Andreas Goldberger – wiecznie młody

Andreas Goldberger

Data publikacji: 26 lutego 2015, ostatnia aktualizacja: 11 kwietnia 2024.

– Nie używam żadnych kremów odmładzających – żartuje na swój temat Andreas Goldberger, austriacki as skoków narciarskich. – Jednak od ponad dwudziestu lat zawsze muszę mieć przy sobie dowód osobisty.

Urodzony, by latać

Ried im Innkreis to niewielkie miasto, leżące u podnóża Alp, w zachodniej części Austrii w kraju związkowym Górna Austria. Miejscowość ta słynie głównie z fabryki sprzętu narciarskiego marki Fischer oraz klubu piłkarskiego SV Ried. Herta i Rudolf Goldbergerowie osiedlili się w pobliskim Waldzell, liczącym około dwa tysiące mieszkańców. Zarabiali na życie prowadząc gospodarstwo rolne, w skład którego wchodziło ponad sześćdziesiąt sztuk bydła. Doczekali się też trójki potomstwa: Johanny, Rudolfa juniora oraz najmłodszego Andreasa, który pierwszy krzyk wydał z siebie dokładnie 29 listopada 1972 roku. – Wychowałem się w tym gospodarstwie – opowiada Andi. – Nie byliśmy bogaci, więc jak mama stała na targu z żywnością, to ja sprzedawałem tam jagody, które wcześniej własnoręcznie zbierałem w lesie. To było wspaniałe. Pomagałem również w stodole przy sianie, ale najzabawniejsza była jazda ciągnikiem. Mojemu bratu pozwalano wsiadać za kierownicę. Mnie nie, ponieważ byłem najmniejszy.

Gdy mieszka się u podnóża Alp, niemal niemożliwym jest nie mieć kontaktu z nartami. Andreas po raz pierwszy założył „deski” na nogi w wieku trzech lat za namową ojca. Nauka jazdy nie zajęła chłopcu zbyt wiele czasu i już wkrótce mały Andi śmigał po stoku jak szalony. – Zawsze zakładaliśmy się o to, kto pierwszy zjedzie z góry na dół – wspomina. – Tor jazdy stanowił niemal linię prostą, gdyż jeśli ktoś choć odrobinę skręcił, uznawany był za tchórza. Małemu Goldbergerowi w jeździe na nartach najbardziej podobało się uczucie lotu, którego można było zaznać po wybiciu się z licznych „hopek” znajdujących się na stoku. – Już wtedy marzyłem o zostaniu skoczkiem – opowiada Andi. – Niedługo później brat zabrał mnie na malutką skocznię.

Zapatrzony w Mattiego Nykaenena Andreas zapisał się do klubu SC Waldzell, gdzie pod okiem trenerów, w tym legendarnego Richarda Diessa, mógł szlifować swoje umiejętności na maleńkiej Schratteneckschanze o punkcie K umiejscowionym na 18 metrze. Co ciekawe, młody zawodnik na początku musiał ćwiczyć w butach za dużych o… cztery numery. – W tamtych czasach w klubie nie było takiego wyboru jak dziś, więc brało się to co było – opowiada.– Ja nosiłem rozmiar 36, lecz w magazynie mieli tylko 40. Moje pierwsze narty do skoków to pomarańczowo-czerwone Fischery. Dostawało się jedną parę z klubu lub z federacji i był to zazwyczaj sprzęt z drugiej ręki. Jeśli miałeś nową parę nart, oznaczało to, że jesteś naprawdę dobry.

Mówi się, że bycie najmłodszym z rodzeństwa ma zarówno wiele zalet, jak i wad. Andreas Goldberger po latach nie dostrzega jednak tych drugich. – Ja czerpałem z tego tylko same bonusy – mówi. – Rodzeństwo wszędzie mnie ze sobą zabierało. Nie naśladowałem więc rodziców, a brata. Kiedy on grał w piłkę nożną, ja też chciałem. Gdy zajął się skokami narciarskimi, poszedłem w jego ślady. Wszystkiego uczyłem się więc szybciej i wcześniej niż moi rówieśnicy. Jedynym minusem było to, że musiałem nosić ubrania po Rudim. Andi tak jak reszta rodzeństwa musiał pomagać w gospodarstwie, lecz nie miał z tym żadnych problemów. Grabił siano i słomę, zbierał jabłka i gruszki, karmił bydło oraz zbierał kamienie w polu.

Chłopak z Waldzell w szkole nie należał do orłów, jednak oprócz zajęć wychowania fizycznego lubił również matematykę i historię. – Najważniejsze, że potrafię czytać – śmieje się. Po ukończeniu szkoły podstawowej kontynuował edukację w słynnej placówce Schigymnasium Stams, która wychowała wielu mistrzów narciarstwa we wszelkich odmianach, w tym specjalistów od skoków takich jak Andreas Felder, Martin Hoellwarth, Toni Innauer, Martin Koch, Armin Kogler, Andreas Kofler, Heinz Kuttin, Alois Lipburger, Christian Moser, Franz Neulaendtner, Hubert Neuper, Willi Puerstl, Alfred Pungg, Richard Schallert, Gregor Schlierenzauer, Karl Schnabl, Reinhard Schwarzenberger, Guenther Stranner, Ernst Vettori czy Andreas Widhoelzl. – To był dla mnie jedyny logiczny krok – twierdzi „Goldi”, jak nazywa się często austriackiego czempiona. – Codziennie o 6:00 rano była pobudka i czas na poranną toaletę, a potem śniadanie. Pomiędzy 7:00 a 7:30 przygotowywaliśmy się do lekcji, po czym od 8:00 do 13:00 mieliśmy zajęcia w szkole. Potem szliśmy na obiad i na trening, a o 18:30 jedliśmy kolację. Później trzeba było odrobić zadania domowe i o 22:00 należało zgasić światło i leżeć w łóżku.

Rodzice wielu początkujących sportowców są silnie zaangażowani w rozwój swoich dzieci, lecz u Goldbergerów było trochę inaczej. Herta i Rudolf nie interesowali się zbytnio skokami narciarskimi, ale jednocześnie cieszyli się, gdy ktoś dobrze mówił o ich synu. Wspierali go w drodze do zostania profesjonalnym skoczkiem. Andi uwielbiał sport i chwalił sobie pobyt w tyrolskim Stams, jednak również bardzo tęsknił za domem. Gdy mieszkał w Waldzell, zawsze miał rodziców obok siebie, a teraz dzieliło go od nich wiele kilometrów. Ciężko mu było poradzić sobie z nową sytuacją, ale perspektywa kariery zawodowego skoczka narciarskiego dodawała mu sił. – Jeśli byłeś dobry, mogłeś liczyć na wyjazd na konkursy do Japonii, Skandynawii, USA czy Kanady – opowiada „Goldi”. – To stanowiło naprawdę atrakcyjny bodziec. W końcu dla mnie jako dzieciaka z gospodarstwa nawet tygodniowa wycieczka do Wiednia była niczym podróż dookoła świata.

W 1987 roku Andreas wziął udział w mistrzostwach Austrii dla uczniów, które odbyły się w St. Aegyd i zajął tam trzecie miejsce. Na skoczni radził sobie znakomicie, wobec czego miał okazję zwiedzić trochę świata. Na młodym sportowcu największe wrażenie wywarła Japonia. – Czułem się, jakbym był w jakimś filmie science-fiction – opisuje swoją wizytę w „Kraju Kwitnącej Wiśni”. – My byliśmy jeszcze na etapie budek telefonicznych, a oni mieli już telefony komórkowe i salony gier wideo. W pamięci utkwiło mi również metro oraz sklepy całodobowe.

W 1988 roku w Stams rozpoczęto budowę dwóch skoczni Brunnetal o punktach K 60 i 105 metrów. Obiekty te miały stanowić przede wszystkim zaplecze treningowe austriackiej kadry. Na początku roku szkolnego 1990/91 nastąpiło długo oczekiwane uroczyste otwarcie skoczni. Zorganizowano wówczas międzynarodowe zawody, które wygrał uczeń miejscowego Schigymnasium – niejaki Andreas Goldberger. Osiemnastoletni chłopak był już wówczas członkiem narodowej kadry juniorów, ale zwycięstwo na Brunnetalschanze było jego pierwszym znaczącym sukcesem. Zimą natomiast urodzony w Ried im Innkreis zawodnik mógł świętować srebro młodzieżowego czempionatu Austrii, wywalczone w Schwarzach. Przegrał tylko z Wernerem Rathmayrem – swoim dobrym kolegą, który miał już za sobą debiut w Pucharze Świata.

Pierwszy Puchar Świata

4 stycznia 1991 roku Andi miał na karku ponad osiemnaście wiosen, lecz blond czupryna i pyzata twarz sprawiały, że wyglądał na znacznie młodszego. Tamtego dnia zadebiutował w „dorosłej” reprezentacji Austrii, prowadzonej przez Toniego Innauera.

Goldberger wystąpił wówczas w konkursie w Innsbrucku na słynnej skoczni Bergisel, będącym częścią 39. Turnieju Czterech Skoczni. Triumfował Ari-Pekka Nikkola, a Andreas uplasował się na trzydziestej piątej pozycji. Młody zawodnik klubu SC Waldzell pojawił się również dwa dni później na zawodach w Bischofshofen, które wygrał jego rodak – Andreas Felder. Szczęście jednak znów mu nie dopisało i po raz kolejny znalazł się poza drugą serią.

Po występach w krajowych zawodach T4S, Andi do rywalizacji w Pucharze Świata powrócił dopiero pod koniec marca 1991 roku, kiedy to rozegrano dwa konkursy w słoweńskiej Planicy na słynnej Velikance o puncie K 185 metrów. Zmagania na mamuciej skoczni nazywanej dziś Letalnicą to zupełnie inna sprawa niż zawody na obiektach dużych lub normalnych. – Loty wiążą się ze znacznie większym obciążeniem psychicznym oraz fizycznym – mówi Goldberger. – Na skoczka oddziałują większe siły i dochodzi do tego również czynnik zwiększonego ryzyka. Kiedy oddasz super skok, doznajesz wówczas niespotykanego uczucia euforii. Gdy jednak twoja próba nie okaże się udana, wtedy jest zupełnie na odwrót. Da się to odczuć zwłaszcza w nocy. Ja po lotach zawsze długo nie mogłem zasnąć. Andreas na słoweńskiej ziemi poradził sobie znacznie powyżej oczekiwań. Austriak o twarzy dziecka oddał w pierwszym konkursie skoki na odległość 170 i 172 metrów, co dało mu znakomite dziewiąte miejsce oraz pierwsze w karierze punkty do klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Kolejnego dnia osiemnastolatek z Górnej Austrii spisał się jeszcze lepiej, plasując się na siódmej lokacie razem ze swoim rodakiem – Wernerem Haimem. Toni Innauer starał się go jednak zaznajamiać z wielkim skakaniem powoli, wobec czego nie zabrał młodzieńca na zwieńczające sezon 1990/91 zawody w Czechach.

W kampanii 1991/92 opiekun kadry narodowej narzucił swoim podopiecznym stosowanie stylu V, zapoczątkowanego w drugiej połowie lat osiemdziesiątych przez Szweda Jana Bokloeva. Po raz pierwszy postawił na Goldbergera w zawodach Pucharu Świata dopiero podczas styczniowego konkursu w Innsbrucku, należącego do 40. Turnieju Czterech Skoczni. Tym razem „Goldi” spisał się na medal i to niemal dosłownie, gdyż zajął drugie miejsce, tuż za fenomenalnym Tonim Nieminenem. Od tamtej chwili zadomowił się już na stałe w pierwszej reprezentacji Austrii, a w zawodach na mamuciej skoczni w Oberstdorfie stanął na trzecim stopniu podium obok swoich bardziej doświadczonych rodaków – Wernera Rathmayra i Andreasa Feldera. Znakomite występy mimo wszystko nie pozwoliły młodzieńcowi na występ w lutowych igrzyskach olimpijskich w Albertville, gdzie po medale sięgali inni Austriacy – Ernst Vettori, Martin Hoellwarth, Heinz Kuttin oraz Andreas Felder.

Marzec 1992 roku, Harrachov. Po przeplatanych dobrymi i złymi występami zmaganiach w Skandynawii „Goldi” przybył do Czech, żeby na słynnej skoczni Certak o punkcie K 180 metrów powalczyć o pierwsze trofeum wśród seniorów. – W Harrachovie jest najdziksza skocznia narciarska na świecie – opowiada Andi. – Mamy tam do czynienia z bardzo dużą prędkością najazdu oraz nietypową trajektorią lotu. Trenowaliśmy tam wiele razy. To obiekt podatny na wiatr, co czyni go również bardzo niebezpiecznym. Treningi przebiegły bez zakłóceń, ale podczas zawodów pogoda się załamała. Padał deszcz, było mgliście oraz wietrznie. Mistrzostwa świata w lotach zaplanowano na dwa dni. Podczas każdego z nich zawodnicy mieli oddać po trzy próby, z których liczyły się dwie najlepsze. Ubrany w pomarańczowy kombinezon Goldberger po dwóch skokach zajmował znakomite drugie miejsce, a przed nim był tylko Noriaki Kasai. W związku z tym chłopak z Waldzell postanowił postawić wszystko na jedną kartę i pofrunąć najdalej jak to tylko możliwe. Po wyjściu z progu z prędkością 107,4 km/h wydawało się, że podopieczny Toniego Innauera zanotuje bardzo udaną próbę, lecz w jednej chwili otrzymał podmuch wiatru, po którym boleśnie zapoznał się z zeskokiem. – W duchu modliłem się tylko, żebym miał czucie w nogach – wspomina sportowiec. – Zostałem zabrany helikopterem do szpitala i na szczęście skończyło się tylko na złamaniu ręki oraz obojczyka. Następnego dnia upadek zanotował Christof Duffner, po czym zawody zostały odwołane. Do klasyfikacji mistrzostw liczyły się więc tylko wyniki z pierwszego dnia, wobec czego odebrałem w szpitalnym łóżku srebrny medal.

Po objęciu przez Waltera Hofera funkcji dyrektora Pucharu Świata w skokach narciarskich, dyscyplina ta miała diametralnie zmienić swoje oblicze. Austriak wiedział jak uatrakcyjnić rywalizację i zmienić ją z rozrywki dla koneserów w sport przystępny dla masowego odbiorcy. Pomysłem działacza z alpejskiego Seebooden było m.in. wprowadzenie kwalifikacji, co dość znacznie skróciło czas trwania zawodów. To on przyczynił się również do polepszenia jakości transmisji telewizyjnych czy przekształcenia konkursów w festyny z muzyką, jedzeniem i piciem.

W sezonie 1991/92 „Goldi” zajął fantastyczne ósme miejsce w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Tym samym potwierdził swój nieprzeciętny talent oraz chęć ciągłego doskonalenia się. Po zakończeniu zmagań doszło do zmiany na stanowisku opiekuna austriackiej kadry. Toni Innauer pożegnał się ze swoją funkcją, a jego miejsce zajął Heinz Koch, który wcześniej również był zawodnikiem. W zmaganiach 1992/93 fantastyczny start zaliczył kumpel Andiego z reprezentacji Austrii, Werner Rathmayr, który wygrał dwa pierwsze konkursy rozegrane na skoczni w Falun, a w trzech kolejnych zajmował drugą lokatę. Goldberger tymczasem raz wskoczył na podium w Szwecji, po czym zajął piętnastą lokatę w Ruhpolding i pozostał w kraju, gdy kadra udała się do japońskiego Sapporo na zawody na słynnej Okurayamie. „Goldi” powrócił do rywalizacji na Turniej Czterech Skoczni i rozpoczął triumfalny marsz od drugiego miejsca w Oberstdorfie i trzeciego w Garmisch-Partenkirchen. Podczas skoków na ojczystej ziemi nie było jednak już na niego mocnych. Młodzieniec z Waldzell najpierw wygrał na Bergisel w Innsbrucku, a 6 stycznia 1993 roku w Bischofshofen w swoim drugim skoku uzyskał odległość 120,5 metra, po czym uniósł ręce w geście zwycięstwa. Był bowiem najlepszy nie tylko w konkursie, ale i w całym legendarnym turnieju.

– Pamiętam dokładnie każdy moment z tamtych wydarzeń – opowiada Goldberger. – To był mój pierwszy turniej, w jakim wziąłem udział w pełnym wymiarze i od razu zwyciężyłem! Zająłem drugie miejsce w Oberstdorfie, trzecie w Ga-Pa, a w Innsbrucku wygrałem swój pierwszy konkurs Pucharu Świata. W Bischofshofen triumfowałem natomiast po raz kolejny. Takich chwil się nie zapomina! Były fajerwerki, flagi, hymny i dopingujące mnie tłumy. Po swoim skoku nie byłem jeszcze przekonany czy wygrałem ja, czy może Noriaki Kasai. Pociłem się, drżałem, a po chwili ukazał się wynik potwierdzający moje zwycięstwo. Coś cudownego!

Triumf w T4S był tak naprawdę dopiero początkiem drogi Andreasa do wielkich sukcesów. Austriak podczas lutowych mistrzostw świata w Falun wywalczył trzy medale: srebrny i brązowy indywidualnie oraz brązowy w drużynie, skacząc u boku takich zawodników jak Ernst Vettori, Heinz Kuttin czy Stefan Horngacher. Do indywidualnego złota zabrakło mu niewiele: na dużej skoczni przegrał o 6,5 punktu z Masahiko Haradą, a na normalnej o zaledwie 3,8 „oczka” z Espenem Bredesnem. Poprawiał gogle, spluwał w lewo lub prawo i ruszał z belki, żeby oddać kolejny dobry skok. Do końca sezonu 1992/93 wykonał tyle udanych prób, że wystarczyło mu to do uzbierania 206 punktów i… pierwszego miejsca w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata! Drugi był Jaroslav Sakala, a trzeci rówieśnik „Goldiego” – Noriaki Kasai. – Dopiero zaczynałem swoją drogę, a już udało mi się osiągnąć to, co zdobyli wcześniej moi idole – wspomina. – Puerstl, Neuper, Vettori, Weissflog czy Nykaenen to były już wtedy ikony skoków. I nagle pojawiłem się ja – dzieciak z Waldzell, który również wygrał Turniej Czterech Skoczni. Potem przyszły jeszcze medale mistrzostw świata oraz triumf w Pucharze Świata. Dla mnie i mojej mamy było to istne szaleństwo. Ale tak właśnie wyglądało moje życie.

Goldi – idol całej Austrii

Sezon 1993/94 to nie tylko coroczne imprezy, a również czas igrzysk olimpijskich w Lillehammer oraz mistrzostw świata w lotach w Planicy. Popularność Andreasa rosła z dnia na dzień i  trudno było znaleźć Austriaka, który nie słyszałby o „Goldim”, potrafiącym na nartach frunąć niczym orzeł.

W sporcie są jednak takie momenty, że trzeba przełknąć gorycz porażki pomimo tego, iż liczyło się na zwycięstwo. W przypadku Goldbergera dwa brązowe medale olimpijskie i trzecie miejsce w walce o Kryształową Kulę okraszone triumfami w Courchevel oraz Innsbrucku trudno nazwać porażką, lecz nie ma również wątpliwości, że media tak napompowały balonik, iż od Andiego wymagano znacznie więcej. – Moja kariera to nie tylko wzloty, ale również upadki – opowiada zawodnik. – Po każdym niepowodzeniu człowiek zaczyna się zastanawiać co zrobił źle, po czym traci pewność siebie. Nagle nie ma już przy tobie ludzi, którzy wcześniej poklepywali cię po plecach. Oni odsuwają się od ciebie i umywają ręce. W końcu zaczynają cię pytać na każdym kroku: „Dlaczego już nie wygrywasz?”.

Kibice skoków narciarskich zawsze z utęsknieniem czekają na konkursy lotów, podczas których ich ulubieńcy uzyskują rekordowe odległości. Za pierwszego rekordzistę świata uznawany jest Norweg Sondre Norheim, który w 1868 roku w miejscowości Brukenberg ustał skok na odległość 19,5 metra. Ostatni oficjalny rekordzista to natomiast Piotr Fijas. 15 marca 1987 roku Polak wylądował na 194 metrze mamuciej skoczni w Planicy. Od kiedy Międzynarodowe Federacja Narciarska zaprzestała notowania rekordów świata, rozpoczął się wyścig o to, kto jako pierwszy osiągnie odległość 200 metrów. Wreszcie 17 marca 1994 roku podczas treningu przed mistrzostwami świata na Velikance Andreas Goldberger skoczył… 202 metry! Jego wynik nie został jednak uznany nawet jako oficjalny rekord obiektu. – Dotknąłem tyłkiem śniegu – wspomina z uśmiechem na ustach. – Skocznia nie była dobrze przygotowana i po prostu nie dało się ustać skoku na taką odległość. W następnej kolejce już wszystko było w porządku i na pewno nie miałbym problemów przy lądowaniu, ale Toni Nieminen mnie uprzedził, skacząc 203 metry.

„Goldi” zdążył się odbudować jeszcze za kadencji Heinza Kocha. Austriak totalnie zdominował kampanię 1994/95, sięgając po zwycięstwo w Turnieju Czterech Skoczni i Pucharze Świata oraz zdobywając małą Kryształową Kulę za triumf w klasyfikacji lotów. Nie powiodło mu się tylko na mistrzostwach świata w Thunder Bay, gdzie wywalczył „zaledwie” srebro, choć uważano go za niemal murowanego kandydata do złota. Andi wygrał dziesięć z dwudziestu jeden rozegranych konkursów PŚ, a pięciokrotnie meldował się na drugiej pozycji. Drugiego w klasyfikacji generalnej Roberto Cecona wyprzedził o aż 636 punktów.

Sezon 1995/96 austriacka kadra rozpoczęła pod batutą nowego opiekuna, Andreasa Feldera, a „Goldi” ani myślał zwolnić tempo, zwyciężając na dobry początek w Letniej Grand Prix. Pierwszy zimowy triumf odniósł wprawdzie dopiero w jedenastym z kolei konkursie indywidualnym, rozegranym na Bergisel w Innsbrucku, lecz w końcowym rozrachunku sześciokrotnie stał na najwyższym stopniu podium, dwa razy na drugim oraz również dwa razy na trzecim. W Turnieju Czterech Skoczni musiał wprawdzie uznać wyższość przechodzącego na sportową emeryturę Jensa Weissfloga, lecz Kryształowa Kula padła jego łupem po raz trzeci. Tym razem o końcowy sukces drżał do samego końca, a jego głównym rywalem był Ari-Pekka Nikkola, który poległ różnicą zaledwie 32 „oczek”. „Goldi” po raz drugi zwyciężył również w klasyfikacji lotów, a także wreszcie udało mu się sięgnąć po tytuł mistrza świata w tej konkurencji. W decydującej serii dwudniowej rywalizacji na skoczni Kulm w Tauplitz po skoku na odległość 198 metrów oszalał z radości. Był najlepszy, a drugi w klasyfikacji Janne Ahonen musiał przełknąć gorycz porażki. – To było coś naprawdę wyjątkowego – przywołuje tamte chwile. – Każdy w dzieciństwie ma jakieś marzenia, takie jak rekord świata czy tytuł czempiona globu. W Kulm byłem u siebie i cały naród oczekiwał ode mnie złota. Zwycięstwo przed własną publicznością to coś okrutnie ekscytującego i powód do wielkiej dumy.

Sportowa kariera Ediego Federera nie trwała długo. Zdobywca drugiego miejsca w Turnieju Czterech Skoczni 1974/75 zakończył ją w wieku zaledwie dwudziestu czterech lat, po czym zajął się biznesem i na początku lat dziewięćdziesiątych otworzył firmę Edi Federer Sportmarketing, trudniącą się pozyskiwaniem sponsorów dla zawodników oraz drużyn sportowych. – Może ciężko to sobie w dzisiejszych czasach wyobrazić, ale byłem pierwszym skoczkiem mającym na kasku logo sponsora – opowiada „Goldi”. – Nawiązaliśmy współpracę zaraz po moim pierwszym zwycięstwie w 1993 roku. Jeśli jesteś w czymś dobry, każdy chciałby mieć cząstkę ciebie. Federer powiedział mi, że w pojedynkę ciężko coś ugrać i najlepiej działać w duecie. Edi rozumiał skoki narciarskie i potrafił zrobić użytek z dostępnej przestrzeni reklamowej. Do dziś czerpię profity z jego działalności. To właśnie zmarły w 2012 roku austriacki menadżer namówił z czasem Dietricha Mateschitza, właściciela koncernu Red Bull, do zainwestowania w skoki narciarskie. – Edi mnie uratował – kontynuuje Andreas. – Bez niego nie doszedłbym do miejsca, w którym teraz jestem. Ba, na pewno nie byłbym osobą, którą jestem dzisiaj. On potrafił wszystko dokładnie zaplanować, a dodatkowo był moim przyjacielem.

9 marca 1996 roku to data ostatniego w karierze zwycięstwa Andreasa Goldbergera w zawodach Pucharu Świata. Austriak triumfował na skoczni Certak w Harrachovie, a obok niego na podium stanęli Christof Duffner i Jaroslav Sakala. Sezon 1996/97 nie był jednak aż tak beznadziejny w wykonaniu „Goldiego”, jakby mogło się wydawać. Wciąż jeszcze młody skoczek sześciokrotnie kończył zawody Pucharu Świata na podium i w klasyfikacji generalnej zajął całkiem dobre szóste miejsce. Dodatkowo na mistrzostwach świata w Trondheim wywalczył brąz na skoczni normalnej. Na początku marca zanotował natomiast bolesny upadek na obiekcie w Lahti, co zaowocowało poważną kontuzją ramienia i koniecznością opuszczenia pięciu ostatnich konkursów PŚ.

Sukcesy Andiego wywołały w Austrii prawdziwy szał na skoki narciarskie, porównywalny do tego, z jakim mieliśmy do czynienia w Polsce po paśmie wspaniałych występów Adama Małysza. Goldberger zdobywał w swoim kraju nagrody dla sportowca roku oraz został dwukrotnie uhonorowany Odznaką Honorową za Zasługi dla Republiki Austrii, czyli najwyższym odznaczeniem państwowym. Dzięki popularności i związanymi z nią kontraktami reklamowym zarabiał krocie i nabył przepiękny dom w Mondsee w Górnej Austrii. – Wtedy sobie pomyślałem: „Już nic więcej nie jest mi potrzebne do szczęścia” – opowiada. Nie wszystko w jego życiu układało się jednak jak w bajce. Andi stracił prawo jazdy za jazdę po pijanemu, a 13 czerwca 1996 roku jeden z jego trenerów, Franz-Josef Hoellwarth, został aresztowany na granicy niemiecko-holenderskiej za przemyt 100 gramów czystej heroiny. Po czasie okazało się, że brat Martina Hoellwartha był uzależniony od tej substancji już od kilku lat, a praca asystenta głównego coacha austriackiej kadry służyła mu tylko do łatwiejszego szmuglowania narkotyku. W kwietniu 1997 roku na jaw wyszła jeszcze gorsza informacja. W wywiadzie na antenie telewizji ORF Goldberger przyznał się do zażycia kokainy w wiedeńskim nocnym klubie P1. Sytuacja ta miała mieć miejsce 5 września poprzedniego roku, a do jej ujawnienia skłoniły Andiego zeznania dilera, który twierdził, że sprzedał „Goldiemu” około sześćdziesiąt działek kokainy za równowartość dwudziestu sześciu tysięcy szylingów.

W trakcie policyjnego śledztwa oskarżony o handel narkotykami Guenter S. ujawnił też, że obok trzykrotnego zdobywcy Kryształowej Kuli kokainę zażywał jeszcze jeden z członków reprezentacji Austrii w skokach narciarskich. Podejrzenia padły na Martina Hoellwartha, który razem ze swoim bratem również przebywał tamtej feralnej nocy w klubie P1. Zawodnik przyznał się do obecności w lokalu, jednak twierdził, że nie było go z „Goldim”, kiedy ten udał się na zaplecze w wiadomym celu. W związku z prowadzonym śledztwem wszyscy skoczkowie austriackiej kadry zostali poddani testowi na obecność zabronionych substancji. Wynik badania okazał się negatywny, lecz Goldberger mimo wszystko nie uciekł od odpowiedzialności i został przez rodzimą federację zawieszony na sześć miesięcy.

Andiemu nie spodobało się to jak z nim postąpiono, a dodatkowo nie miał ochoty trenować w kadrze pod okiem związkowego trenera i pragnął ćwiczyć indywidualnie z Heinzem Kochem, pod którego kierunkiem osiągał najlepsze rezultaty. Federacja ani myślała jednak pójść na jakiekolwiek ustępstwa i za aferę z zażywaniem kokainy dodatkowo ukarała swojego zawodnika dość pokaźną grzywną. Konflikt z OESV sprawił, że „Goldi” pomyślał o przyjęciu obywatelstwa innego kraju. Rozważał nad wyrobieniem sobie paszportu San Marino, Grenady oraz… Jugosławii. – W zeszłym tygodniu załatwiłem wszystko z Jugosłowiańską Federacją Narciarską i otrzymałem obywatelstwo – mówił w listopadzie 1997 roku. – Teraz jestem Jugosłowianinem, ale moje serce zawsze będzie należało do Austrii. Muszę jednak brać udział w zawodach, żeby zyskać formę, która pozwoli mi osiągać lepsze wyniki. Krok podjęty przez „Goldiego” stał się w Austrii wydarzeniem rangi państwowej. Choć urodzony w Ried im Innkreis sportowiec nie notował już tak spektakularnych rezultatów jak jeszcze kilka lat wcześniej, to wciąż był magnesem dla kibiców, którzy tłumnie przybywali na zawody głównie dla niego, zrzeszając się nawet w fankluby. Podejrzewano, że w obliczu zmiany obywatelstwa współpracę z „Goldim” zerwie firma Red Bull, ale nic takiego nie miało miejsca. Dietrich Mateschitz nie brał nawet pod uwagę takiej opcji. Austriackie skoki nie mogły sobie pozwolić na stratę kogoś takiego jak Andreas Goldberger, więc już na początku grudnia znaleziono na zawodnika „kwity”, które poddawały w wątpliwość sens przyjęcia przez niego jugosłowiańskiego obywatelstwa. Otóż okazało się, że w przypadku każdego Austriaka wejście w posiadanie paszportu obcego państwa jest równoznaczne z utratą tego austriackiego. Ponadto jako Jugosłowianin „Goldi” musiałby uzyskać pozwolenie na stałe zamieszkanie w Austrii oraz przekraczanie jej granic. W tej sytuacji po rozmowie z ministrem spraw wewnętrznych sportowiec zrezygnował z pomysłu reprezentowania innego kraju i już w grudniu odzyskał właściwe obywatelstwo. Wreszcie dołączył również do kadry prowadzonej już przez Mikę Kojonkoskiego.

– To był najgorszy i najtrudniejszy czas w moim życiu – opowiada Goldi o aferze kokainowej. – Miałem złych doradców, posłuchałem ich i za to spadła na mnie olbrzymia fala krytyki. Nie byłem już nazywany „Goldim”, a przestępcą. Popełniłem wielki błąd, ale kto żadnego nie popełnił w swoim życiu? Cała ta sprawa odcisnęła na mnie piętno i wpłynęła również na moje wyniki sportowe. Wiele się jednak wtedy nauczyłem i teraz już wiem, gdzie jest mój dom oraz komu mogę ufać. W tamtym trudnym okresie wiele osób odwróciło się od Andiego, ale jeden człowiek zawsze był przy nim. Chodzi oczywiście o Ediego Federera. – Traktował mnie niczym rodzonego syna – dodaje legendarny skoczek. – Podczas konkursów denerwował się bardziej ode mnie. Nigdy nie zapomnę również, że zawsze trzymał moją stronę i był przy mnie nie tylko w tych dobrych chwilach, ale również wtedy, kiedy działo się źle. Był takim moim buforem i bardzo mi go dziś brakuje.

Gdyby nie Edi Federer, Andi rzeczywiście być może nigdy nie dorobiłby się takiego majątku, jakim dysponuje w dniu dzisiejszym. Nie wszyscy uważają jednak menadżera „Goldiego” za dobrego człowieka. – Kiedyś u rzeźnika można było kupić kiełbasę „goldbergerkę” – wspomina Rudolf junior, brat Andreasa. – Potem jednak przyszedł Federer i skończyły się te czasy. On chciał jak najwięcej zarobić na wizerunku mojego brata i sprzedawał dosłownie wszystko co się dało. Z jego powodu w końcu przestał istnieć fanklub „Goldiego”. To był naprawdę trudny człowiek, chyba pozbawiony uczuć. Wszędzie widział szmal. Mówi się, że pieniądze nie śmierdzą i według Rudolfa właśnie dlatego Andi tak długo trwał przy Edim, który zdaniem mężczyzny czerpał korzyści z naiwności sportowca. – Oczywiście wykonał wiele pionierskiej pracy, bo przecież nigdy wcześniej nie zdarzyło się, żeby skoczek miał prywatnych sponsorów – dodaje. – Nigdy jednak nie zapomnę, gdy pewnego razu siedzieliśmy we trójkę w hotelu, a on wypalił: „Goldberger, Federer i papież mogą wszystko”.

Schyłek mistrza

Zamieszanie wokół „Goldiego” wyraźnie odbiło się na rezultatach osiąganych przez niego na skoczni. W sezonie 1997/98 Austriak ani razu nie stanął na podium Pucharu Świata. Podczas igrzysk olimpijskich w Nagano wystąpił w zaledwie jednym konkursie indywidualnym, plasując się na odległej lokacie, a na mistrzostwach świata w lotach w Oberstdorfie również nie błyszczał.

W kolejnej kampanii spisywał się niewiele lepiej, po raz drugi z rzędu zajmując siedemnaste miejsce w klasyfikacji generalnej PŚ. Tym razem udało mu się stanąć na podium zawodów w Oberstdorfie w ramach 46. Turnieju Czterech Skoczni, ale potem jego forma spadła i nie załapał się nawet do składu reprezentacji Austrii na mistrzostwa świata w Ramsau. Mały przełom przyniósł dopiero sezon 1999/2000. Kibicie wprawdzie nie oglądali wówczas „Goldiego” w dyspozycji z pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych, lecz niespełna dwudziestoośmioletni skoczek zajął drugą lokatę w klasyfikacji Letniej Grand Prix, a zimą nadal trzymał nogę na gazie, plasując się w „generalce” Pucharu Świata na piątej pozycji. Pięciokrotnie stał na podium – raz na jego drugim stopniu i cztery razy na trzecim. Tamte zmagania należały do Martina Schmitta, a z Austriaków lepszy od „Goldiego” był tylko Andreas Widhoelzl. – Wydawało się, że Andreas wreszcie dojrzał, a nagonka na niego się skończyła – wspomina Toni Innauer. – Podczas wyjazdów na zawody mieszkał w pokoju razem z Wolfgangiem Loitzlem i nikt nie robił sobie z niego żartów pytając, czy uczy młodego wciągać koks.

18 marca 2000 roku, Planica. W lutowych mistrzostwach świata w lotach w Vikersund Andi był ósmy, ale tamtego dnia zrekompensował sobie brak medalu, skacząc podczas konkursu drużynowego aż 225 metrów, co stanowiło nowy, nieoficjalny rekord świata. Po wspaniałym locie Austriak uniósł ręce w geście triumfu, a po chwili uradowany Edi Federer podbiegł do niego, żeby go wyściskać. To była niezapomniana chwila i swego rodzaju nagroda dla Goldbergera za nieustany rekordowy skok na Velikance sprzed sześciu lat. – Wydaje mi się, że Andi wciąż ma osiemnaście lat – mówił menadżer o swoim podopiecznym, który wciąż zachwycał młodym wyglądem. – Traktujemy go z żoną jak nasze trzecie dziecko. – Tamten lot to była dla mnie szczególna nagroda – dodaje „Goldi”. – I ten Edi Federer wybiegający za ogrodzenie. On był dla mnie naprawdę ważną osobą i wiele mu zawdzięczam. Dzięki niemu mogłem w stu procentach skupić się na sporcie, a on dbał o całą resztę. Często brał na siebie rolę kozła ofiarnego. Był wspaniałym przyjacielem.

Lata 2000-04 to definitywny koniec obecności Andiego w pierwszej dziesiątce klasyfikacji generalnej Pucharu Świata, ale i czas, gdy na skoczni radził sobie jeszcze całkiem przyzwoicie. Ba, wielu zawodników dałoby się pokroić za rezultaty, które osiągał były uczeń Schigymnasium Stams. Austriacką kadrę w tamtym okresie prowadziło aż trzech szkoleniowców: Alois Lipburger (w lutym 2001 roku zginął w wypadku samochodowym), Toni Innauer oraz Hannu Lepistoe. W kampanii 2000/01 Goldberger został sklasyfikowany na czternastej lokacie „generalki” PŚ, w kolejnej był trzynasty, a potem dwunasty i osiemnasty. W 2001 roku uplasował się na drugim miejscu w Letniej Grand Prix i Turnieju Nordyckim oraz wywalczył złoty medal w konkursie drużynowym podczas mistrzostw świata w Lahti. W zawodach indywidualnych po raz ostatni stanął na podium 1 stycznia 2003 roku w Garmisch-Partenkirchen, a w trakcie mistrzostw świata w lotach, rozgrywanych w 2004 roku w Planicy, do spółki z Andreasem Widhoelzlem, Wolfgangiem Loitzlem oraz Thomasem Morgensternem sięgnął po brąz w konkursie drużynowym. – Ostatnio często robię za kierowcę Thomasa, bo on nie ma jeszcze prawa jazdy – żartował.

Przed zmaganiami 2004/05 nowym opiekunem austriackiej kadry został Alexander Pointner. – Dopóki skakanie sprawiać mi będzie przyjemność, będę stawał na rozbiegu – mawiał „Goldi”. W tamtym sezonie dało się jednak odczuć, że trzykrotny zdobywca Pucharu Świata jest już sportowcem wypalonym. Andi regularnie pojawiał się na skoczni, ale osiągane przez niego wyniki były dalekie od nawet zadowalających. Pochodzący z Górnej Austrii sportowiec ani razu nie załapał się do pierwszej dziesiątki zawodów i w maju 2005 roku ogłosił zakończenie kariery. Z profesjonalnym uprawianiem sportu oficjalnie pożegnał się w styczniu 2006 roku podczas mistrzostw świata w Tauplitz, gdy przy aplauzie fanów na mamuciej skoczni Kulm poszybował na odległość 185 metrów. – Muszę przyznać, że byłem trochę zdenerwowany – wspomina. – W pewnym momencie pomyślałem: „Hej, dlaczego właściwie muszę skakać jeszcze raz?”. Loty narciarskie to zupełnie inna bajka. Wystarczy jeden najdrobniejszy błąd i może dojść do tragedii. No, ale ja o nic już nie walczyłem, więc liczyło się, żebym tylko wylądował.

Andi w skokach narciarskich osiągnął wszystko z wyjątkiem złotego medalu olimpijskiego. Stał się ulubieńcem publiczności, która dopingowała go również wtedy, gdy wypadł ze ścisłej czołówki Pucharu Świata. „Goldi” był uwielbiany także przez Polaków i potrafił tę sympatię odwzajemnić. Niemal zawsze chętnie rozdawał autografy, gawędził z fanami i robił sobie z nimi zdjęcia. Nigdy również nie „gwiazdorzył”, co udowodnił odwożąc w 2004 roku do szpitala w Harrachovie polskiego kibica, który złamał nogę w pobliżu skoczni. – Nigdy nie miałem parcia na szkło – opowiada. – Skupiałem się tylko na oddawaniu jak najlepszych skoków i podobało mi się to, że ludzie chętnie oglądali mnie w akcji. Gdyby nie skoki, nie byłbym tym, kim jestem, więc teraz odwdzięczam się m.in. organizując zawody dla dzieci pod nazwą Goldi Talente Cup. Andi dobrze dogadywał się nie tylko z publicznością, ale również z kolegami ze skoczni. Najchętniej gawędził z Christofem Duffnerem, Martinem Schmittem oraz reprezentantami Norwegii. Doskonale rozumiał, że w sportowej rywalizacji raz się wygrywa, a innym razem przegrywa, dlatego nie szukał sobie wrogów. Dzięki temu w 2001 roku podczas zawodów w Trondheim usłyszał od Adama Małysza niecodzienne słowa. – Miałem wtedy za sobą dłuższy kryzys, a Adam był akurat w znakomitej formie – wspomina. – W tamtym konkursie walczyliśmy ze sobą o zwycięstwo i przegrałem jednym punktem. Podczas dekoracji Małysz nachylił się i szepnął mi do ucha: „Przepraszam. Szkoda, że nie możemy zamienić się miejscami”. Ja jednak się cieszyłem, ponieważ przegrałem tylko z nim. On był w takim „gazie”, że o wiele łatwiej było znieść porażkę z nim niż z kimkolwiek innym.

Jeśli ktoś myśli, że po zakończeniu przez „Goldiego” sportowej kariery słuch o nim zaginął, to jest w dużym błędzie. Już w marcu 2006 roku słynny sportowiec został bowiem zaproszony do udziału w austriackiej edycji popularnego show pt. „Taniec z Gwiazdami”. Oprócz tego Andi rozpoczął pracę dla krajowej telewizji ORF jako komentator… skoków narciarskich. – Nigdy nie tańczyłem i nigdy nie uczęszczałem na żaden kurs – mówił przed pierwszym odcinkiem tanecznego show. – Oczywiście nie ukrywam, że od czasu do czasu chodziłem na jakieś imprezy i obracałem się raz w jedną, raz w drugą stronę, lecz o żadnych krokach nie mam zielonego pojęcia. Goldberger jednak jak niemal każdy wielki mistrz uczy się nowych rzeczy z niesłychaną łatwością i w programie z partnerującą mu Julią Polai dotarł aż do wielkiego finału, w którym musiał uznać wyższość piosenkarza Manuela Ortegi oraz Kelly Kainz.

Tryb życia prowadzony przez skoczków narciarskich raczej nie sprzyja nawiązywaniu trwałych relacji z kobietami. – U płci przeciwnej moją uwagę zwraca najpierw twarz – opowiada „Goldi”. – Podziwiam uśmiech i oczy. A potem patrzę trochę niżej – dodaje rozbawiony. – Moja mama zawsze powtarzała: „Ciekawe, kogo nam do domu przyprowadzisz”. Andreas Goldberger kobietę swoich marzeń poznał w schronisku górskim w Salzburgu, gdzie szalał na nartach. Astrid Brandauer oficjalnie jest jego partnerką od 2005 roku. W czerwcu 2013 roku para wzięła ślub w kościele w Bischofshofen, z którego jest bezpośredni widok na skocznię im. Paula Ausserleitnera. „Goldi” i Astrid świetnie się dogadują i uwielbiają razem spędzać wolny czas. – Kiedy gramy w tenisa, ona zawsze pyta: „Andi, dlaczego nie mogę uderzyć piłki dwa razy?!” – śmieje się legendarny sportowiec. Andreas jest bardzo zabieganym człowiekiem ze względu na pracę komentatora i pomoc przy organizacji zawodów z cyklu Goldi Talente Cup, w których biorą udział młodzi i utalentowani skoczkowie. Mimo to stara się jak najwięcej czasu spędzać z żoną. Jaka jest recepta pary na szczęśliwy związek? – Każdy ma jakieś wady i po prostu trzeba je zaakceptować – mówi Astrid. – Jeśli wszystko układa się po twojej myśli, to najlepiej nie analizować – dodaje Andi. – Nie ma sensu na siłę wynajdywać problemów, bo życie samo w sobie jest już dostatecznie skomplikowane.

Choć „Goldi” karierę skoczka zakończył już dawno temu, to do dnia dzisiejszego jest przy ukochanym sporcie. Na antenie ORF zajmuje się nie tylko komentowaniem zawodów. Od czasu do czasu wciela się również w rolę przedskoczka i z kamerą na kasku oraz mikrofonem testuje obiekty przed zawodami. Bawi się przy tym znakomicie, a przy okazji stanowi nie lada gratkę dla kibiców, którzy pamiętają jego największe sukcesy. Ba, „Goldiemu” zdarza się również konkurować w zawodach dla amatorów. We wrześniu 2014 roku w Villach Austriak wywalczył dwa tytuły mistrza świata weteranów w kategorii mężczyzn w wieku od czterdziestu do czterdziestu czterech lat. Andi triumfował na skoczniach o punkcie K 60 i 90 metrów, a jako ciekawostkę należy przytoczyć fakt, że w swojej kategorii wiekowej wygrał wówczas również dawny trener Goldbergera, Richard Diess, urodzony w… 1933 roku! Mężczyzna nie miał wprawdzie żadnych rywali, ale na uznanie w tym przypadku zasługuje samo podjęcie wyzwania.

Sportowcy na emeryturze często zmieniają swój wygląd. Rosną im brzuchy, dorabiają się zmarszczek czy siwych włosów. Andreas Goldberger czterdzieste urodziny ma już dawno za sobą, ale zupełnie tego po nim nie widać. Nadal zachwyca chłopięcą twarzą, szerokim uśmiechem oraz wysportowaną sylwetką. – Jeśli w ciągu dnia nie mam choć odrobiny ruchu, jestem w złym humorze – mówi. – Sport pozwala mi się zrelaksować. Oczywiście już od dawna nie ważę tyle co kiedyś, ale nadal muszę być w formie, bo przecież skaczę z kamerą na kasku podczas transmisji w ORF. Patrząc na „Goldiego” wydaje się jednak, że to nie tylko aktywność fizyczna ma wpływ na jego wciąż młody wygląd. – Muszę podziękować również moim babciom – dodaje. – Obie żyły po dziewięćdziesiąt dziewięć lat, więc mam nadzieję, że uda mi się wyłamać i dożyć setki. Pomaga również to, że nigdy nie nosiłem zarostu, choć to nieco kłopotliwe, kiedy trzeba się codziennie golić.

Wbrew pozorom skoki narciarskie nie są całym światem Andreasa Goldbergera. Austriak lubi również od czasu do czasu pograć w piłkę nożną, tenisa oraz golfa. Nie gardzi też wspinaczką czy narciarstwem alpejskim i biegowym. – Uwielbiam jedno i drugie – mówi. – To może wydawać się dziwne, bo przecież alpejczycy i biegacze nie mają ze sobą wiele wspólnego. Ja wychodzę jednak z założenia, że jeśli ma się taką możliwość, to należy spróbować wszystkiego. Andi wziął udział w Arctic Circle Race – najtrudniejszym biegu narciarskim świata, odbywającym się na Grenlandii. – To była prawdziwa przygoda – wspomina trasę liczącą sto sześćdziesiąt kilometrów. – To są zawody, ale tak naprawdę nie ma znaczenia, czy dotrzesz na metę jako piętnasty, czy jako dwudziesty. Przez trzy dni walczysz bowiem o przetrwanie. Po pewnym czasie człowiek nie czuje już nóg. Ja byłem tak wyczerpany, że dwukrotnie podczas podejść pod górę musiałem zdejmować narty. Za dnia temperatura wynosiła -15 stopni Celsjusza, ale w nocy spadała do -34 stopni, a my spaliśmy w namiotach. Jeśli chodzi o futbol, legendarny skoczek w młodości go trochę trenował, w związku z czym posiadł całkiem niezłe umiejętności, pozwalające mu na występy w rozmaitych meczach pokazowych i charytatywnych. Miał talent do piłki, ale jako indywidualiście nie podobało mu się to, że o sukcesie drużyny decyduje wielu zawodników. „Goldi” lubi również jeździć na motocyklu, zagłębić się w lekturze ciekawej książki oraz posłuchać ciężkiej muzyki. Jego ulubione kapele to Die Toten Hosen, Metallica oraz Aerosmith. Nie znosi techno, a na obiad najchętniej spożywa pieczeń przyrządzoną przez mamę lub potrawy kuchni włoskiej. Jakie jest jego życiowe motto? – Nigdy nie mów nigdy – zwierza się. – Kiedyś powiedziałem sobie, że nigdy nie wsiądę za kierownicę po alkoholu, a pół roku później nie miałem już prawa jazdy.

Bibliografia:

  • andreasgoldberger.at,
  • apnewsarchive.com,
  • berkutschi.com,
  • Berliner Zeitung,
  • Der Spiegel,
  • Der Standard,
  • Die Presse,
  • Die Welt,
  • fischersports.com,
  • hypo.at,
  • Kleine Zeitung,
  • Kurier,
  • Landjaeger Magazin,
  • nachrichten.at,
  • oesv.at,
  • ots.at,
  • Profil,
  • seitenblicke.at,
  • spox.com,
  • Tipi,
  • Tiroler,
  • Tageszeitung,
  • wirtschaftsblatt.at.

Foto: gettyimages.com

Warto przeczytać:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *