogów niż przyjaciół. W sezonie 1991/92 Tłoki pożegnały się z marzeniami o tytule już w pierwszej rundzie play-off’s, przegrywając 2-3 z New York Knicks. Nieco wcześniej natomiast zmierzyły się z Utah Jazz, kiedy to lider Jazzmanów, Karl Malone, wyprowadził cios łokciem, po którym Isiah musiał mieć założonych czterdzieści szwów w okolicach oka. – On zrobił to specjalnie i za to go nie lubię – grzmiał „Zeke”.
Całej prawdy o pominięciu Isiah Thomasa przy selekcji do legendarnego „Dream Teamu” prawdopodobnie nie poznamy jeszcze przez wiele lat, gdyż nie zdołał jej odkryć nawet film dokumentalny, mający premierę w 2012 roku. Tymczasem życie musiało toczyć się dalej, aż nastała kampania 1992/93, w której na stanowisku głównego coacha Pistons nie było już Chucka Daly’ego. Twórca potęgi „Bad Boys” ustąpił miejsca Ronowi Rothsteinowi, a „Źli Chłopcy” z drużyny bijącej się o najwyższe cele spadli na dziesiąte miejsce w Konferencji Wschodniej, co oznaczało brak awansu do play-off’s. „Zeke” dostarczał średnio 17,6 „oczka”, 8,5 kluczowego podania, 2,9 zebranej piłki oraz 1,6 „kradzieży”. Wciąż potrafił wiele dać zespołowi, choć do formy z najlepszych lat trochę mu brakowało.
Do rozgrywek 1993/94 Pistons przystąpili z nowym szkoleniowcem – Donem Chaneyem i chyba nikt nawet w najczarniejszych snach nie spodziewał się, że zmagania te okażą się dla ekipy ze stanu Michigan taką katastrofą. W zespole nie było już na przykład Dennisa Rodmana czy Marka Aguirre’a, ale nazwiska takie jak Isiah Thomas, Bill Laimbeer, Terry Mills, Joe Dumars, Sean Elliott, Lindsey Hunter, Greg Anderson, Allan Houston oraz Olden Polynice dawały nadzieję na coś więcej niż bilans 20-62 i ostatnią lokatę na Wschodzie.
Atmosfera w drużynie popsuła się już na samym początku zmagań. Pochodzący z dwóch zupełnie różnych światów „Zeke” oraz Laimbeer tworzyli parę zaskakująco dobrych przyjaciół, lecz przyszedł czas, że okrutnie się poróżnili. Podczas jednego z treningów Bill uderzył Isiah łokciem, łamiąc mu dwa żebra. Miesiąc później niepozorny point guard postanowił się zrewanżować znacznie większemu koledze i bijąc go w twarz doznał… złamania ręki. Rozgrywający w wyniku kontuzji pauzował przez sześć tygodni, a gdy wrócił na parkiet, jego do niedawna wielki przyjaciel ogłosił zakończenie kariery. Topór wojenny został wprawdzie szybko zakopany, chociaż po dawnych „Bad Boys” zostało już tylko wspomnienie. Nawet Isiah osiągnął najgorsze statystyki w swojej dotychczasowej karierze – 14,8 punktu, 6,9 asysty, 2,7 zbiórki oraz 1,2 przechwytu.
Jak się później okazało, 19 kwietnia 1994 roku „Zeke” po raz ostatni wybiegł na parkiet jako zawodowy koszykarz. Pożegnanie z kibicami w hali The Palace of Auburn Hills nie było zbyt udane, gdyż Tłoki uległy Orlando Magic aż 104:132, a gracz z numerem „11” rzucał do kosza z fatalną skutecznością 4/18 z pola i zakończył mecz z… zerwanym ścięgnem Achillesa! Kiedy na początku kariery mówił, że nie wytrwa w NBA dłużej niż do trzydziestki, niemal wszyscy pukali się po głowach, podczas gdy on tak naprawdę niewiele się pomylił i ogłaszając w maju swe przejście na sportową emeryturę miał na karku zaledwie niespełna trzydzieści trzy wiosny. Wielu powie, że to zdecydowanie zbyt mało, żeby kończyć przygodę z profesjonalnym basketem, ale naprawdę ciężko wczuć się w rolę faceta, który w koszykówce osiągnął niemal wszystko. Tłoki opuszczał jako zawodnik z największą liczbą punktów, asyst, przechwytów oraz rozegranych spotkań w historii klubu. Dokładając do tego dwa tytuły mistrzowskie, statuetkę MVP finałów, dwie nagrody MVP Meczu Gwiazd oraz trzykrotną nominację do pierwszej piątki ligi, tworzy się obraz jednego z najlepszych niskich graczy w dziejach.
Mówiąc o najznakomitszych koszykarzach epoki Thomasa, niemal wszyscy bez zająknięcia wymieniają „Magica” Johnsona, Larry’ego Birda oraz Michaela Jordana. Isiah dobrze jednak wie, że on również jest kimś niesamowicie ważnym. – Ci dwaj pierwsi mają po 206 centymetrów wzrostu, a „MJ” ma tylko o 8 mniej – mówi. – Jeśli oni wszyscy mierzyliby po 185 centymetrów, byłaby zupełnie inna gadka. Wtedy nie byłoby żadnego cholernego porównywania. Gdyby oni byli mojego wzrostu, prawdopodobnie w ogóle nie wypowiadałbym się na ten temat. Pokonywałem ich tak czy siak. Jeśli byliby mojej postury… nic, tylko zmniejszyć ich i zabrać ze mną na boisko.
Słowa „Zeke” są bardzo kontrowersyjne, jednak trudno powiedzieć, że zawodnik ten nie miał wielkiego talentu. NBA poniosła wielką stratę w wyniku jego tak wczesnego pożegnania z parkietem. – Grałem tak długo jak byłem w stanie – tłumaczy. – Gdybym zdecydował się pozostać w drużynie na kolejny sezon i wychodził na plac bez takiego zaangażowania jak wcześniej, byłoby to zwyczajne oszukiwanie ludzi dla pieniędzy. Nie chciałbym dostawać kasy, na którą nie zasłużyłem. Decyzja o zawieszeniu butów na kołku z reguły długo dojrzewa w sportowcu, ale ostateczny krok niemal zawsze jest wynikiem impulsu. – Wstałem rano i poszedłem na trening – wspomina. – Przez godzinę pobytu w sali gimnastycznej nie oddałem jednak ani jednego rzutu. Po zakończeniu ćwiczeń wróciłem do pokoju hotelowego i powiedziałem sam do siebie: „coś ze mną nie tak”. To był w końcu pierwszy raz, kiedy byłem na sali i nie miałem chęci do gry w kosza. Właśnie wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że chyba nadszedł czas, żeby zająć się czymś innym.
Trzynaście sezonów w barwach jednego klubu to kawał czasu. Nic więc dziwnego, że podczas konferencji prasowej, na której Thomas ogłaszał swe przejście na sportową emeryturę, z oczu legendarnego point guarda Tłoków pociekły łzy. – To był niesamowity czas, podczas którego zdobyłem mnóstwo przyjaciół i miałem okazję podróżować do miejsc, których jako chłopak wychowany na chicagowskim West Side prawdopodobnie w żadnym innym wypadku bym nie zobaczył – mówił. – Koszykówka otwarła przede mną bramy raju.
siah przed kamerami nie zdradzał żadnych planów odnośnie tego, co zamierza uczynić ze swoim życiem, ale mało kto widział go w pracy niezwiązanej z basketem. W końcu właśnie dzięki temu sportowi wzbogacił się o wiele milionów dolarów, a chętnych do korzystania z jego bogatego doświadczenia nie brakowało. „Zeke” zarabiał nie tylko na parkiecie. Spore wpływy gwarantował mu także kontrakt reklamowy z firmą Puma, a hitem okazały się… batoniki z jego podobizną. Thomas odnajdywał się w biznesie i to dobrze wróżyło odnośnie jego przyszłości poza koszykarskim parkietem. Ciężko go było sobie jednak wyobrazić z dala od Detroit i drużyny Pistons. Przecież w stanie Michigan spędził wszystkie lata swojej zawodowej kariery i sam siebie wielokrotnie określał „Tłokiem na całe życie”.
Włodarze ekipy z miasta General Motors rozmawiali z Isiah o jego przyszłej roli w klubie jeszcze w czasie, gdy „Zeke” był czynnym zawodnikiem. Żadnych konkretów jednak nie ujawniono, a później okazało się, że stronom właściwie nie udało się osiągnąć porozumienia. Zawodowy sport to wielki biznes, a w biznesie nie ma miejsca na sentymenty. Isiah Thomas nie objął więc żadnego stanowiska w klubie swojego życia, a zamiast tego wkrótce ogłoszono, że będzie pełnił funkcję generalnego menadżera… Toronto Raptors – nowego teamu w rodzinie NBA.
Na sportowej emeryturze
Znakomici koszykarze nie zawsze zostają równie dobrymi działaczami, trenerami czy nawet ojcami. Chodzące ideały rodzą się bowiem zdecydowanie rzadziej niż legendy basketu.
Ktoś kiedyś powiedział, że zatrudnienie Isiah Thomasa to najgorsze, co może przytrafić się klubowi. Słowa te może są nieco na wyrost, ale nie ulega wątpliwości, iż „Zeke” za linią boczną sprawuje się zdecydowanie gorzej niż na koszykarskim parkiecie. Jako generalny menadżer Toronto Raptors wytrwał do listopada 1997 roku. Pragnął zamienić swoje dziewięć procent udziałów w zespole na pakiet większościowy, ale mu się to nie udało, wobec czego zwinął manatki. Do największego miasta Kanady sprowadził takich zawodników jak Tracy McGrady, Marcus Camby i Damon Stoudemire, ale jego kadencja została zapamiętana jako pasmo niepowodzeń pod wodzą trenerów zatrudnianych po znajomości.
– Naszym celem jest wywalczenie mistrzostwa w szóstym lub siódmym sezonie w lidze – mówił Isiah zasiadając za sterami Dinozaurów. – Będziemy budować zespół ostrożnie i konserwatywnie, bez podejmowania szalonych ruchów. Nie chcemy w jednych zmaganiach wygrać 40 spotkań, a w następnych o połowę mniej. Tymczasem „Zeke” zdezerterował z tonącego okrętu już na początku trzeciej kampanii, a w dwóch wcześniejszych team z Ontario nawet nie otarł się o wynik gwarantujący udział w play-off’s. Po odejściu z Raptors zainteresowanie Thomasa przeniosło się na istniejącą od 1946 roku koszykarską ligę CBA, której wkrótce stał się właścicielem. Nabył ją za dziewięć milionów dolarów i w mig doprowadził do… bankructwa. Kupując udziały obiecywał wprowadzenie w organizacji standardów na miarę XXI wieku, lecz jego zapał szybko osłabł, gdy otrzymał propozycję objęcia po Larrym Birdzie funkcji trenera Indiany Pacers. Jako, że nie można być jednocześnie właścicielem niższej ligi oraz coachem w „ekstraklasie”, Isiah musiał jakoś wybrnąć z tej sytuacji. Odrzucił jednak propozycję kupna CBA złożoną przez komisarza NBA Davida Sterna, co okazało się fatalne w skutkach.
Larry Bird opuszczał stanowisko szkoleniowca Indiany Pacers w glorii chwały, docierając w sezonie 1999/2000 do finału ligi, w którym jego zespół uległ 2-4 Los Angeles Lakers, napędzanym przez Kobego Bryanta i Shaquille’a O’Neala. Drużyna, w której pierwsze skrzypce grali tacy zawodnicy jak Reggie Miller, Jermaine O’Neal, Ron Artest oraz Jalen Rose wciąż jednak miała potencjał, żeby liczyć się w walce o tytuł. Mało kto spodziewał się, że obyta z ligą ikona „Bad Boys” w ciągu niespełna roku uczyni z czołowego teamu Konferencji Wschodniej drużynę z bilansem 41-41, odpadającą z play-off’s już w pierwszej rundzie.
– Każdy trener musi nabrać doświadczenia, a ten wynik to właśnie wypadkowa procesów z tym związanych – tłumaczył się „Zeke” po zakończeniu kampanii 2000/01. – Inaczej jest kiedy oglądasz zawodników w telewizji, a inaczej kiedy stykasz się z nimi każdego dnia. Wielkiej poprawy w grze ekipy z Indianapolis nie dało się jednak zauważyć ani w rozgrywkach 2001/02, ani w kolejnych. Isiah dowodził Pacers z ławki trenerskiej przez trzy pełne kampanie i za każdym razem kończył swoją przygodę z walką o trofeum im. Larry’ego O’Briena na pierwszej rundzie play-off’s. To aż dziwne, że już w pierwszym sezonie po odejściu Thomasa zespół z hali Conesco Fieldhouse zanotował bilans 61-21, najlepszy na Wschodzie, po czym dotarł do finału konferencji, gdzie dopiero musiał uznać wyższość Detroit Pistons.
Z Indiany urodzony w Chicago legendarny rozgrywający Tłoków powędrował do Nowego Jorku, obejmując posadę generalnego menadżera Knicks. Wszystko dzięki właścicielowi klubu, Jamesowi Dolanowi, który był jego dobrym kumplem. Zespół z Madison Square Garden w rozgrywkach 2003/04 wygrał 39 z 82 spotkań, co dało miejsce w play-off’s i nadzieję na lepsze czasy, ale pod rządami Isiah zamiast progresu przyszedł regres. Na koniec kampanii 2005/06 nowojorczycy byli najdroższą ekipą w lidze, przekraczając salary cap o aż trzydzieści milionów dolarów więcej niż drugi zespół z najwyższymi wypłatami. Żeby jeszcze w parze z pieniędzmi szły wyniki, to można by przymknąć oko na rozrzutność „Zeke”, ale Knicks z bilansem 23-59 byli przedostatnią ekipą w NBA.
Thomas fatalnie zarządzał nowojorskim klubem, a w międzyczasie stanął też przed sądem. Zwolniona przez Knicks w styczniu 2006 roku wiceprezes ds. marketingu, Anucha Browne Sanders, złożyła pozew przeciwko niemu i Madison Square Garden, w którym m. in. oskarżyła generalnego menadżera o molestowanie seksualne, objawiające się w postaci niechcianych zalotów oraz wulgarnych komentarzy. Kobieta wygrała sprawę i otrzymała jedenaście i pół miliona dolarów zadośćuczynienia, a nowojorczycy zamiast pozbyć się Thomasa, to mianowali go dodatkowo… nowym trenerem drużyny! Były point guard Tłoków jako coach Knicks zanotował jednak kolejną porażkę. Podczas dwóch sezonów ani razu nie awansował do play-off’s, chociaż miał do dyspozycji Stephona Marbury’ego, Jamala Crawforda, Zacha Randolpha, Steve’a Francisa czy Nate’a Robinsona. W drafcie mógł wybrać LaMarcusa Aldridge’a lub Joakima Noah, ale wcześniej wymienił dwa wysokie picki na Eddy’ego Curry’ego, który nie okazał się choćby w połowie tak dobry jak ktoś z tej dwójki.
Isiah i Lynn Thomasowie doczekali się dwójki dzieci: syna Joshuy oraz córki Lauren. W mediach „Zeke” prezentuje się jako przykładny mąż i ojciec, ale jego drugi syn, Marc Dones, będący owocem przedślubnego romansu, ma na ten temat trochę inne zdanie. – Trzeba poczuwać się do bycia rodzicem – mówił kilka lat temu chłopak będący wówczas początkującym pisarzem. – Przed ukończeniem dwudziestego roku życia mogę powiedzieć mojemu tacie tylko dwa słowa: „witaj” oraz „żegnaj”. Chciałbym jednak z nim porozmawiać i poznać go bliżej. Marc dwa razy próbował zadzwonić do Isiah, żeby z nim pogadać, ale zniechęcił się, gdy ojciec nie podnosił słuchawki: – Nigdy nie mieliśmy ze sobą kontaktu i nie sądzę, że kiedykolwiek będziemy go mieć. Żyjemy w dwóch zupełnie różnych światach. Nic już na to nie poradzę i szczerze mówiąc, nie boli mnie to. Sytuacja wyglądała nieco inaczej, kiedy byłem młodszy, ale teraz nie ma powodu, żeby się tym przejmować. Nie chowam też żadnej urazy, bo trudno o coś takiego wobec kogoś, kogo tak naprawdę się nie zna.
Choć swoją przygodę z Knicks będący milionerem Isiah mógł traktować raczej jako hobby niż sposób na zarobek, to pod koniec 2008 roku z jego kondycją psychiczną nie było chyba najlepiej. Legendarny rozgrywający „Bad Boys” został znaleziony nieprzytomny w swoim nowojorskim mieszkaniu po tym jak przedawkował środki nasenne. Początkowo cały incydent próbowano ukryć, tłumacząc że pogotowie zabrało nie „Zeke”, a jego córkę. Wszelkie wątpliwości rozwiał dopiero funkcjonariusz miejscowej policji, mówiąc że nietrudno jest odróżnić czterdziestosiedmioletniego mężczyznę od nastolatki. Policjant jednocześnie wykluczył próbę samobójczą Isiah, a w mediach wkrótce pojawiło się oświadczenie, że Thomas przeżywał ciężkie chwile w związku z problemami rodzinnymi. Całą prawdę zna jednak zapewne tylko bardzo wąski krąg osób.
Po rozstaniu z New York Knicks, w 2009 roku Isiah został głównym coachem na Florida International University. Po objęciu sterów udało mu się zbudować całkiem silny personalnie team, ale na tym właściwie jego zasługi się skończyły. Podczas trzech sezonów najlepszy bilans Panthers to 11-19, a finałowa kampania pod wodzą „Zeke” zakończyła się 8 zwycięstwami w 29 meczach i buntem drużyny. Co ciekawe, następca Tomasa, Richard Pitino, mając do dyspozycji zespół w stanie totalnej rozsypki, zdołał już kolejny sezon zakończyć na plusie, niszcząc doszczętnie autorytet Isiah jako szkoleniowca.
Oprócz przykrości, Thomasa na sportowej emeryturze od czasu do czasu na szczęście spotykały też przyjemności. W czasie Weekendu Gwiazd w 1996 roku „Zeke” został zaliczony w poczet pięćdziesięciu najlepszych koszykarzy w historii NBA, a cztery lata później znalazł swoje miejsce w Koszykarskiej Galerii Sław im. Jamesa Naismitha. Detroit Pistons uhonorowali natomiast swojego najlepszego rozgrywającego poprzez zastrzeżenie koszulki z numerem „11”. Isiah sprawdza się również w roli filantropa, dbając o edukację, rozwój sportowy oraz bezpieczeństwo dzieci i młodzieży z ubogich rodzin. Za swoją działalność był wielokrotnie nagradzany, a założoną przez siebie fundację, Mary’s Court, nazwał na cześć swojej mamy.
Przyjaźń Isiah z „Magikiem” Johnsonem przeżywała wzloty i upadki. – W czasie finałów w 1988 roku nasze relacje bardzo się zmieniły – opowiada Thomas. – Wszystko przez rywalizację z Lakersami. Pamiętam, że mój syn urodził się podczas tamtych finałów, a „Magic” nie przyszedł nawet do szpitala. Relacje obu panów jeszcze bardziej się ochłodziły po tym, kiedy Johnson przyznał publicznie, że jest nosicielem wirusa HIV. Nagle pojawiły się plotki na temat jego orientacji seksualnej, o których rozgłaszanie oskarżył… Thomasa. Isiah wielokrotnie musiał tłumaczyć się z tych oskarżeń, ale gdy wyznał, że jego brat też miał HIV i zmarł na AIDS, legendarni koszykarze odbudowali wzajemne zaufanie. – Cudownie, że znowu możemy być przyjaciółmi – komentuje były point guard Jeziorowców.
W ostatnim czasie Thomas i Johnson mają wiele tematów do rozmów. Jednym z nich, o dziwo, jest homoseksualizm. Tak się bowiem złożyło, że synowie obu jegomościów niedawno przyznali publicznie, że gustują w osobach tej samej płci. Mężczyźni z całych sił starają się wspierać swoich potomków, a Isiah wspólnie z Joshuą, który obecnie jest znanym DJ-em, wziął nawet udział w kampanii na rzecz legalizacji małżeństw homoseksualnych. – Ujawniłem się w 2008 roku, będąc na drugim roku studiów – opowiada Josh. – Moi rodzice powtarzają, że zawsze wiedzieli o mojej orientacji. Powiedziałem im o tym, a oni przyjęli to ze spokojem i pełną akceptacją. Wiedziałem, że nigdy się mnie nie wyprą, ani nie zrobią jakiejś z tych strasznych rzeczy, o których ciągle się słyszy. Bałem się jedynie, czy otoczenie mnie zaakceptuje, bo przecież jestem dzieckiem znanego sportowca.
Gdy słucha się relacji Marka Donesa, można odnieść wrażenie, że Isiah Thomas jest fatalnym ojcem. Kiedy jednak do głosu dochodzi Joshua, sytuacja zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni. – W czasach licealnych grałem w futbol amerykański i koszykówkę oraz biegałem – opowiada. – Tata nigdy jednak nie naciskał, żebym związał swoją przyszłość ze sportem. Prawdę mówiąc, kiedy zacząłem udzielać się w teatrze, był tak podekscytowany, że przychodził na wszystkie spektakle z moim udziałem. Pojawiał się na nich chyba nawet częściej niż na meczach. Zawsze powtarzał: „Jesteś w tym dobry, więc rób to!”.
Poza działalnością filantropijną „Zeke” zajmuje się również biznesem. Jest założycielem i dyrektorem generalnym Isiah International LLC – holdingu zaangażowanego w wiele różnych przedsięwzięć i będącego inkubatorem przedsiębiorczości. Wilka jednak ciągnie do lasu, czyli w tym przypadku do koszykówki. Z tego względu w maju 2015 roku Thomas został współwłaścicielem oraz dyrektorem klubu New York Liberty, występującego w lidze WNBA. To również mu nie wystarczało, gdyż były członek „Bad Boys” zapragnął przejęcia pakietu większościowego nowojorskiej drużyny. Tymczasem na taki krok nie zgodził się związek zawodniczek, któremu nie podobał się ciążący na Isiah wyrok za molestowanie seksualne. Ostatecznie Thomas pełnił swoja funkcję do lutego 2019 roku i kupna zespołu przez Josepha Tsaia.
Choć Isiah Thomas po przejściu na sportową emeryturę nie odnosi w koszykówce takich sukcesów jak za czasów gry w Pistons, to nie można powiedzieć, że jest człowiekiem przegranym. Wręcz przeciwnie. Urodzony w Chicago mężczyzna świetnie sobie radzi jako filantrop oraz biznesmen i niestraszne mu jest stawianie czoła przeróżnym wyzwaniom. W 2012 roku zaczął regularnie pojawiać się na antenie NBA TV oraz na łamach oficjalnego serwisu internetowego ligi zawodowej, a rok później odebrał… dyplom magistra University of California! „Zeke” badał powiązania edukacji ze sportem. – Jako koszykarz marzyłem o wywalczeniu mistrzostwa NBA, ale dziś zdobyłem coś równie cennego – mówił. – Otrzymanie tytułu magistra to jedno z moich największych osiągnięć. Nadal twierdzę, że wykształcenie jest bramą do sukcesu. Jeśli człowiek ma marzenia i ciężko pracuje, to może osiągnąć wszystko.
Bibliografia:
- basketball-reference.com,
- Chicago Tribune,
- Daily News,
- nba.com,
- New York Post,
- New York Times,
- Out,
- Paul Challen – The Isiah Thomas Story,
- Seattle Times,
- slate.com
- Sporting News,
- Sports Illustrated,
- sports.jrank.org.
Foto: gettyimages.com