Spis treści
Data publikacji: 26 maja 2014, ostatnia aktualizacja: 12 kwietnia 2024.
– Był mądry i lubił szkołę. Uczęszczał do niej codziennie – mówi Debra, starsza siostra Clyde’a Drexlera. – Sprawiał wrażenie bardzo inteligentnego dziecka i nigdy nie szukał kłopotów.
Urodzony z piłką
Larry Bird mawiał, że czarni posiadają najlepsze predyspozycje do bycia znakomitymi sportowcami z tego powodu, że mają ku temu znacznie większą motywację niż ich koledzy o jasnym kolorze skóry. Afroamerykańscy koszykarze, futboliści czy baseballiści bardzo często wywodzą się z nizin społecznych, a sport to dla nich jedyna szansa na wyrwanie się z rzeczywistości pełnej biedy i przemocy. Clyde Drexler nieco zaprzecza temu stereotypowi. Jego rodzina należała do tzw. niższej klasy średniej, a on mimo to odnalazł w sobie pokłady energii, które pozwoliły mu na zdobycie przydomka „The Glide” („Szybowiec”) i stanie się jednym z najwybitniejszych koszykarzy w historii dyscypliny.
Matka Clyde’a, Eunice, nie miała w życiu szczęścia do mężczyzn. W 1955 roku urodziła pierwszego syna – Michaela. Była w tym czasie zaręczona z jego ojcem, oficerem policji, ale do ślubu nie doszło, ponieważ mężczyzna został zastrzelony na służbie. Samotność kobiecie długo jednak nie dokuczała. Wkrótce poznała Jamesa Drexlera, za którego szybko wyszła za mąż. Para miała ze sobą trójkę dzieci: Jamesa juniora, Debrę oraz Clyde’a. Ten ostatni przyszedł na świat 22 czerwca 1962 roku w Nowym Orleanie, gdzie małżeństwo wówczas zamieszkiwało. James senior pracował w młynie, a Eunice nie mogła znaleźć pracy. Uważała stan Luizjana za miejsce bez perspektyw, a z mężem w ogóle jej się nie układało. Zostawiła go, gdy najmłodszy syn miał zaledwie trzy latka. – On był naprawdę beznadziejny, a ja nie mogłam już dłużej tego znieść – wspomina. – Zawsze lubiłam Houston i pomyślałam, że możemy się przenieść właśnie tam. W ciągu dwóch tygodni dostałam pracę jako kontroler jakości w sklepie spożywczym sieci Watkin’s.
Półtora roku po przeprowadzce do Teksasu kobieta poznała Manuela Scotta. Mężczyzna pracował w markecie sieci Rice w dzielnicy South Park, gdzie wkrótce zatrudnienie jako główny kontroler znalazła również Eunice. Znajomość zakończyła się małżeństwem, którego owocem są trzy dziewczynki: Denise, Virginia oraz Lynn. – Zaraz po przeprowadzce do Houston mieszkaliśmy w południowo-wschodniej części miasta – opowiada Clyde. – Gdy byłem w trzeciej klasie, moja mama i Manuel wzięli ślub, a jak miałem sześć lat, to kupili dom.
Pierwsze lata w Teksasie nie były łatwe dla „Szybowca” i reszty rodzeństwa, gdyż okolica, w której mieszkała rodzina, nie cieszyła się najlepszą sławą. Po przenosinach do nowego domu przy Elm Tree wszelkie strachy odeszły jednak w zapomnienie. – Dzielnica była zdecydowanie lepsza niż ta, w której dorastaliśmy ja i Michael – wspomina Debra. – To było w zasadzie świeżo wybudowane osiedle. Wcześniej zawsze bałam się o siebie, gdy wychodziłam z domu, a tu podstawówka, gimnazjum oraz liceum znajdowały się w promieniu kilometra od naszego domu.
Charles Barkley, kolega Clyde’a Drexlera z czasów Dream Teamu i Houston Rockets, każdego roku dostawał tylko jedną parę nowych butów i nie śmiał prosić o więcej. Jego matka ciężko pracowała, ale ledwie wiązała koniec z końcem. „The Glide” nie pamięta co to bieda. Lodówka zawsze była pełna, a wszystkie dzieci w domu miały modne ubrania. Typowa klasa średnia. W okolicy około 60 procent ludności stanowili Afroamerykanie, a z biegiem czasu ich liczba jeszcze wzrosła, lecz krwawe wojny gangów nie były tam na porządku dziennym. Osiedle zamieszkiwali ludzie pracujący na etatach, a wśród nich było wielu nauczycieli, lekarzy, policjantów czy strażaków. – Większość moich znajomych stanowili czarnoskórzy – Clyde przywołuje czasy swojego dzieciństwa. – Było również kilku Latynosów czy białych, ale szczerze mówiąc nie przywiązywałem i nie przywiązuję uwagi do koloru skóry. Wiedzę o podziałach rasowych czerpałem głównie z rozmów z innymi ludźmi na temat Martina Luthera Kinga, Malcolma X oraz innych czarnoskórych liderów tamtych czasów. Pamiętam, że jako dziecko często podsłuchiwałem filozoficzne dysputy, prowadzone przez dorosłych w salonie.
Choć Teksas należy do stanów o silnych nastrojach rasistowskich, Drexler i jego bliscy nigdy tego jakość szczególnie nie odczuli. Żeby jednak nie było zbyt pięknie, Manuel nie stanowił uosobienia cnót i okazał się kolejnym błędem życiowym Eunice. Zaakceptował jej dzieci z poprzednich związków, ale generalnie nie był skory do okazywania uczuć. Pracował jako rzeźnik i cieszył się naprawdę wielkim uznaniem w swoim fachu. Miał także jedną sporą wadę: lubił sobie wypić. W życiu najbardziej cenił ciężką pracę, więc gdy wracał do domu wstawiony, od razu wynajdywał Clyde’owi różne dziwne zajęcia. – Uciekałem do innego pokoju, bo wiedziałem, że za chwilę będzie mi kazał coś zrobić – wspomina „The Glide”. – Michael nie mieszkał już z nami, James był dorosły, a resztę dzieciaków stanowiły dziewczyny. Jedynym chłopakiem w pobliżu byłem ja i kiedy tylko wyobrażałem sobie jak woła „Clyde, chodź tu!”, od razu zaczynałem kombinować jak zejść mu z drogi. Przeważnie zwiewałem na boisko do koszykówki, bo inaczej kazałby mi przycinać żywopłot, albo coś w tym stylu.
To, że „Szybowiec” uciekał przed wymyślającym mu kolejne zadania ojczymem nie oznacza, że był leniem. Dzieci równomiernie dzieliły się domowymi obowiązkami. Clyde często kosił trawę oraz zmywał naczynia, czyścił kuchenkę czy wynosił śmieci. Do rodziny należał również niesforny owczarek Ricky, którym trzeba się było opiekować. – Clyde był dobrym chłopakiem – opowiada Eunice. – Gdy dorastał, zawsze mnie słuchał bez względu na to, co mówiłam. Moje dzieciaki miały swoje za uszami, ale ich wzajemne relacje były normalne. Kochały się i nie walczyły ze sobą. Jeśli pojawiały się jakieś sprzeczki, to zazwyczaj dotyczyły… telewizji. W salonie stał kolorowy odbiornik, na który w ówczesnych czasach mogło sobie pozwolić niewiele czarnoskórych rodzin. Prawo do wyboru oglądanych programów uzurpowało sobie najstarsze rodzeństwo, co najczęściej prowadziło do kłótni. „The Glide” uwielbiał oglądać mecze futbolu amerykańskiego, ale lubił również śledzić przygody Perry’ego Masona, kreskówkę „Popeye” czy westernowy serial „Bonanza”.
Manuel nie angażował się zbytnio w wychowywanie dzieci, więc Clyde’owi i jego rodzeństwu na co dzień brakowało ojca. Od czasu do czasu wszyscy wyjeżdżał jednak do Luizjany, gdzie w Glencoe pod Nowym Orleanem mieszkał jego ojciec, dziadkowie oraz część rodziny ze strony mamy. „Szybowiec” w tamtych stronach często spędzał wakacje, a najmilej wspomina chwile w towarzystwie Stelli Drexler – swojej babci, na którą wołał „Mama Stella”. – Pamiętam, że ona była bardzo zaangażowaną babcią – wspomina Clyde. – Obchodziliśmy wszystkie święta, a w szczególności Dzień Niepodległości. Celebrowaliśmy też urodziny. Był tort, lody i wspólne śpiewanie „sto lat”.
Eunice i jej mąż wiele godzin spędzali w pracy, więc część obowiązków pani domu przejmowała w tym czasie Debra – najstarsza z sióstr. Gdy wracała ze szkoły, sprzątała i gotowała obiad. Czuła się też odpowiedzialna za młodsze rodzeństwo, które wykorzystując nieobecność rodziców mogło przecież pakować się w różne tarapaty. W tym temacie Clyde mógł być wzorem do naśladowania dla całej gromady. – Lubił książki i sport – opowiada Debra. – Był bardzo energicznym chłopakiem i świetnie się dogadywaliśmy.
„The Glide” w swojego o cztery lata starszego brata, Jamesa juniora, był zapatrzony jak w obrazek. Przez całe wczesne dzieciństwo największą atrakcję dnia stanowił dla niego powrót Jamesa ze szkoły. W jego oczach brat był idealny i jeśli tylko ktoś powiedział o nim coś złego, natychmiast się oburzał. Można powiedzieć, że w Jamesie widział nieobecnego ojca. – Zawsze byliśmy blisko, a Clyde po dziś dzień jest moim najlepszym przyjacielem – mówi James. – On jest wspaniałą osobą i zawsze będę go kochał. Przypomina mi trochę mnie samego. Jest wyrozumiały i potrafi dogadać się z każdym bez względu na kolor skóry. Zawsze mówi prawdę w oczy i tak też wyglądają nasze relacje – opierają się na szczerości.
Sport był obecny w życiu Clyde’a Drexlera niemal od zawsze. Chłopiec interesował się futbolem amerykańskim, baseballem, koszykówką oraz… jazdą na rolkach. Podobnie jak połowa dzieciaków w sąsiedztwie, był wielkim fanem futbolowej drużyny Dallas Cowboys, ale gdy Houston Oilers pozyskali niesamowitego Earla Campbella, zaczął kibicować lokalnemu zespołowi. Uczęszczał również na mecze baseballa i ściskał kciuki za Houston Astros. Miłość „Szybowca” do sportu nie wzięła się jednak znikąd. Jego mama była kapitanem licealnej drużyny koszykówki, a siostra Debra trenowała siatkówkę i tenis. Brat Michael grał w baseball, natomiast James junior podobnie jak matka uwielbiał basket. „The Glide” długo nie mógł zdecydować, której aktywności poświęcić się w całości. Jednego dnia grał w futbol, drugiego w baseball, a kolejnego w kosza. – Clyde w młodości był dobrym baseballistą – wspomina James. – Zanim urósł, wydawało mi się, że mógł nawet zrobić niezłą karierę. Dobrze radził sobie w polu oraz jako miotacz.
„Szybowiec” największy talent miał jednak do basketu. Na boisko często chodził z Jamesem, choć ten nie zawsze chciał go zabierać ze sobą, gdyż starsi koledzy byli dużo wyżsi i nie stosowali żadnej taryfy ulgowej wobec młodszych. Chłopak jednak nigdy nie dawał za wygraną, a w końcu nastały czasy, że umiejętnościami przerósł brata, którego na podwórku wszyscy podziwiali. Pomimo tego, aż do ukończenia szóstej klasy nie grał w żadnej szkolnej drużynie. – Najlepszą przyjaciółką Clyde’a była piłka do koszykówki – opowiada Denice, jego siostra. – Od ósmego roku życia non-stop dryblował i rzucał. W domu nie mieliśmy kosza, więc obręcz zastępował gzyms. Było więcej niż pewne, że w końcu przez przypadek rozbije szybę w oknie. No i uczynił to wielokrotnie.
Zabawy syna z piłką do kosza przyprawiały Eunice o szybsze bicie serca, a nowe szyby trzeba było wstawiać w łazience, garażu czy salonie. Jeśli gdzieś w domu było słychać dźwięk tłuczonego szkła, niemal graniczyło z pewnością, że to sprawka Clyde’a. Chłopak nie rozstawał się ze swoją piłką. Pomiędzy jedenastym a piętnastym rokiem życia trenował też karate. Był bardzo szczupły, a na podwórku trzeba było umieć się bronić. Dzielnica wprawdzie nie należała do niebezpiecznych, lecz stracić piłkę czy rower na rzecz starszych i silniejszych było naprawdę łatwo. Opanowanie sztuki walki wpłynęło również na rozwój umiejętności koszykarskich Drexlera. Wcześniej miał on problemy ze skocznością i koordynacją ruchową, a dzięki karate się ich pozbył.
„The Glide” najczęściej grał w basket w Cresmont Park, gdzie znajdowały się boiska oraz sześć koszy z łańcuchowymi siatkami. Gdy był uczniem gimnazjum im. Alberta Thomasa, odwiedzał tamto miejsce codziennie i brał udział w meczach, konkurując zazwyczaj z o wiele starszymi chłopakami. To była dla niego najlepsza nauka. „Szybowiec” mnóstwo czasu spędzał również na szkolnym boisku, gdzie obręcze koszy wydawały się być zawieszone na niższej wysokości niż mówiły przepisy. – Nie było ani jednej prostej obręczy – wspomina. – Ćwiczyłem wsady i chyba powyginałem je wszystkie.
Z biegiem czasu Eunice i Manuelowi coraz lepiej powodziło się na płaszczyźnie zawodowej, w związku z czym wzięli pod swoje skrzydła rodzinną restaurację, w której często pomagały ich najstarsze dzieci. Clyde nie mógł narzekać na warunki, jakie stworzyli mu mama i ojczym, jednak nie do końca był szczęśliwy. Jako gimnazjalista mierzył 172 centymetry i w szkolnej drużynie odgrywał drugoplanową rolę, a trener nie zabierał go nawet na mecze wyjazdowe. Poza tym od jedenastego roku życia musiał się zmagać z pustką po stracie najstarszego brata, który wcześnie opuścił dom i borykał się z uzależnieniem od narkotyków. Michael w wieku osiemnastu lat został zastrzelony przez policjanta podczas próby obrabowania apteki.
Uparciuch
– W drugiej klasie liceum miałem znakomite oceny, ale jeden przedmiot sprawiał mi problemy – opowiada Clyde Drexler. – Zarobiłem pierwszą jedynkę w życiu – z biologii.
„The Glide” uczęszczał do Liceum im. Rossa S. Sterlinga w Houston. 60 procent uczniów stanowili Afroamerykanie, 25 procent biali, a 15 procent Latynosi. Należał do prymusów, dlatego za wszelką cenę próbował ukryć przed mamą to jedno potknięcie. Podsuwając jej do podpisu kartkę z ocenami, rubrykę zatytułowaną „biologia” zakrył palcem. Rodzicielka była jednak czujna. – Pokaż mi to – zażądała. – Nie rób ze mnie idiotki. Co to ma być?! Od kiedy ty dostajesz jedynki?! Co ciekawe, Drexler swoją pierwszą „pałę” złapał nie dlatego, że nie rozumiał o czym mówiło się na zajęciach. Chłopak po prostu był tak zapatrzony w urodziwą nauczycielkę, że w ogóle nie słuchał, co miała ona do powiedzenia. Z czasem jednak zrozumiał, że musi bardziej skupić się na lekcjach i szkołę ukończył z piątką z biologii na świadectwie.
Liceum to dla wielu młodych ludzi pierwsze imprezy oraz miłości. Clyde’a w tamtym czasie nie interesowały zbytnio ani balangi, ani dziewczyny. Znacznie bardziej wolał spędzać czas na boisku do koszykówki lub pomagając w rodzinnej restauracji. – Pewnej nocy ja, Joe Cotton oraz Glen Gordon wybieraliśmy się na imprezę – wspomina Will Blackmon, kolega Drexlera. – To były pierwszy raz, kiedy piliśmy jakikolwiek alkohol. Kupiliśmy kilka win Boone’s Farm i podjechaliśmy po niego pod jego dom. Każdy z nas trochę wypił i naprawdę dobrze się bawiliśmy. Przynajmniej tak nam się wydawało, bo gdy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że Clyde śpi na tylnym siedzeniu. Pękaliśmy ze śmiechu. On nie był imprezowym gościem, a podczas nauki w liceum miał chyba tylko jedną dziewczynę.
Rodzinna restauracja nosiła nazwę Green’s Barbecue i była własnością człowieka o nazwisku Harry Green. Pieczę nad lokalem sprawował brat Eunice, Thomas, a ona wraz ze swoją familią chętnie pomagała w prowadzeniu interesu. Po niespodziewanej śmierci Thomasa matka Clyde’a stała się najważniejszą osobą w knajpie. Z dzieciaków w pracę najbardziej zaangażowany był James junior, który już jako trzynastolatek przychodził do Green’s cztery lub pięć razy w tygodniu. To właśnie dlatego nigdy nie grał w szkolnej drużynie koszykówki, choć na podwórku nie miał sobie równych. Nie myślał o zawodowej karierze i wolał zarabiać pieniądze niż poświęcać wolny czas na treningi. – Od ukończenia dwunastego roku życia do końca liceum pracowałem trzy lub cztery razy w tygodniu – opowiada „The Glide”. – Ustawianie stolików, przyjmowanie zamówień i tak dalej. Jeśli akurat nie byłem w pracy, to można mnie było spotkać na boisku.
Pomiędzy pierwszą a drugą klasą liceum „Szybowiec” rósł jak na drożdżach i mierzył już prawie 190 centymetrów. Taki wzrost sprawiał, że mógł starać się o angaż do Sterling Raiders – szkolnej drużyny koszykówki. – Wszystkie moje ubrania nagle stały się za małe – mówi. – Rozmiar buta w ciągu pół roku zmienił mi się z 42 na 45. Drexler namiętnie ćwiczył wsady do kosza – najpierw piłką do siatkówki, a później już tą właściwą. Na boisku gimnazjum im. Alberta Thomasa chłopaki rywalizowały, któremu jako pierwszemu uda się wykonać pełnoprawny slam dunk. Clyde sztuki tej dokonał jako trzeci w kolejności, ale gdy już opanował rzemiosło, ciężko mu było przestać. – Pierwszego dnia musiałem wykonać po sto wsadów do każdego z koszy – wspomina. – To była euforia. Kiedy już raz mi się udało, chciałem zrobić to na tysiąc różnych sposobów.
Podczas gdy wielu nastolatków zajmowało się głównie paleniem trawki i picem wina, Clyde Drexler preferował tryb życia wolny od używek. Kochał sport i był członkiem pierwszej drużyny baseballowej Liceum im. Rossa S. Sterlinga. Marzył jednak o karierze na koszykarskim parkiecie. – Ćwiczył codziennie – opowiada Craig Lewis, przyjaciel Jamesa juniora. – Pamiętam, kiedy po raz pierwszy pokonał mnie w grze jeden na jednego. Ja miałem wtedy szesnaście lat, a on dwanaście. Był bardzo sumienny. Każdego dnia można było zobaczyć jak idzie ulicą i podrzuca piłkę. My chcieliśmy palić zioło i podrywać dziewczyny, a on zawsze trenował. Szanuję go za to. Pomimo niewątpliwego talentu i zaangażowania w doskonalenie swoich umiejętności, „Szybowiec” aż do ukończenia drugiej klasy liceum nie rozegrał ani minuty w licealnej drużynie koszykówki. Wielu ludzi myśli, że to z powodu pracy w restauracji, ale przyczyna była zupełnie inna. – W tygodniu naboru do zespołu rezerw rozchorowałem się na grypę – wspomina Drexler. – Gdy wróciłem do szkoły, spytałem kolegów: „kiedy będą testy?”. Oni odpowiedzieli: „spóźniłeś się, były w zeszłym tygodniu”. Clyde’owi za bardzo zależało na sprawie, żeby się poddać. Poszedł więc do trenera Cliftona Jacksona i poprosił, żeby ten mimo wszystko go przetestował. Coach się zgodził i zaprosił chłopaka na najbliższy trening. Wydarzenia w sali gimnastycznej zaważyły jednak na tym, że „The Glide” ostatecznie nie znalazł się w zespole. Drexler i jego kumpel, Will Blackmon, przedstawiają dwie różne wersje tego, co tam zaszło. – Ćwiczyliśmy kalistenikę – mówi Clyde. – Każdy zrobił po dwadzieścia pięć pompek, po czym trener rzekł: „hej ty, nowy, za spóźnienie musisz zrobić jeszcze raz tyle”. Wówczas byłem trochę wychudzony, więc z ledwością wykonałem pierwszą serię. Podczas kolejnej po siódmym lub ósmym powtórzeniu padłem na twarz. Coach się wtedy zdenerwował i krzyknął: „Spóźniasz się i jesteś bez formy?! Wynocha z mojej sali!”. – Ja pamiętam to trochę inaczej – wtrąca Will. – Na początku testów wykonywaliśmy ćwiczenia rozciągające, pompki, przysiady i inne tego typu rzeczy. Clyde nie radził sobie z pompkami. Wtedy trener powiedział: „Musisz robić to lepiej. Zrób jeszcze dziesięć. Jeśli nie potrafisz, to nie nadajesz się do gry”. I wtedy Drexler wyszedł z sali. Nie dostał się do drużyny, bo nie potrafił wykonać dziesięciu pompek.
Niezależnie od tego, co dokładnie zaszło w szkolnej sali gimnastycznej, Clyde’a najbardziej bolało to, że szkoleniowiec postawił na nim krzyżyk zanim zobaczył go w akcji. „Szybowiec” się załamał, ale za namową matki grał w koszykówkę poza drużyną prowadzoną przez Jacksona. Trzymał sztamę z chłopakami z pierwszego zespołu Sterling Raiders i niemal codziennie w przerwie na lancz rozgrywał z nimi mecze. Drexler w międzyczasie zdążył urosnąć do prawie 200 centymetrów, a gierki na przerwach zaczęły przyciągać coraz większą publikę. Na jedną z nich przybył nawet sam Clifton Jackson. Trener zobaczył jak „The Glide” rzuca mnóstwo punktów i prowadzi swój team do zwycięstwa. Kumple nosili Clyde’a na rękach, a coach do niego zagadnął: – Chcę, żebyś dla mnie grał. Planujesz startować do drużyny w przyszłym roku? Drexler miał w pamięci jak niedawno został potraktowany przez mężczyznę, więc w gniewie odparł: – Nie ma szans. Po chwili zadzwonił dzwonek i uczniowie rozbiegli się po klasach.
Jackson należał jednak do dość upartych osób. Gdy „Szybowiec” po lekcjach wrócił do domu, czekał tam już na niego trener rozmawiający z jego mamą. Chwalił Clyde’a i chciał, żeby chłopak w trzeciej klasie należał do licealnej drużyny. – Słyszysz, co on mówi? – wypaliła Eunice do syna, który jak tylko ujrzał coacha, udał się do swojego pokoju. – Wiesz co? Będziesz grał. Osobiście tego dopilnuję. Kobieta jak obiecała, tak zrobiła. „Szybowiec” zrezygnował z baseballu i od trzeciej klasy liceum był zawodnikiem Sterling Raiders. Drużyna nie należała do potentatów i w sezonie 1978/79 zanotowała tyle samo zwycięstw, co porażek. Drexler zdobywał średnio 15 punktów i zbierał 10 piłek, grając na pozycji środkowego. O sile drużyny stanowili Kenneth Gordon oraz Kerry Jones – brat Dwighta, który robił karierę w NBA w barwach Houston Rockets. – Clyde był po prostu jednym z nas – wspomina Joe Cotton. – Mieliśmy w zespole wielu dobrych strzelców, a on najlepiej radził sobie na tablicach i w defensywie.
Przed ostatnim rokiem w szkole średniej „The Glide” wziął udział w serii meczów kontrolnych z udziałem zawodników Houston Rockets (w tym legendarnego Mosesa Malone) oraz najlepszych graczy lokalnych uczelni i liceów. Drexler w testach wypadł bardzo obiecująco i wzbudził zainteresowanie skautów Stephen F. Austin State University oraz University of Houston, przy czym o wiele większy entuzjazm wykazywali ci pierwsi. Na wybór miejsca studiów „Szybowiec” miał jednak jeszcze sporo czasu, więc przed podjęciem ostatecznej decyzji mógł skupić się na ostatnim sezonie w Sterling Raiders. Podopieczni Cliftona Jacksona rozgrywki 1979/80 zakończyli z bilansem 18-12 i zajęli czwarte miejsce w tabeli swojego dystryktu. Mistrzostwo przypadło drużynie Yates z najlepszym graczem dystryktu i dobrym przyjacielem „Szybowca”, Michaelem Youngiem w składzie. Clyde, który zaledwie drugi sezon grał na poważnie w basket, znacząco poprawił swoje statystyki. Notował średnio 17 „oczek”, 14 zbiórek, 4 przechwyty, 3 asysty oraz 3 bloki. Za te dokonania znalazł się w pierwszej piątce dystryktu.
Trener z bezwzględnego potwora przeobraził się w jednego z największych przyjaciół Drexlera, a „The Glide” miewał mecze, podczas których ręce same składały się do oklasków. W czasie turnieju świątecznego w spotkaniu przeciwko Sharpstown uzbierał 34 punkty i zebrał z tablic 27 piłek. – W kampanii 1979/80 Clyde był filarem naszego zespołu – wspomina Clifton Jackson. – Powinien występować jako skrzydłowy, ale niestety był najwyższy w drużynie, więc musiał grać jako center. Jak się jednak okazuje, było to najlepsze, co mogło mu się przytrafić, gdyż w ten sposób nabrał siły fizycznej i rozwinął się jako zbierający oraz strzelec. Will Blackmon dodaje: – W ostatnim roku w liceum Clyde stał się jeszcze lepszym zawodnikiem. W zbiórkach był bezkonkurencyjny. Nabrał masy i urósł, co pozwalało mu na jeszcze większą agresję na tablicach. Nadal nie miał dobrego rzutu, ale nadrabiał to zdolnościami atletycznymi.
Gdy „The Glide” miał siedemnaście lat, Eunice rozstała się z Manuelem. Para nie wzięła rozwodu, ale postanowiła żyć w separacji. Pomimo problemów członkowie rodziny gościli na niemal wszystkich meczach Clyde’a. – Mama o piątej popołudniu wracała z pracy z zakupami w rękach, a w tym czasie trwały już przygotowania do wyjścia do szkolnej hali – opowiada Virginia, siostra koszykarza. – On był bardzo popularny w liceum, ponieważ oddawał rzuty z dystansu oraz wykonywał fantazyjne wsady – dodaje Denise, druga z sióstr.
Michael Young i Clyde Drexler od gimnazjalnych czasów tworzyli duet oddanych przyjaciół. Chodzili do różnych szkół, ale prawie każdego dnia spotykali się na podwórku, gdzie grali w basket ze sobą i przeciwko sobie. Często również wychodzili wspólnie „na miasto” oraz wiele rozmawiali. Wówczas to Young wydawał się być bardziej utalentowanym koszykarzem. Otrzymał tytuł Zawodnika Roku w Teksasie, a jego Yates zdobyło mistrzostwo stanowe. Celem młodzieńca była liga NBA i występ w Meczu Gwiazd. Clyde marzył o tym samym, ale ze swoimi osiągnięciami miał o wiele mniejsze szanse na spełnienie marzeń. Obaj przyjaciele postanowili, że dość już oddzielnych szkół, i że pójdą na tę samą uczelnię. – Odwiedziłem Waszyngton i Nowy Meksyk. W stolicy Drexler był razem ze mną – wspomina Young. – Po wizycie na University of Houston zrozumieliśmy jednak, że wspólna gra dla rodzinnego miasta byłaby czymś ekstra.
Po „Szybowca” zgłosili się przedstawiciele uczelni Texas Tech i New Mexico State, ale zawodnik był zbyt mało rozpoznawalny, żeby na poważnie zainteresowali się nim włodarze wymarzonego University of Houston. W czasie rozmowy rekrutacyjnej z Michaelem Youngiem trenerzy tamtejszej drużyny zapytali się go, kto jest najlepszym koszykarzem, przeciwko któremu przyszło mu grać. – To proste. Ten gość z Liceum im. Sterlinga – odparł młody gwiazdor. Po nieudanej próbie odgadnięcia nazwiska tajemniczego gracza, Michael w końcu wypalił: – Nie, nie on. Chodzi o Clyde’a Drexlera. Słowa te okazały się nieocenioną pomocą.
Szkoleniowiec Houston Cougars, Guy Lewis, był bardzo szczerym człowiekiem. Na pierwszym spotkaniu powiedział Drexlerowi, że słyszał o nim wiele dobrego, lecz za czasów Sterling Raiders widział go w akcji tylko raz i zaledwie przez połowę spotkania. – Do przerwy nie zdobyłeś ani jednego punktu, więc poszedłem z żoną na kolację – rzekł bez owijania w bawełnę. W drugiej części meczu „The Glide” grał już jednak swoje i zakończył potyczkę z dorobkiem 26 „oczek”. Lewis następnego dnia zobaczył wyniki i był pod wielkim wrażeniem postawy młodego koszykarza. – Od tamtej chwili dowiedziałem się o tobie bardzo wiele i chciałbym zaoferować ci stypendium – dodał. Gdy Michael Young zdecydował się na University of Houston, Clyde Drexler również nie miał wątpliwości. W ostatniej chwili odrzucił oferty Texas Tech oraz New Mexico State i postanowił zgłębiać wiedzę na najbardziej prestiżowej uczelni w mieście oraz grać dla tamtejszych Kuguarów pod wodzą Guya Lewisa.
Phi Slamma Jamma
– Przybycie na University of Houston było jak wyprowadzka do innego miasta – wspomina Clyde Drexler. – Teren uczelni jest ogromny. Jednocześnie znajdowałem się w domu i poza nim.
Uniwersytet w Houston został założony w 1927 roku i jest obecnie trzecią co do wielkości uczelnią w Teksasie z imponującą liczbą czterdziestu jeden tysięcy studentów. „The Glide” dzielił z Michaelem Youngiem pokój na szesnastym piętrze mieszczącego się na terenie kampusu akademika. W byciu żakiem najbardziej podobało mu się to, że zajęcia dydaktyczne trwały zaledwie dwie lub trzy godziny dziennie, a pozostały czas można było spędzać jak tylko się chciało. Brak kontroli ze strony Eunice sprawił, że Drexler początkowo aż za bardzo cieszył się wolnością. We wtorek i czwartek ćwiczenia z jednego przedmiotu miał o siódmej rano i z lenistwa nie pojawił się na nich dwa tygodnie pod rząd. Przez ten wybryk znalazł się pod specjalnym nadzorem uczelni, który trwał aż do ukończenia pierwszego semestru.
Na szczęście dobre stopnie z liceum oraz regularne uczęszczanie na pozostałe zajęcia sprawiły, że Clyde mógł być spokojny o możliwość występów w barwach Houston Cougars. Chłopak do gry na akademickich parkietach przygotowywał się przez całe lato 1980 roku w hali Fonde Center, gdzie trenowali najlepsi zawodnicy w mieście – Moses Malone, Robert Reid, Joe Bryant, Tom Henderson, Calvin Murphy czy Alan Leavill. Będąc już studentem UH, miał klucze do niemal wszystkich uczelnianych obiektów sportowych i wraz z Michaelem Youngiem mógł rzucać do kosza czy wyciskać sztangę kiedy tylko zapragnął. Treningi nie pochłaniały jednak całego jego wolnego czasu. Jak każdy młody człowiek lubił od czasu do czasu wyjść „na miasto”, a doskonałą okazję ku temu stanowiły weekendy. – Nigdy nie zapomnę tamtej jesieni, kiedy przybyłem do kampusu, żeby sprawdzić się w roli współlokatora Clyde’a – wspomina Michael. – Nasza przyjaźń wtedy rozkwitła. Ani przez chwilę się nie nudziliśmy. On był wówczas dokładnie tym samym facetem, którym jest dzisiaj – wyluzowanym i prostolinijnym. Był wspaniałym kolesiem i lubił żartować. Young i Drexler wydawali się bardzo podobni, choć „Szybowca” cechowała zdecydowanie większa gadatliwość. Michael odzywał się tylko w towarzystwie znajomych, a wśród obcych przeważnie milczał. – Przez trzy lata praktycznie wszystko robiliśmy wspólnie – opowiada „The Glide”. – Podczas wypraw na mecze wyjazdowe dzieliliśmy pokój. Jeśli widziałeś Mike’a, widziałeś też Clyde’a. Jego problemy były moimi problemami i na odwrót.
Kuguary trenowały i rozgrywały domowe spotkania w hali Hofheinz Pavilion. „The Glide” na pierwsze zajęcia z zespołem udał się bardzo pewny siebie i miał przed sobą jeden cel – grę w pierwszej piątce teamu prowadzonego przez Guya Lewisa. Wiedział co potrafi, bowiem latem miał okazję brać udział w sparingowych gierkach, na których pojawiło się również dwóch czołowych zawodników Cougars – Robert Williams oraz Larry Micheaux. Już po drugim treningu coach podszedł do Clyde’a i wypalił: – Wiesz, że będziesz starterem, prawda? Lewis znał się na swojej pracy jak mało kto. W 1980 roku miał na karku już prawie sześćdziesiąt wiosen, w tym grubo ponad dwadzieścia na stanowisku trenera koszykarskiej drużyny University of Houston. Jak na swój wiek czuł się znakomicie i twierdził, że pokonałby każdego ze swoich zawodników czy to w pojedynku na rękę, czy na parkiecie. Oprócz tego cechowało go jednak coś jeszcze – nie poddawał się presji tłumu. Gdy zaoferował Drexlerowi koszykarskie stypendium, zewsząd krytykowano go, że to marnotrawstwo pieniędzy. – To tylko dowodzi temu, jak często ludzie się mylą – mówi legendarny szkoleniowiec. – Clyde w liceum nie zyskał wielkiego rozgłosu, ale my wiedzieliśmy na co go stać w perspektywie czasu.
W całym sezonie 1980/81 Houston Cougars uzyskali bilans 21-9. W Konferencji Południowo-Zachodniej uplasowali się na drugim miejscu, tuż za zespołem Arkansas. Wygrali turniej konferencyjny, a w turnieju głównym NCAA odpadli już w pierwszej rundzie, ulegając 72-90 teamowi Villanova. „The Glide” notował średnio 11,9 punktu, 10,5 zbiórki, 2,6 asysty oraz 1,9 przechwytu. Na tablicach w zespole nie miał sobie równych, a lepszymi strzelcami byli tylko Robert Williams oraz Michael Young. Jego piętę achillesową stanowiły rzuty wolne, które wykonywał z marną, 59-procentową skutecznością. We wszystkich spotkaniach wybiegł na parkiet w pierwszej piątce. Ekipa pod wodzą Guya Lewisa spisywała się nieźle, ale zdecydowanie brakowało jej klasowego centra. Sytuacja ta miała się zmienić w kolejnych rozgrywkach za sprawą niejakiego Hakeema (chociaż wówczas jeszcze Akeema) Olajuwona rodem z Nigerii. Koleś na poważnie trenował basket od niedawna, ale wzrost ponad 210 centymetrów był jego niewątpliwym atutem.
– Po raz pierwszy spotkałem Drexlera chwilę po tym jak taksówka przywiozła mnie z lotniska wprost pod gabinet trenera Lewisa – wspomina Olajuwon. – Zespół na zewnątrz biegał okrążenia wokół boiska, a coach zaprowadził mnie tam i przedstawił wszystkim. Powtarzano mi jak bardzo wszyscy są zadowoleni z pozyskania Clyde’a, i że na pewno będzie mi się z nim dobrze współpracować. „The Glide” był członkiem tzw. komitetu powitalnego, który miał za zadanie pomóc nowemu koledze zaadaptować się w nowym środowisku. – Wydawało mi się, że mierzył 215 centymetrów przy wadze 85 kilo. Wyglądał jak struna – mówi „Szybowiec”. – Był jeszcze nieco „drewnianym” zawodnikiem, ale cechowała go doskonała praca nóg. To pewnie dzięki temu, że sporo grał w piłkę nożną.
Drexler i Young po pierwszym roku na University of Houston nie próżnowali i wakacje wykorzystali głównie na trening siłowy. Ćwiczyli pod okiem sąsiada Michaela, Jessego Hursta, który w przeszłości pracował z graczami ligi NFL i cały sprzęt do ćwiczeń trzymał w swoim garażu. Lato 1981 roku młodzieńcy nazwali „obozem Hursta”. Przyprowadzali do garażu kolegów z drużyny, ale serwowany przez Jessego program treningowy był tak ciężki, że każdy po jednej wizycie pasował. Clyde zaciskał jednak zęby i regularnie pojawiał się na treningach. Opłaciło się, gdyż jego wychudzone ciało nabrało wreszcie masy mięśniowej, tak przydatnej przecież podczas rywalizacji na najwyższym poziomie. Warunki do ćwiczeń były naprawdę ciężkie. W pomieszczeniu panował ponad czterdziestostopniowy upał, a po kilku minutach wyciskania sztangi brakowało świeżego powietrza. – Jeśli przetrwałeś sesję i nie zwymiotowałeś ani razu, byłeś kozakiem – wspomina „The Glide”. – Jesse był prawdziwym twardzielem i miał naturę wojskowego. Gdy ty prawie umierałeś z bólu, on sobie spokojnie siedział i się z ciebie śmiał. Hurst nie tylko drwił z chłopaków mających problemy z dźwiganiem ciężarów, ale również motywował ich do ciężkiej pracy. Pilnował, żeby nikt się nie ociągał i jak tylko zobaczył, że ktoś odpoczywa pod ścianą, natychmiast go rugał: – Jeśli nie chcesz pracować, to nie przychodź do mojego garażu.
„Szybowiec” marzył o karierze w NBA, ale zdawał sobie również sprawę z tego, że musi mieć jakąś alternatywę na wypadek niepowodzenia lub ciężkiej kontuzji. Pracował w banku jako kasjer oraz zgłębiał tajniki zawodu agenta kredytowego. To był jego świadomy wybór. Uważał, że bankowcy cieszą się społecznym poważaniem ze względu na to, iż wiedzą wszystko o pieniądzach. – Zawsze twierdziłem, że trzeba posiąść umiejętności, które pozwolą ci przetrwać w życiu – mówi. – Ja pragnąłem wiedzieć wszystko o bankowości oraz pieniądzach. Chciałem wiedzieć co zrobić z kasą, w razie gdyby kiedyś jakaś trafiła w moje ręce.
Od drugiego roku studiów Clyde oraz Michael nie mieszkali już razem w akademiku. Każdy z nich postanowił wynająć mieszkanie w pobliżu kampusu, a nowym współlokatorem „Szybowca” był jego starszy brat – James junior. Przyjaźń Drexlera i Younga nie dobiegła jednak końca i młodzi sportowcy wciąż spędzali wspólnie wiele czasu na treningach oraz uciechach życia studenckiego. Kampania 1981/82 to znakomity czas w wykonaniu Houston Cougars. Drexler ze średnimi notowaniami 15,2 „oczka”, 10,5 zbiórki, 3,0 asysty oraz 3,0 przechwytu wzmocnił jeszcze swoją pozycję w zespole, będąc już bezdyskusyjnie drugim w hierarchii teamu, tuż za Robertem Williamsem. Startową piątkę tak jak rok wcześniej uzupełniali Michael Young, Larry Micheaux oraz Lynden Rose, a Hakeem Olajuwon stawiał dopiero pierwsze kroki w poważnym baskecie i musiał zadowolić się rolą rezerwowego. Kuguary całe rozgrywki zakończyły z bilansem 25-8. W Konferencji Południowo-Zachodniej znów musiały uznać wyższość Arkansas, ale w turnieju głównym NCAA zagrały o niebo lepiej niż poprzednim razem. Eliminując kolejno teamy Alcorn State, Tulsa, Missouri oraz Boston College, znalazły się w półfinale, gdzie czekała je potyczka z ekipą University of North Carolina z Samem Perkinsem, Jamesem Worthym oraz… Michaelem Jordanem na czele.
W starciu z Tar Heels „Szybowiec” uzyskał 19 punktów, z tablic zebrał 9 piłek i dołożył do tego 3 asysty. Rzucał ze skutecznością 6/12 z pola, a na linii rzutów wolnych był niemal bezbłędny (5/6). To nie wystarczyło jednak do pokonania „MJ’a” i spółki. Cougars ulegli 63:68 i nie wywalczyli tym samym przepustki do starcia o mistrzostwo NCAA, mającego się odbyć na ogromnej arenie Superdome w Nowym Orleanie. – Michael złapał grypę, ale mimo wszystko zagrał – opowiada Drexler. – Czuł się fatalnie i wiedzieliśmy, że to nie będzie jego dzień. Hakeem od początku spotkania miał problemy z faulami, a Robert rozgrywał z pewnością najgorszy mecz w swojej karierze.
Mimo wszystko dotarcie do półfinału NCAA okrzyknięto olbrzymim sukcesem podopiecznych Guya Lewisa. Z tygodnia na tydzień o Kuguarach robiło się coraz głośniej, a każde ich spotkanie obserwowali z trybun skauci zespołów ligi NBA. Przyjeżdżali oglądać w akcji głównie Roberta Williamsa, lecz jedna z gazet zacytowała pewnego razu słowa Jerry’ego Westa – ówczesnego menadżera Los Angeles Lakers: – Rob powinien zostać jeszcze na uczelni. Teraz chcę Drexlera. To był dla Clyde’a pierwszy wyraźny sygnał, że jego marzenia o grze w lidze zawodowej mogą stać się rzeczywistością szybciej niż się spodziewał. Starał się jednak nie popadać w hurraoptymizm. – Mam w planach cztery pełne sezony na uniwersytecie – komentował.
Latem 1982 roku Clyde został zaproszony do udziału w organizowanej przez NCAA kampanii na rzecz przeciwdziałania narkomanii. W związku z tym odwiedził biały dom, gdzie podczas kolacji miał zaszczyt poznać parę prezydencką – Ronalda i Nancy Reaganów. Pozostałą część wakacji spędził na grze w gry wideo i ping-ponga oraz ciężkiej pracy nad formą umożliwiającą skuteczną rywalizację na akademickich parkietach w kolejnym sezonie.
Kampania 1982/83 to dalszy progres wyników osiąganych przez team Kuguarów, prowadzony przez doświadczonego Guya Lewisa. Drużyna, o której sile której stanowili Clyde Drexler, Hakeem Olajuwon, Michael Young oraz Larry Micheaux, 3 stycznia 1983 roku otrzymała przydomek „Phi Slama Jama”, nadany przez dziennikarza Houston Post – Thomasa Bonka. Członkowie zespołu stanowili swojego rodzaju bractwo, którego filozofią była widowiskowa gra w koszykówkę, polegająca na kończeniu akcji efektownymi wsadami. Było to nieco na wyrost kanonom uniwersyteckim, które dunkowanie określały wówczas jako ekstrawaganckie i niesportowe. Nazwa „Phi Slama Jama” z marszu przyjęła się w środowisku i już wkrótce wylądowała na rozgrzewkowych koszulkach Cougars. Geneza jej powstania jest natomiast aż zbyt zwyczajna. – Próbowałem wymyślić nazwę bractwa dunkerów i w pewnej chwili do głowy przyszła mi właśnie ta – mówi Bonk. – Dla mnie była to po prostu kolejna linijka tekstu.
Rozgrywki 1982/83 okazały się fenomenalne w wykonaniu Clyde’a Drexlera i Kuguarów. Drużyna zakończyła sezon z bilansem 31-3, co było najlepszym wynikiem nie tylko w Konferencji Południowo-Zachodniej, ale i w całej lidze uniwersyteckiej. „The Glide” zdobywał średnio 15,9 punktu, dokładając do tego 8,8 zbiórki, 3,8 asysty oraz 3,3 przechwytu i za swoje dokonania został wybrany do drugiej piątki All-American. W turnieju głównym NCAA Kuguary odprawiły z kwitkiem ekipy Maryland, Memphis, Villanova oraz Louisville. Dotarły do upragnionego finału, w którym 4 kwietnia 1983 roku na arenie w Nowym Meksyku uległy 52:54 teamowi North Carolina State, którego obecność na tym etapie rywalizacji była sporą niespodzianką. „The Glide” na początku spotkania złapał trzy faule, co na długi czas wykluczyło go z rywalizacji. Przez całe rozgrywki radził sobie wyśmienicie, lecz finałowa potyczka to jego wielka porażka. Bo jak inaczej nazwać ledwie 4 „oczka” przy skuteczności 1/5 z pola oraz 4 zbiórki? Na wysokości zadania stanął jedynie Hakeem Olajuwon, ale to było zbyt mało, żeby myśleć o triumfie w starciu z niewiele skuteczniejszym przeciwnikiem. Do mistrzostwa zabrakło tyle co nic, lecz wsad Lorenzo Charlesa na dwie sekundy przed końcową syreną przesądził o losach tytułu. – Kuguary były dobrym i utalentowanym zespołem – mówi Thomas Bonk. – Szkoda, że nie wygrały mistrzostwa, ale miały niestety dwie pięty achillesowe – nie potrafiły wykonywać rzutów wolnych i grać na czas. Właśnie dlatego przegrały ten finał.
„The Glide” deklarował wcześniej, że pragnie spędzić na uczelni pełne cztery sezony, ale już w czasie rozgrywek 1982/83 poważnie zastanawiał się nad wcześniejszym przejściem na zawodowstwo. Spotkania Kuguarów regularnie śledzili przedstawiciele klubów ligi zawodowej i otwarcie mówili, że z chęcią przywitaliby w swoich szeregach skrzydłowego University of Houston. We wszystkich lokalnych mediach było go pełno. Drexler z niechcianego chłopaka w szybkim tempie stał się bożyszczem tłumów. To dla jego wsadów kibice przychodzili na mecze, a dziewczyny wysyłały mu miłosne listy z dołączonymi nagimi zdjęciami. Młody koszykarz nie zaprzątał sobie tym głowy, gdyż miał stałą partnerkę i nie szukał przygód, lecz to był dla niego wyraźny sygnał, iż chyba nastała właściwa pora, żeby zmienić otoczenie i zacząć zarabiać na swoim talencie poważne pieniądze. 13 kwietnia 1983 roku „Szybowiec” oficjalnie ogłosił, że przystąpi do najbliższego draftu NBA.
Portland zamiast Houston
„The Glide” decydując się na przystąpienie do draftu NBA 1983 miał w głowie przede wszystkim perspektywę angażu w klubie Houston Rockets. W ostatniej chwili sytuacja zmieniła się jednak o 180 stopni.
Działacze miejscowych Rakiet przez całe akademickie rozgrywki 1982/83 zapewniali Clyde’a o tym, że wybiorą go do swojej drużyny najprawdopodobniej z numerem trzecim. Tymczasem tuż przed czerwcową ceremonią w nowojorskiej Madison Square Garden ze stanowiskiem głównego trenera pożegnał się Del Harris, którego zastąpił Bill Fitch, mający zupełnie inną wizję odbudowy pogrążonej w kryzysie drużyny. Plan nowego szkoleniowca nie zakładał obecności Clyde’a Drexlera w składzie ekipy z Teksasu. – Obiecaliśmy ci, że cię weźmiemy, ale wszystko się zmieniło – tłumaczył „Szybowcowi” ówczesny generalny menadżer Rakiet – Ray Patterson. – Mamy nowego trenera, których chce pójść w innym kierunku, więc nie bądź zaskoczony. Chcieliśmy, żebyś po prostu o tym wiedział. Do zespołu z Houston trafili ostatecznie Ralph Sampson oraz Rodney McCray. „The Glide” został natomiast wybrany z numerem czternastym przez Portland Trail Blazers. Ponad trzy i pół tysiąca kilometrów dzielących Portland od największego miasta Teksasu miała młodemu koszykarzowi zrekompensować walka o wyższe cele sportowe.
– Obserwowałem Clyde’a już podczas jego pierwszej kampanii na University of Houston – opowiada Bucky Buckwalter, pełniący wówczas funkcję szefa skautów zespołu z Oregonu. – Gdy Drexler rozgrywał tam już trzeci sezon, wtedy przyglądałem się również Hakeemowi Olajuwonowi. Częste oglądanie Cougars uświadomiło mi jak ważne ogniwo tego zespołu stanowił Clyde. Drexler był niesamowitym atletą i tym zwrócił moją uwagę. W naszej drużynie brakowało takich graczy i trzeba było to jak najszybciej zmienić. Sztab szkoleniowy teamu z Portlandu przed zaangażowaniem „Szybowca” przeanalizował dokładnie wszystkie „za” oraz „przeciw”. Wiele zespołów nie brało pod uwagę podpisania z nim kontraktu ze względu na jego rzekomo słaby rzut. Trail Blazers postanowili jednak przymknąć na to oko, kładąc na drugiej szali nieprawdopodobną sprawność fizyczną, wolę walki oraz głód zwycięstw. Poza tym mieli nadzieję, że jego talent jeszcze się rozwinie i eksploduje dopiero za jakiś czas.
Każdy młody sportowiec przed rozpoczęciem zawodowej kariery potrzebuje agenta, czyli człowieka, który będzie go reprezentował w negocjacjach z pracodawcami czy sponsorami. Pierwszym przedstawicielem Clyde’a był Fred Slaughter, który kiedyś sam grał w basket na poziomie akademickim, a później pełnił wysokie funkcje na UCLA School of Law. W tamtych czasach reprezentował interesy wielu koszykarzy, a do najbardziej znanych należeli Norm Nixon oraz Michael Cooper. – Zadzwoniłem do niego i zapytałem, czy mógłby zostać moim reprezentantem – wspomina Drexler. – Wtedy agent zgarniał dziesięć procent sumy kontraktu, ale dogadaliśmy się, że jego działka będzie o wiele mniejsza. Dla większości zainteresowanych bardzo wygodna jest sytuacja, gdy zatrudniony agent dba o wszystko, a oni mogą skupić się tylko na tym, co najlepiej potrafią, czyli grze w kosza. „The Glide” to jednak gość wymykający się stereotypowi zawodowego sportowca. Współpracę ze Slaughterem traktował jak swego rodzaju naukę poruszania się w świecie sportowego biznesu. Z opowieści kolegów znał bowiem sytuacje, gdy ktoś pojawiał się znikąd i obiecywał gruszki na wierzbie, a potem nie wywiązywał się z danego słowa. Przezorny Clyde pragnął chłonąć jak najwięcej wiedzy, pomocnej w uniknięciu podobnych przygód.
Włodarze Trail Blazers byli bardzo stanowczy w negocjacjach kontraktowych. Proponowali „Szybowcowi” umowę na sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie, podczas gdy agent byłego zawodnika Houston Cougars twierdził, że o sumie niższej niż sto siedemdziesiąt „kawałków” nie ma sensu rozmawiać. Drexler trenował z zespołem w czasie rozgrywek ligi letniej, lecz za namową Slaughtera nie brał udziału w meczach. – Podpiszcie kontrakt, to zagram – argumentował. Clyde ostatecznie parafował umowę z ekipą z Portlandu dopiero pod koniec października 1983 roku, gdy zawisło nad nim widmo pozostania bez klubu w NBA i konieczności wyruszenia do Europy w poszukiwaniu zarobku. – Miałem otrzymać sto sześćdziesiąt pięć tysięcy dolców za pierwszy sezon, sto siedemdziesiąt pięć tysięcy za drugi oraz dwieście tysięcy za trzeci – opowiada „The Glide”. – Wydaje mi się, że uzgodniłem warunki jako jeden z ostatnich zawodników wybranych w pierwszej rundzie draftu. Cieszyłem się, że wreszcie mam to za sobą.
Gdy spojrzy się na późniejsze dokonania Drexlera, sumy zawarte w jego pierwszym zawodowym kontrakcie zasługują jedynie na uśmiech politowania. Zawodnik Trail Blazers kilka lat później zarabiał już w milionach, przy czym spór o kilkadziesiąt tysięcy „zielonych” wydaje się kłótnią o drobne. – Gdybym wiedział jak potoczą się moje losy, od razu poszedłbym do biura właściciela klubu, Larry’ego Weinberga, wziął długopis i złożył swój podpis pod umową – mówi „Szybowiec”.
W sezonie 1983/84 pierwszą piątkę Portland Trail Blazers stanowili Jim Paxson, Mychal Thompson, Calvin Natt, Darnell Valentine oraz Kenny Carr. Clyde Drexler pełnił jedynie rolę rezerwowego, spędzając na parkiecie średnio 17,2 minuty i notując 7,7 punktu, 2,9 zbiórki, 1,9 asysty oraz 1,3 przechwytu. Statystyki te może nie przyprawiały o zawroty głowy, ale czyniły z młodzieńca solidnego zmiennika, mogącego wkrótce stać się postacią pierwszoplanową. Jego widowiskowa gra zdobyła uznanie władz ligi, które zaprosiły go do udziału w Konkursie Wsadów podczas lutowego Weekendu Gwiazd w Denver. – Od początku było wiadomo, że Clyde będzie kimś wyjątkowym – mówi Bill Schonely, legendarny sprawozdawca sportowy. – Miał ku temu wszelkie predyspozycje. Uwielbiałem jego grę. Był rasowym atletą w typie Jerry’ego Westa.
„The Glide” był świadom swoich umiejętności i nigdy się z tym nie krył. Nie należał również do chłopaków, którzy potulnie czekali aż trener ich zauważy. Uwielbiał brać sprawy w swoje ręce i rola rezerwowego wcale mu się nie podobała. Często miał pretensje do coacha Jacka Ramseya, że ten na niego zbyt rzadko stawia, a od czasu do czasu wspominał, iż jeśli w dalszym ciągu sprawy będą się tak miały, to poprosi o wymianę do innego klubu. – Clyde był nieco zarozumiały, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu – mówi Mychal Thompson, kolega Drexlera z ekipy Trail Blazers. – Po prostu wiedział, że będzie gwiazdą w tej lidze. W jego debiutanckim sezonie podszedłem do trenera i mu powiedziałem: „nawet jeśli mamy wielu weteranów w składzie, to jest to zespół Clyde’a”. Jack wtedy przewrócił tylko oczami. Nigdy nie dowierzał moim słowom.
„Szybowiec” dał się jednak poznać kumplom z teamu przede wszystkim jako wspaniały człowiek, z którym dało się pogadać na każdy temat. Daleko mu było do dzieciaków, którym już na początku przygody z NBA wydaje się, że są najlepsi na świecie i zasługują tylko na to, żeby ich komplementować i podziwiać. – Szybko się zaaklimatyzował – dodaje Kenny Carr. – Lubił dobrą zabawę. Woda sodowa nie uderzyła mu do głowy i zawsze można było z nim pożartować. Zaimponował mi tym, że skupiał się na grze zespołowej. Był również zbyt bystry na to, żeby traktować go jak typowego pierwszoroczniaka.
Portland Trail Blazers sezon zasadniczy 1983/84 zakończyli z bilansem 48-34, co dało wysokie trzecie miejsce w Konferencji Zachodniej oraz awans do play-offs. Jack Ramsey korzystał z usług Clyde’a Drexlera w ograniczonym stopniu nie ze względu na swoje widzimisię, ale po prostu miał w zespole Jima Paxsona oraz Calvina Natta – graczy formatu all-star, których nie mógł z miejsca zastąpić niedoświadczonym debiutantem. „The Glide” musiał się jeszcze wiele nauczyć i przystosować do warunków panujących w lidze zawodowej. Za czasów Houston Cougars pod wodzą Guya Lewisa zawodnikom wystarczyło opanować dziesięć podstawowych schematów taktycznych, podczas gdy Ramsey posiadał ich w zanadrzu prawdopodobnie około dwustu. – Nakazałem mu pracować nad wieloma elementami – opowiada ówczesny coach ekipy z Oregonu. – On przyszedł do NBA jako gwiazda koszykówki akademickiej i ciężko mu było znieść brak natychmiastowego sukcesu. Drexler był jednak również bardzo zdeterminowany, żeby stać się zawodnikiem doskonałym. Być może uważał się za takiego od początku, dlatego nie sądzę, że teraz przyznałby się do tych niedociągnięć, które u niego widziałem. Ale nieważne. Taka jest rola szkoleniowca. Na początku Clyde’a bardzo ciężko się trenowało, lecz był on znakomitym atletą, pozbył się wszelkich mankamentów i stał się koszykarzem perfekcyjnym.
„Szybowca” spośród rówieśników wyróżniała niesłychana pewność siebie. Podczas treningowych gierek zawsze stawał naprzeciw Jima Paxsona i Calvina Natta, walcząc z nimi na całego. Nigdy się nie wycofywał, powodując u sztabu szkoleniowego solidny ból głowy. W pewnym momencie sezonu 1983/84 Jack Ramsey zauważył, że nie wszyscy są zadowoleni ze swoich ról w ekipie Trail Blazers. Atmosfera w szatni była wyraźnie zagęszczona, więc wziął swoich zawodników na stronę i rzekł: – Jeśli ktoś nie chce być w tej drużynie, niech mi to po prostu powie. W końcu „The Glide” zdobył się na odwagę i na osobności poinformował coacha: – Chciałbym, żebyście mnie wymienili na kogoś innego. Nie mam nic przeciwko tobie, ale wydaje mi się, że czułbym się szczęśliwszy gdziekolwiek indziej. Trener miał jednak doskonałą świadomość tego, że trzyma w rękach nieoszlifowany diament. – Nie Clyde, to niemożliwe, bo jesteś za dobry. Po prostu nie ma takiej opcji. Musimy się dogadać.
Portland jest miastem wielokrotnie mniejszym niż Houston. Drexler zamieszkał w przytulnym apartamencie w śródmieściu i musiał się przyzwyczaić do tamtejszego trybu życia. Niemal wszystkie restauracje zamykano o dziesiątej lub jedenastej wieczorem, wobec czego po spotkaniu w hali Memorial Coliseum nie dało się już wyskoczyć z przyjaciółmi na kolację. – Czułem się tam jak w jakimś innym świecie – wspomina „The Glide”. – W Houston wszystkie knajpy są czynne do bardzo późna. Pomimo tego Portland jest doskonałym miejscem do życia dla zawodników NBA. Ludzie tu są bardzo mili i zawsze cię wspierają, a Trail Blazers to jedyna licząca się drużyna w mieście. Właśnie dlatego wielu byłych graczy osiedla się tu po przejściu na sportową emeryturę. Clyde’owi nie przeszkadzał nawet deszczowy klimat panujący w Oregonie. Skupiał się przede wszystkim na baskecie, a dom był dla niego miejscem, gdzie odpoczywał od trudów sezonu.
Przygoda Trail Blazers z play-offs 1983/84 zakończyła się już w pierwszej rundzie. Podopieczni Jacka Ramseya ulegli 2-3 Phoenix Suns, choć posiadali atut własnego parkietu. „The Glide” w trzech spotkaniach serii notował dwucyfrowe zdobycze punktowe, w tym dwukrotnie jego dorobek przyczynił się do triumfu zespołu z Portlandu. – W pierwszych czterech potyczkach przebywałem na parkiecie od czternastu do osiemnastu minut, więc mój wpływ na wynik nie był znowu taki duży – mówi „The Glide”. – W starciu numer pięć grałem przez dwadzieścia cztery minuty, notując 12 punktów oraz 10 zbiórek. Nie powinniśmy przegrać z tamtą drużyną, ale niestety tak się właśnie stało.
Szybowiec
Clyde Drexler nie mógł dłużej znieść roli rezerwowego. – Musisz na niego stawiać. To najlepszy zawodnik w tej drużynie – nagabywał trenera Kiki Vandeweghe – nowy nabytek Trail Blazers.
Jack Ramsey popukał się wtedy tylko po czole i odparł: – Poświęciłem pięciu graczy, żeby ciebie pozyskać, a ty mi mówisz, że on jest najlepszy?! Kiki wiedział jednak, co mówił. Zdawał sobie sprawę z wyjątkowości „Szybowca”, który opanował do perfekcji niemal wszystkie elementy koszykarskiego rzemiosła. Świetnie radził sobie zarówno w ataku, jak i w obronie. Rzucał, zbierał, blokował, dunkował, doskonale się ustawiał oraz przechodził z defensywy do ofensywy i na odwrót. Przed startem rozgrywek 1984/85 Jim Paxson przedłużył jednak kontrakt z ekipą z Portlandu, więc coach musiał znaleźć rozwiązanie, żeby zarówno on, jak i spragniony gry „The Glide” spędzali na parkiecie satysfakcjonującą ich liczbę minut. – W pewnym momencie Clyde zaczął się stawać zawodnikiem lepszym ode mnie – wspomina Paxson. – Może nie odczuwałem radości z tego powodu, ale również nigdy nie byłem zazdrosny. Bolało mnie jedynie, że podpisałem lukratywny kontrakt na sześć lat, a on ledwie zaczął się pojawiać w pierwszej piątce, a już prezentował myślenie typu „będę lepszy niż on i będę zarabiać taką kasę”. Ale nigdy nie było między nami żadnych zgrzytów.
Portland Trail Blazers należeli do zespołów o dużych aspiracjach. Ich kadra wydawała się kompletna z wyjątkiem jednej pozycji – potrzebowali naprawdę solidnego środkowego. W drafcie NBA 1984 pojawiła się szansa pozyskania centra zapowiadającego się na prawdziwą supergwiazdę – Hakeema Olajuwona. Team z Oregonu w wyniku transakcji wymiennej z Indianą Pacers i przegranego rzutu monetą mógł wybierać zawodnika jako drugi z kolei, a warto dodać, że do tamtego naboru przystąpili również m.in. Michael Jordan, Charles Barkley, Alvin Robertson czy John Stockton. Dysponujące „jedynką” Rakiety okazały się bezlitosne i zakontraktowały giganta rodem z Nigerii. Wobec tego Trail Blazers sięgnęli po… środkowego Uniwersytetu Kentucky – Sama Bowiego. Posunięcie włodarzy z Portlandu wprawiło w osłupienie wielu obserwatorów, a dziś uważane jest za największą gafę w dziejach draftu. Bowie nigdy nie zagrał nawet w Meczu Gwiazd, a „MJ” stał się przecież najlepszym zawodnikiem w historii basketu. Pomyłkę ekipy z Oregonu znakomicie obrazuje krótka dyskusja pomiędzy generalnym menadżerem Trail Blazers – Stu Inmanem, a trenerem reprezentacji USA podczas igrzysk w Los Angeles – Bobbym Knightem. Ten pierwszy zakomunikował temu drugiemu, że nawet nie zastanawia się nad wybraniem Michaela. – Potrzebujemy centra – tłumaczył Inman. – Więc wystawiajcie Jordana na tej pozycji! – odparł Knight.
Podopieczni Jacka Ramseya kampanię 1984/85 zakończyli z niezbyt dobrym bilansem 42-40, który dał im piąte miejsce w Konferencji Zachodniej. „The Glide” w ponad połowie spotkań wystąpił w pierwszej piątce, a jego statystyki wyraźnie się poprawiły. Urodzony w Nowym Orleanie koszykarz notował średnio 17,2 punktu, 6 zbiórek, 5,5 asysty, 2,2 przechwytu oraz 0,9 bloku. Jego najlepszy występ to lutowe starcie z San Antonio Spurs, w którym uzbierał 37 „oczek”, 10 zbiórek i 9 asyst. W play-offs drużyna z Oregonu pokonała w pierwszej rundzie 3-1 Dallas Mavericks, lecz w półfinale konferencji nie sprostała Los Angeles Lakers, ulegając Magikowi Johnsonowi i jego kolegom aż 1-4. Choć Michael Jordan robił wielką karierę, a Stu Inman stał się pośmiewiskiem ligi, to Clyde Drexler do dziś uważa postawienie na Sama Bowiego za słuszny wybór menadżera Trail Blazers. – Michael był znakomitym zawodnikiem, ale o podobnym do mnie profilu – tłumaczy. – Na boisku mogliśmy robić to samo, więc zarząd klubu pomyślał: „po co nam dwóch niemal identycznych koszykarzy”? Mychal Thompson powtarzał mi, że nie potrzebujemy wielkoluda i powinniśmy wybrać Jordana. Ale fakty były takie, iż brak solidnego centra pozbawiał nas szans w walce o tytuł. Sam prezentował się bardzo dobrze. W tamtych czasach na pozycji środkowego dominował Kareem Abdul-Jabbar z Los Angeles Lakers i potrzebowaliśmy kogoś, kto będzie w stanie go zneutralizować. Największym problemem Bowiego była jednak podatność na kontuzje. W Kentucky stracił dwa sezony z powodu urazów nóg.
Kampania 1984/85 to drugi w karierze Clyde’a Drexlera udział w lutowym Weekendzie Gwiazd. Święto koszykówki tym razem odbyło się w Indianapolis, a „The Glide” ponownie został zaproszony do udziału w konkursie wsadów i… ponownie musiał uznać wyższość kolegów. Zwyciężył Dominique Wilkins przed Michaelem Jordanem, lecz „Szybowiec” się nie poddawał i z uporem maniaka pracował nad każdym elementem swojej gry. Jego idolem był Julius „Dr. J” Erving, a perspektywa dorównania mu była dla niego największą motywacją.
Przed startem rozgrywek 1985/86 „Szybowiec” parafował nową umowę z Trail Blazers, która miała obowiązywać do końca kampanii 1987/88. Kontrakt ten stanowił dla zawodnika potwierdzenie, iż ciężka praca i dążenie do perfekcji czasem się opłacają. Okres przygotowawczy do sezonu to dla Drexlera jednak przede wszystkim zmaganie się z bólem. Podczas ćwiczeń na siłowni zbyt dużemu obciążeniu poddał lewą nogę, co zaowocowało złamaniem przewlekłym kości strzałkowej. Z tym urazem dało się grać, jednak sprawność zawodnika była ograniczona. W efekcie tego musiał on zmienić nieco swój styl, nastawiony na maksymalną ilość wsadów. Gdyby nie uraz, Clyde niemal na pewno we wszystkich swoich meczach wystąpiłby od samego początku, a tak w pierwszej piątce znalazł się „zaledwie” 58 razy. Jim Paxson musiał się pogodzić z tym, że „Szybowiec” definitywnie zajął jego miejsce. „The Glide” zdobywał średnio 18,5 punktu, dokładając do tego 5,6 zbiórki, 8 asyst i 2,6 przechwytu. Po raz pierwszy w karierze wybrano go do udziału w All-Star Game, która miała miejsce podczas Weekendu Gwiazd w Dallas. Tymczasem ekipa z Oregonu, nękana kontuzjami, kampanii 1985/86 nie zaliczyła do udanych. Ujemny bilans 40-42 dał szóste miejsce na Zachodzie, a koszykarzy pod wodzą Jacka Ramseya stać było na zaledwie jedno zwycięstwo w czteromeczowej serii przeciwko Denver Nuggets w pierwszej rundzie play-offs.
„Szybowca” od sukcesów drużynowych wciąż dzieliła daleka droga, lecz swoją postawą na parkiecie wreszcie wywalczył sobie status gwiazdy. Drexler do dziś ze łzami w oczach wspomina swój debiutancki występ w All-Star Game, kiedy to na parkiecie spędził 15 minut, zapisując na swoim koncie 10 „oczek”, 4 zbiórki, 4 asysty, 3 przechwyty oraz blok. Zachód wprawdzie przegrał ze Wschodem 132:139, ale fakt ten miał naprawdę marginalne znaczenie. – W dwóch poprzednich sezonach pojawiłem się w konkursie wsadów, lecz udział w prawdziwym meczu to dopiero były wielkie emocje – opowiada „The Glide”. – Cała moja rodzina przyjechała na to spotkanie. To było fantastyczne show. Wyobraźcie sobie, że w liceum zaczynałem jako center, a skończyłem w NBA jako rzucający obrońca formatu all-star. To niesamowite. Występ w tym meczu u boku zawodników, których jako dzieciak podziwiałem, był spełnieniem marzeń.
Ambitny, pracowity, głodny zwycięstw, otwarty na zdobywanie nowych doświadczeń, lubiący żartować – taki był Clyde Drexler. Ludzie o krystalicznym wizerunku jednak nie istnieją, a idol kibiców z Portlandu również miał swoje za uszami. Notorycznie się spóźniał. Na treningi, do klubowego autobusu czy na spotkania z kumplami. – Drexler to jeden z najlepszych zawodników, z którymi pracowałem i podziwiam jego umiejętności, ale ten jego brak szacunku dla czasu trochę mnie wkurzał – mówi Ron Culp, jeden z ówczesnych trenerów Trail Blazers. – Ja się nigdy nie spóźniałem, ale również nigdy nie przychodziłem zbyt wcześnie. Jeśli autobus odjeżdżał o jedenastej, przybywałem na miejsce pół minuty wcześniej.
W pierwszych latach swojej kariery „The Glide” grał w butach firmy KangaRoos. Uzyskanie statusu all-star to jednak szansa na lukratywne kontrakty reklamowe. Na początku lat osiemdziesiątych potentatami na rynku koszykarskiego obuwia były marki Converse i Adidas, a wraz z przybyciem do NBA Michaela Jordana branżę zawojowały również buty Nike. Ważnym graczem był także Reebok, ale Clyde Drexler nie związał się umową z żadnym z tych producentów. „Szybowiec” postanowił podpisać kontrakt z mało znaną firmą Avia. – Gdy pełniłem funkcję dyrektora ds. marketingu, byliśmy jednym z głównych sponsorów Trail Blazers – opowiada Tim Haney. – Ja odpowiadałem za uzgodnienie z Clydem wielu rzeczy, ponieważ on w tamtym czasie nie posiadał żadnego przedstawiciela, który w jego imieniu negocjowałby warunki umowy. Drexler zawsze działał trochę na przekór. Miał dobrą ofertę z Nike, ale nie chciał grać w takich samych butach jak wszyscy. Potrafił również liczyć każdy grosz, więc otrzymał od nas propozycję najlepszą z możliwych.
W ramach promocji butów firmy Avia, Drexler pojawiał się na obozach koszykarskich dla dzieci, organizowanych na terenie całych Stanów Zjednoczonych. W odróżnieniu od innych zawodników, nie przybywał jednak tylko na ostatni dzień zajęć, a starał się uczestniczyć w nich od samego początku i na każdym kroku służyć dzieciakom dobrym słowem czy dobrą radą. Charles Barkley mawia, że nie jest wzorem do naśladowania, i że to rodzice powinni stanowić przykład dla najmłodszych, a nie zawodowi sportowcy. „The Glide” popierał to motto, ale w odróżnieniu od Sir Charlesa nie oddawał się aż tak bardzo różnym uciechom. Oczywiście nie należał do świętoszków, ale nie preferował również wyjść do nocnych klubów, gdyż z przyjaciółmi wolał spotykać na kolacji w restauracji. – Kiedy byłem młody i jeszcze wolny, miałem fazę na eksperymentowanie – wspomina koszykarz. – Sprawdzałem co lubię w kobietach, a czego nie. Uwielbiałem piękne dziewczyny i nie będę kłamał tak jak niektórzy, że żyłem w celibacie.
W kampanii 1986/87 Trail Blazers pod wodzą nowego trenera, Mike’a Schulera, dość znacząco poprawili swoje notowania, osiągając bilans 49-33, co dało im trzecią pozycję w tabeli Konferencji Zachodniej. Clyde Drexler wreszcie był w pełni sił i w sezonie zasadniczym wystąpił w pierwszej piątce we wszystkich 82 spotkaniach. Zdobywał średnio aż 21,7 punktu, dokładając do tego dorobku 6,3 zbiórki, 6,9 asysty, 2,5 przechwytu oraz 0,9 bloku. Ciężko mu było jednak znaleźć nić porozumienia z coachem, który jego zdaniem chciał mieć nad wszystkim zbyt dużą kontrolę. – Po prostu grajmy – mawiał Clyde. Mottem Schulera było natomiast „musisz to zrobić dokładnie w ten sposób”. Team z Oregonu w rozgrywkach 1986/87 zamierzał powalczyć o zdecydowanie więcej niż tylko awans do play-offs. Na drodze „Szybowca” i spółki stanęli jednak Houston Rockets z niesamowitym Hakeemem Olajuwonem w składzie, wygrywając w pierwszej rundzie 3-1 i to w dość łatwy sposób.
– Graliśmy cztery mecze w ciągu pięciu dni, a w dniu wolnym Schuler zarządzał trening – wspomina Drexler. – Spędzałem na parkiecie wiele minut i w połowie sezonu mój organizm był już bardzo zmęczony. Nie mogłem wytrzymać tego rygoru, więc pewnego razu w czasie ćwiczeń podszedłem do niego i zapytałem: „potrzebujesz mnie teraz, czy podczas meczu?”. On jednak nie należał do wyrozumiałych i odpowiadał: „teraz i później też”. Coach nie uznawał przywilejów dla najlepszych zawodników i chciał, żeby każdy zawsze pracował na sto procent. Traktował wszystkich równo i choć było to sprawiedliwe, niestety okazało się zgubne.
Na ślubnym kobiercu
„The Glide”, jak sam przyznaje, w pewnym momencie swojego życia lubił eksperymentować. Owocem poszukiwania nowych doświadczeń jest jego córka Erica, którą ma ze swoją wieloletnią przyjaciółką.
– Znaliśmy się od dawna, ale dopiero co zaczęliśmy się spotykać, gdyż wcześniej byłem w innym związku – opowiada Clyde. – Wiadomość o ciąży mnie zszokowała, lecz w perspektywie czasu okazała się jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie mi się kiedykolwiek przytrafiły.
Kampania 1987/88 to kolejny skok jakościowy w grze Portland Trail Blazers. Porządki wprowadzane przez nowego coacha, Mike’a Schulera, zaowocowały bardziej niż solidnym bilansem 53-29 i czwartym miejscem w tabeli Konferencji Zachodniej. Oprócz Drexlera wyjściową piątkę ekipy z Oregonu stanowili Terry Porter, Caldwell Jones, Jerome Kersey oraz Kevin Duckworth. Statystyki „Szybowca” w sezonie zasadniczym były naprawdę miażdżące. Urodzony w Nowym Orleanie zawodnik notował średnio aż 27 punktów oraz 6,6 zbiórki, 5,8 asysty i 2,5 przechwytu, dzięki czemu znalazł się w drugiej piątce NBA i po raz drugi w karierze miał okazję zagrać w Meczu Gwiazd, który tym razem odbył się w Chicago. Wystąpił również w konkursie wsadów i tym razem uplasował się na trzeciej lokacie, tuż za absolutnymi królami tego rzemiosła – Michaelem Jordanem oraz Dominique Wilkinsem.
Filozofia Schulera znów jednak okazała się skuteczna tylko w regular season. Przemęczony „The Glide” w serii przeciwko Utah Jazz w pierwszej rundzie play-offs ani razu nie wyrównał nawet swojej średniej punktowej, rzucając przy tym ze słabiutką, mniej niż 40-procentową skutecznością. Trail Blazers polegli 1-3 i marzenia o trofeum im. Larry’ego O’Briena musieli odłożyć na co najmniej rok. – Nie chcę zabrzmieć jak jakaś primadonna, ani przeciwnik jedności w zespole – mówi Clyde. – Na obozach przygotowawczych, w meczach przedsezonowych czy w momentach sezonu, w których mieliśmy chwilę na odetchnięcie, pracowałem tak ciężko jak pozostali. Trener nie rozumiał jednak, że facet, który przebywa na parkiecie w kluczowych momentach wszystkich spotkań, nie jest w stanie znieść takiego tempa przez cały czas, a zwłaszcza w marcu i kwietniu. W dzisiejszych czasach każdy coach w NBA o tym wie.
Rozgrywki 1988/89 to regres Trail Blazers (39-43) i tradycyjne już odpadnięcie z play-offs w pierwszej rundzie, tym razem po gładkim 0-3 z Los Angeles Lakers. Mike’a Schulera na stanowisku głównego szkoleniowca w trakcie rozgrywek zastąpił Rick Adelman, a „The Glide” w dalszym ciągu prezentował poziom all-star, zdobywając średnio 27,2 punktu oraz dokładając do tego dorobku 7,9 zbiórki, 5,8 asysty, 2,7 przechwytu oraz 0,7 bloku. Przeciwko Jeziorowcom dwoił się i troił, ale nawet jego 28 „oczek”, 8 zebranych piłek, 10 kluczowych podań oraz 2 „kradzieże” w meczu numer dwa okazało się dorobkiem niewystarczającym do pokonania teamu z „Miasta Aniołów”.
Niepowodzenia na parkiecie Drexler odbił sobie jednak w życiu prywatnym. W grudniu 1988 roku poślubił Gaynell, którą poznał na randce w ciemno, zorganizowanej przez Andy’ego Thompsona – brata Mychala, byłego gracza Portland Trail Blazers. Mężczyzna pracował wówczas w Nowym Jorku dla NBA Entertainment. – Mam przyjaciółkę, która tak jak ja pochodzi z Luizjany. Kiedy będziesz w mieście, gdzieś z nią wyskoczysz. Ona jest prawniczką i cały czas pracuje. Musi się dobrze rozerwać – mówił Andy do Clyde’a podczas rozmowy telefonicznej. Na zaplanowanym spotkaniu miał się również pojawić Thompson ze swoją partnerką, ale w ostatniej chwili musiał zmienić plany. „Szybowca” zaintrygowała jednak tajemnicza kobieta i podczas wizyty w Nowym Jorku postanowił, że mimo wszystko się z nią umówi. – Poszliśmy do meksykańskiej restauracji w New Jersey – wspomina. – To był taki serdeczny, przyjacielski wypad.
Gaynell podobnie jak Clyde wychowała się w wielodzietnej rodzinie – ma cztery siostry oraz dwóch braci. Sytuacja ta nie przeszkodziła jej w zdobyciu wyższego wykształcenia, gdyż najpierw ukończyła Spelman College w Atlancie na kierunku nauk politycznych, a potem skończyła prawo na Uniwersytecie Howarda w Waszyngtonie. Gdy poznała Drexlera, pracowała w jednej z nowojorskich korporacji prawniczych. – Była inteligentna, pełna radości życia i naprawdę piękna – wspomina Clyde. – Pozostaliśmy w kontakcie, a z biegiem czasu nasza relacja stawała się coraz poważniejsza. Spędziliśmy razem większość lata. Odwiedziliśmy Włochy, Hiszpanię i Francję, a na końcu wylądowaliśmy na Bahamach. W takich sytuacjach można naprawdę dobrze poznać drugiego człowieka. Ja byłem wówczas przekonany, że jesteśmy dla siebie stworzeni.
„The Glide” oświadczył się swojej wybrance w październiku, a ślub odbył się już 30 grudnia w Nowym Orleanie. „Szybowiec” dokładnie przejrzał terminarz Trail Blazers, z którego wynikało, że drużyna będzie miała sześciodniowe wakacje noworoczne. – Wybraliśmy tę datę, a ja dzięki temu nie straciłem ani jednego meczu – wspomina koszykarz. – Opuściłem wprawdzie kilka treningów, ale trener na szczęście był wyrozumiały. Zawarcie związku małżeńskiego pozytywnie wpłynęło na postawę Clyde’a na parkiecie. Krótko po uroczystości zawodnik ekipy z Portlandu rzucił 50 punktów przeciwko Sacramento Kings oraz uzbierał 48 „oczek” w starciu z New York Knicks. – Wydawało się, że z Clydem mieliśmy wiele wspólnego – mówi Gaynell. – On twardo stąpał po ziemi i łatwo się żyło u jego boku. Nie był egoistą, a ze względu na jego pochodzenie, o wiele łatwiej dogadywałam się z nim niż z facetami urodzonymi na wschodnim wybrzeżu. Był również hojny i lubił się dobrze bawić.
Rick Adelman zachował pozycję głównego coacha na sezon 1989/90. Natomiast Clyde Drexler przed startem tej kampanii zaczął pytać o możliwość wymiany do Houston Rockets. Uważał, że Trail Blazers są dobrym zespołem, ale bez klasowego silnego skrzydłowego znów szybko odpadną z walki o mistrzostwo. Sprowadzenie Bucka Williamsa z New Jersey Nets w zamian za Sama Bowiego oraz wybranie w drafcie Clifforda Robinsona miało jednak odmienić tę sytuację. Do zespołu dołączył również rewelacyjny rzucający obrońca Drażen Petrović, nazywany europejskim Michaelem Jordanem. Liczono, że pierwszych dwóch wypełni lukę w składzie, a ten trzeci odciąży zapracowanego czasem aż za bardzo „Szybowca”.
„The Glide” był naprawdę szalenie ambitnym zawodnikiem. Podczas obozu przygotowawczego przed kampanią 1989/90 zabrał Bucka Williamsa za przejażdżkę z Salem do Portland. Silny skrzydłowy teamu z Oregonu do dziś pamięta tamtą wyprawę nową Toyotą Suprą, czyli niewielkim jak dla koszykarzy NBA sportowym autem z manualną skrzynią biegów. – W pewnym momencie Clyde zaczął mówić o swoich oczekiwaniach i o tym w jaki sposób mogę wpłynąć na poprawę jakości gry całego zespołu – wspomina – Williams. – Rozwodził się nad tematem, spoglądał na mnie, a jednocześnie prowadził samochód. Był trochę zdenerwowany, jechał z dużą prędkością i nie patrzył na drogę. Warto dodać, że Drexler nie należał do najlepszych kierowców na świecie i miał małe problemy ze zmianą biegów, bo posiadał to auto od zaledwie miesiąca. W pewnym momencie wypalił: – Buck, chcemy sięgnąć po tytuł z tobą w składzie. Namawiałem zarząd bardzo długo, żeby ciebie ściągnął. Będziesz najlepszym silnym skrzydłowym na Zachodzie. Williams uważnie słuchał „Szybowca”, ale w głębi duszy odczuwał strach. – Pomyślałem, że ten facet jest szalony – dodaje. – Jego oczekiwania były poza skalą. Przecież przed przybyciem do Portlandu grałem w New Jersey, gdzie w ostatnim sezonie wygraliśmy 26 spotkań, a w czasie mojego ośmioletniego pobytu tylko raz przebrnęliśmy przez pierwszą rundę play-offs.
Rick Adelman to człowiek, który potrafił znaleźć nić porozumienia z Drexlerem i dzięki temu wyciągać z niego wszystko co najlepsze przez całe rozgrywki. Coach wiedział jak zarządzać siłami swojego najlepszego zawodnika, więc często podczas treningów stosował wobec niego taryfę ulgową. W środowisku pojawiały się głosy, że kolegom z drużyny ciężko się współpracowało z „Szybowcem”, ale prawdopodobnie były to tylko plotki. – Ja nigdy nie miałem z nim żadnych problemów – opowiada Buck Williams. – Jedyne czego od ciebie wymagał, to żebyś w każdym meczu dawał z siebie wszystko. Pragnął tylko, abyś jak najlepiej wykonywał swoją pracę. Zawsze świetnie się dogadywaliśmy.
„The Glide” w pierwszej kolejności zawsze dbał o interesy drużyny i dla wspólnego dobra był gotów do poświęceń. W kampanii 1989/90 krócej przebywał na parkiecie, a jego średnia zdobywanych punktów spadła do 23,3. Notował również 6,9 zbiórki, 5,9 asysty oraz 2 przechwyty. Część jego minut przejął Drażen Petrović. Dzięki temu Trail Blazers wypracowali w sezonie zasadniczym fantastyczny bilans 59-23, dający im trzecią lokatę w tabeli Konferencji Zachodniej. Buck Williams idealnie wpasował się w pierwszą piątkę teamu z Oregonu, którą oprócz niego i Clyde’a Drexlera tworzyli jeszcze Kevin Duckworth, Jerome Kersey i Terry Porter. – „The Glide” miał różne starcia z trenerami, ale kolegów z drużyny zawsze wspierał – opowiada ten ostatni. – Jedynym dorównującym mu zawodnikiem, z którym miałem okazję grać, jest Tim Duncan.
„Szybowiec” za swoje dokonania został wybrany do trzeciej piątki NBA, a także zaznaczył swoją obecność wśród najlepszych podczas lutowej All-Star Game w Miami. W kampanii 1989/90 team z Portlandu po raz pierwszy od dawna przebrnął przez pierwszą rundę play-offs, odprawiając z kwitkiem 3-0 Dallas Mavericks. W półfinale konferencji podopieczni Ricka Adelmana stoczyli wyczerpujący, wygrany 4-3 bój z San Antonio Spurs. W decydującym starciu „The Glide” uzbierał 22 punkty, 13 zbiórek, 8 asyst i 2 przechwyty, rzucając może z mizerną skutecznością 8/22 z gry, ale jednocześnie powracając z piekła, w jakim się znalazł zaledwie 48 godzin wcześniej, gdy Trail Blazers polegli z ostrogami różnicą 15 oczek, a on trafił z pola zaledwie raz na 10 prób.
W finale Zachodu ekipa z Oregonu zmierzyła się z Phoenix Suns, napędzanymi przez Kevina Johnsona, Toma Chambersa i Jeffa Hornacka. Po dwóch spotkaniach prowadziła 2-0, ale następne dwa starcia zakończyły się zdecydowanymi triumfami Słońc, w tym jedno różnicą aż 34 „oczek”. Dwie porażki zbiegły się z gorszą dyspozycją Drexlera, który jednak w kolejnych meczach wrócił na dawne tory i poprowadził swoją drużynę do dwóch triumfów i zwycięstwa w całej serii 4-2. Przedsezonowe zapowiedzi urodzonego w Nowym Orleanie zawodnika nie brzmiały już tak zabawnie jak w opowieści Bucka Williamsa. Portland Trail Blazers awansowali do finału ligi zawodowej, a w drodze do tytułu musieli sprostać jeszcze tylko Detroit Pistons. Tylko lub aż.
Seria przeciwko Tłokom okazała się bowiem wyjątkowo krótka i niezakończona dla koszykarzy Ricka Adelmana odkorkowaniem szampanów. – Nie znaliśmy jeszcze smaku finału, a oni wręcz przeciwnie – wraca do tamtych wydarzeń Drexler. – W poprzednich rozgrywkach w serii decydującej o tytule pokonali do zera Lakersów i wszyscy na nich stawiali. Eksperci dawali im jednak tylko minimalnie większe szanse. Mieli w składzie Isiah Thomasa oraz Joe Dumarsa, byli świetnie zorganizowani w defensywie i dysponowali silną ławką z Vinnie Johnsonem, Johnem Salleyem and Markiem Aguirre na czele. Prezentowaliśmy dwa zupełnie odmienne style. Nie bez przyczyny nadano im przydomek „Bad Boys”. Grali bardzo nieczysto. Bill Laimbeer to prawdopodobnie największy ekspert w tej dziedzinie w historii koszykówki. Nienawidziliśmy ich. Najpierw próbowali zrobić ci krzywdę, a później się z tego śmiali. Portland Trail Blazers przegrali ostatecznie 1-4, choć trzy z czterech porażek ponieśli różnicą nie większą niż 6 „oczek”. „The Glide” rozegrał bardzo dobrą serię, wspomagając zespół znaczną ilością punktów, zbiórek i asyst. Podopieczni Ricka Adelmana może i polegli, ale było wiadomo, że ostatniego słowa jeszcze nie powiedzieli, i że jeśli w kolejnej kampanii będą prezentować podobną dyspozycję, to znów powalczą o upragnione trofeum im. Larry’ego O’Briena.
Dream Team i ligowa niemoc
Clyde Drexler w koszulce Portland Trail Blazers występował łącznie przez jedenaście i pół sezonu. Jako gracz ekipy z Oregonu nigdy nie miał jednak okazji świętować wywalczenia mistrzostwa NBA.
Podopieczni Ricka Adelmana bliscy zrealizowania upragnionego celu byli ponownie w rozgrywkach 1990/91 oraz 1991/92. Do zespołu dołączył m.in. słynny Danny Ainge, ale i to okazało się zbyt słabym wzmocnieniem, żeby najpierw stawić czoła Los Angeles Lakers w finale Konferencji Zachodniej, a rok później sprostać Chicago Bulls już w serii decydującej o tytule. Byki napędzał wtedy nieustraszony duet Michael Jordan – Scottie Pippen. Zmagający się z bólem kolana „The Glide” prezentował się natomiast niczym cień samego siebie. W sezonie zasadniczym notował średnio 25 punktów, 6,6 zbiórki, 6,7 asysty, 1,8 przechwytu oraz 0,9 bloku, a w starciach z teamem z „Wietrznego Miasta” zaledwie dwukrotnie zbliżył się do tych statystyk.
W czasie swojej kariery „The Glide” wielokrotnie porównywany był z Michaelem Jordanem. Nie bez powodu, gdyż obaj gwiazdorzy występowali na tej samej pozycji i prezentowali bardzo podobny styl gry, oparty w dużym stopniu na sprawności fizycznej. Wówczas, w sezonie 1991/92, wielkim wygranym był „MJ”, który pokazał wyższość nad oponentem w najważniejszym momencie sezonu, zgarniając obok statuetki MVP regular season również nagrodę MVP finałów. „Szybowcowi” na pocieszenie pozostała jedynie nominacja do pierwszej piątki NBA oraz udział w All-Star Game, okraszony 22 punktami, 9 zbiórkami i 6 asystami. – Clyde był zawodnikiem na tym samym poziomie co Mike – mówi Kevin Duckworth, ówczesny środkowy Trail Blazers. – Nie wywalczyliśmy pierścieni mistrzowskich, ale odnieśliśmy wiele sukcesów. Drexler stanowił podstawę tego, co osiągnęliśmy. Może nie był tak błyskotliwy i kreatywny jak Jordan, lecz jak wynik wisiał na włosku, to wchodził na parkiet i mówił: „nie przegramy tego spotkania”. Po chwili robił coś spektakularnego, coś czego niemal nikt nie potrafiłby powtórzyć. Niewielu było graczy takich jak on.
W międzyczasie Clyde Drexler przestał grać w butach firmy Avia, a zaczął pojawiać się w obuwiu Reeboka. Wszystko przez to, że gigant wchłonął mniejszą firmę, a „The Glide” jako człowiek z natury lojalny zdecydował się kontynuować współpracę z tymi samymi ludźmi, pracującymi już jednak pod szyldem innej marki. – Oni zawsze robili buty dobrej jakości – tłumaczy „Szybowiec”. – Nie promowali jednak sportowców w ten sposób co Nike. Gdzie indziej mogłem zarobić o wiele więcej pieniędzy, ale nie chciałem być postrzegany jako ktoś, komu zależy tylko na kasie. W biznesie trzeba być lojalnym oraz uczciwym.
Gdy w 1983 roku Clyde Drexler zdecydował się na przerwanie studiów i przystąpienie do draftu NBA, zamknął sobie tym drzwi do powołania do reprezentacji Stanów Zjednoczonych na igrzyska olimpijskie w Los Angeles. Wtedy bowiem w zmaganiach o medale udział mogli brać jedynie tzw. amatorzy, do grona których nie kwalifikowali się zawodnicy najlepszej na świecie ligi basketu. W lecie 1992 roku przepis ten jednak już nie obowiązywał, a „The Glide” znalazł się w kadrze USA skompletowanej przez Chucka Daly’ego, Lenny’ego Wilkensa oraz Mike’a Krzyzewskiego. Obok niego ekipę zwaną „Dream Teamem” tworzyli: Charles Barkley, Larry Bird, Patrick Ewing, Magic Johnson, Michael Jordan, Christian Laettner, Karl Malone, Chris Mullin, Scottie Pippen, David Robinson i John Stockton. Jedenaście największych gwiazd NBA oraz najlepszy gracz ligi uniwersyteckiej. Historia sportu nie pamięta bardziej piorunującego zestawienia, które miało wówczas przed sobą tylko jeden cel: olimpijskie złoto. – Bycie członkiem „Dream Teamu” to jak należenie do niepokonanego zespołu – wspomina Drexler. – Po wielu latach rywalizacji z zawodnikami takimi jak Michael, Magic i Bird, fajnie było dla odmiany tworzyć z nimi jedną drużynę. Wtedy również przekonałem się o ich prawdziwej wielkości.
Przygoda Clyde’a z „Dream Teamem” trwała sześć tygodni. Przygotowania do turnieju olimpijskiego wiodły przez San Diego, Portland i Monte Carlo, a danie główne skonsumowane zostało oczywiście w malowniczej Barcelonie. Przez cały ten czas rzucającemu obrońcy Trail Blazers towarzyszyła żona Gaynell oraz dwójka dzieci: Elise oraz Austin. Skład reprezentacji USA na pierwszy rzut oka przyprawiał o zawroty głowy, a po głębszym zastanowieniu każdy zadawał sobie pytanie, jak te wszystkie indywidualności podzielą się minutami na parkiecie. Wątpliwości te jednak zostały bardzo szybko rozwiane, bo podstawą funkcjonowanie teamu pod wodzą Chucka Daly’ego była znakomita atmosfera. Nikt na nikogo krzywo nie patrzył i nie skarżył się trenerowi, że gra za mało. – Okazało się, że wielu chłopaków trapiły urazy – wspomina „Szybowiec”. – Patrick złamał kciuk w San Diego i opuścił z tego powodu trzy mecze mistrzostw Ameryki. Birdowi dokuczały plecy, a Stockton uszkodził sobie kolano. Magic w Barcelonie również doznał kontuzji kolana i stracił z tego powodu trochę minut. Ja też narzekałem na ból tej części ciała i kilka razy musiałem udać się na drenaż. Opuściłem przez to kilka treningów oraz jedno spotkanie mistrzostw Ameryki. Michael, Scottie i ja powinniśmy odpoczywać po wyczerpujących play-offs, ale tak naprawdę nigdy nie było to nam dane. Oczywiście nikt się nie skarżył, bo taka szansa pojawia się raz w życiu. Grać w najlepszym zespole, jaki kiedykolwiek został zmontowany… Tylko głupiec zaprzepaściłby taką okazję.
Koszykarze „Dream Teamu” w mieście Gaudiego zostali przyjęci niczym gwiazdy rocka. Hotelu, w którym byli zakwaterowani, strzegli snajperzy, a na każdy trening jechali autokarem pod eskortą policji. Na początku lat dziewięćdziesiątych dzieciaki w Europie miały fioła na punkcie basketu zza oceanu. Gdy najlepsi koszykarze globu przybyli do Barcelony, każdy chciał choć przez chwilę na nich popatrzeć. Szaleństwo przeniosło się również na dorosłych kibiców oraz… niektórych rywali Amerykanów, którzy przed olimpijskimi potyczkami robili sobie z nimi wspólne zdjęcia. W fazie grupowej podopieczni Chucka Daly’ego zdeklasowali kolejno Chorwację (103:70), Niemcy (111:68), Brazylię (127:83) oraz Hiszpanię (122:81).
– Wcześniej byłem w Madrycie, ale w Barcelonie nigdy. Cudowne miejsce – opowiada Drexler. – Mieliśmy czas na zwiedzanie i bardzo nam się to podobało. Miasto ma przebogatą historię oraz jest rozwinięte pod względem kulturalnym. Komitet Olimpijski USA zadbał również o to, żeby „Dream Team” stacjonował w stolicy Katalonii w jak najbardziej komfortowych warunkach. Zawodnicy, ich rodziny oraz sztab mieli do dyspozycji cały hotel wraz ze stołówką czy salonem gier video. Mianem legendarnych określane są także pokojowe partyjkach pokera, w których namiętnie uczestniczyli Michael Jordan, Magic Johnson oraz Charles Barkley. Piwo lało się tam strumieniami, a w powietrzu trudno było nie wyczuć charakterystycznej woni cygarowego dymu.
„The Glide” nie należy do miłośników pokera czy hucznych imprez. Pomimo wstrzemięźliwości, w Barcelonie czasem sprawiał wrażenie, jakby balował przez całą noc. Przed jednym z porannych treningów Charles Barkley podszedł do Chucka Daly’ego i wskazując palcem na Drexlera rzekł: – Hej, trenerze! Nie mogę dzisiaj ćwiczyć. Muszę być pijany, bo chyba mam coś nie tak ze wzrokiem. Ten facet ma na sobie dwa lewe buty! Uwadze największego żartownisia „Dream Teamu” nie mógł ujść żaden podobny szczegół, więc Clyde miał przechlapane do końca zajęć. Tłumaczył wszystkim, że przebierał się po ciemku, ale nikt nikt nie chciał słuchać tych wyjaśnień, bo każdy pokładał się ze śmiechu.
Reprezentacja USA w Barcelonie nie miała większych problemów z sięgnięciem po złoty medal. W fazie pucharowej Amerykanie najpierw rozgromili Puerto Rico 115:77, następnie rozprawili się z Litwą 127:76, a w finale ponownie odprawili z kwitkiem Chorwatów, tym razem zwyciężając Drażena Petrovicia i spółkę 115:87. „The Glide” w trakcie zmagań zbytnio się nie przemęczał, przebywając na parkiecie średnio przez 20 minut i notując w tym czasie 13,8 punktu, 2,6 zbiórki, 6,6 asysty oraz 1 przechwyt. – Po meczu o mistrzostwo olimpijskie dostaliśmy swoje medale – wspomina „Szybowiec”. – To dla nas wszystkich była wielka chwila. Czułem się wtedy naprawdę dumny. Nasza misja dobiegła końca. Wiedziałem, że godnie reprezentowałem swój kraj oraz swoje miasta – Portland i Houston. Przez sześć tygodni tworzyliśmy rodzinę.
W sezonie 1992/93 Rick Adelman wciąż pełnił funkcję głównego coacha Trail Blazers, ale od tamtej chwili nic nie było już takie jak wcześniej. „The Glide” z powodu urazów opuścił aż 33 spotkania sezonu zasadniczego, a jego drużyna zakończyła zmagania z bilansem 51-31, dającym czwarte miejsce w Konferencji Zachodniej. Drexler wciąż był liderem ekipy z Oregonu, ale w wyniku problemów zdrowotnych jego statystyki się pogorszyły. Zdobywał średnio 19,9 punktu, dokładając do tego 6,3 zbiórki, 5,7 asysty, 1,9 przechwytu i 0,8 bloku. Wystąpił w lutowym Meczu Gwiazd w Salt Lake City, lecz kontuzja wykluczyła go z udziału w starciu inaugurującym play-offs, a Trail Blazers odpadli z rywalizacji o tytuł już w pierwszej rundzie, ulegając 1-3 niżej notowanym San Antonio Spurs.
Kampania 1993/94 nie przyniosła poprawy. Michael Jordan zrezygnował z koszykówki na rzecz baseballu, a po trylogii mistrzowskiej Chicago Bulls wiele ekip miało chrapkę na wyrwanie trofeum im. Larry’ego O’Briena z rąk teamu z „Wietrznego Miasta”. Trail Blazers stać było jednak tylko na bilans 47-35, natomiast Clyde’a Drexlera na 19,2 „oczka”, 6,5 na tablicach, 4,9 kluczowego podania oraz 1,4 „kradzieży” w meczu. „Szybowiec” po raz ósmy w karierze zagrał dzięki temu temu w All-Star Game, w tym po raz czwarty z rzędu w pierwszej piątce, lecz nie przełożyło się to na końcowy wynik zespołu z Portlandu, który w pierwszej rundzie play-offs przegrał 1-3 z późniejszym mistrzom ligi – Houston Rockets.
W rozgrywkach 1994/95 funkcję głównego coacha drużyny z Oregonu pełnił już P.J. Carlesimo. Zmiana ta jednak w ogóle nie wpłynęła na postawę Drexlera i kolegów. Drużyna była na plusie, ale prezentowała formę daleką od mistrzowskiej. „The Glide” miał już natomiast na karku prawie 33 lata i powoli zaczynał ciążyć mu fakt, że nie ma jeszcze w swoim dorobku najcenniejszego koszykarskiego trofeum, czyli pucharu i pierścienia za triumf w NBA. – Clyde zapytał o możliwość wymiany do innego klubu – mówi Paul Allen – właściciel Trail Blazers. – Menadżer drużyny, Bob Whitsitt, spytał mnie czy może rozejrzeć się na rynku. Powiedziałem mu, żeby znalazł Clyde’owi miejsce w zespole, w którym będzie miał możliwość walki o mistrzostwo.
8 lutego 1995 roku „The Glide” rozegrał swój ostatni mecz w koszulce ekipy z Portlandu. Następnie wraz z Tracym Murrayem został oddany do Houston Rockets w zamian za Otisa Thorpe’a, Marcelo Nicolę oraz wybór w pierwszej rundzie draftu 1995. – Zawodnik jego kalibru zasługiwał na zakończenie kariery walcząc o najwyższe cele – dodaje Allen. – My w tamtym czasie byliśmy w przebudowie i uważam, że nic by z nami nie osiągnął. Gdy dobiliśmy targu, zadzwoniłem do niego i podziękowałem za wszystko co zrobił dla tej organizacji.
Upragniony pierścień
– Życie trochę się zmienia po wywalczeniu mistrzostwa NBA – mówi „The Glide”. – Profesjonaliści zawsze są doceniani, ale czempioni znajdują się w oku cyklonu.
W kampanii 1994/95 Rockets bronili tytułu, lecz osiągane przez nich wyniki w regular season nie napawały optymizmem. Obok Drexlera w pierwszej piątce Rakiet regularnie pojawiały się takie postaci jak Hakeem Olajuwon, Robert Horry, Kenny Smith czy Vernon Maxwell, ale połączenie ich mocy wystarczyło jedynie do wypracowania bilansu 47-35, dającego zaledwie szóstą lokatę w Konferencji Zachodniej. „Szybowiec” łącznie z meczami zagranymi w barwach Trail Blazers zdobywał średnio 21,8 punktu, dokładając do tego 6,3 zbiórki, 4,8 asysty oraz 1,8 przechwytu. Idealnie wkomponował się w ekipę prowadzoną przez Rudy’ego Tomjanovicha. – On był wielkim trenerem, przyjacielem zawodników – „The Glide” komplementuje ówczesnego coacha Rakiet. – Pierwszego dnia powiedział mi: „Clyde, chcemy, żeby ta maszyna działała. Jeśli będziesz czegoś potrzebował, to po prostu daj mi znać”.
Wracając do Teksasu, były zawodnik Houston Cougars poczuł się jak nowo narodzony. Jego statystyki poza skutecznością z pola nie uległy jakiejś znacznej zmianie in plus, ale Drexler jeszcze w lutym nie otrzymał powołania do reprezentacji Zachodu na Mecz Gwiazd, a po zakończeniu kampanii zasadniczej mógł się cieszyć z obecności w trzeciej piątce ligi, co jest znaczącym wyróżnieniem. – Przed sfinalizowaniem wymiany musieliśmy poważnie się nad wszystkim zastanowić, bo przecież rozbijaliśmy zespół, który w poprzednich rozgrywkach wywalczył mistrzostwo – opowiada Rudy Tomjanovich. – Po długich rozważaniach doszliśmy do wniosku, że tylko jeden facet będzie pasował do tej układanki – Clyde Drexler. Wzięliśmy pod uwagę jego relację z Hakeemem oraz przywiązanie do miasta Houston.
W pierwszej rundzie play-off 1994/95 Rakiety zmierzyły się z wyżej notowanymi Utah Jazz, na czele których stał nieustraszony tercet John Stockton – Karl Malone – Jeff Hornacek. Ekipa z Houston zwyciężyła w serii 3-2, a spotkanie z 5 maja, wygrane przez Rockets 123:106, Clyde Drexler i Hakeem Olajuwon do dziś wspominają ze łzami w oczach. Duet z Teksasu totalnie zdominował parkiet. „The Glide” uzbierał 41 oczek, 9 zbiórek, 6 asyst i 1 przechwyt, a „The Dream” dołożył do tego 40 „oczek”, 8 zebranych piłek, 3 kluczowe podania oraz 1 blok. – Zdobyliśmy wspólnie 81 punktów, czyli więcej niż niektóre drużyny w meczach play-off – mówi Clyde.
W półfinale Konferencji Zachodniej wcale nie było łatwiej. Rakiety trafiły na Phoenix Suns, gdzie pierwsze skrzypce grali Charles Barkley oraz Kevin Johnson. Po czterech meczach serii stan rywalizacji brzmiał 3-1 na korzyść Słońc. „The Glide” w potyczkach z teamem z Arizony musiał również zmagać się z frustracją spowodowaną kontrowersyjną decyzją sędziego Jake’a O’Donnella, który w meczu numer jeden już na początku drugiej kwarty usunął rzucającego obrońcę Rockets z parkietu za dwa domniemane przewinienia techniczne. Decyzje arbitra tak naprawdę były jednak jedynie konsekwencją osobistego zatargu pomiędzy nim a Drexlerem, za co sędzia został odsunięty od prowadzenia spotkań play-off 1994/95, a niedługo później był zmuszony zakończyć karierę. – To już zakrawało na oszustwo – wspomina „Szybowiec”. – On próbował wpłynąć na wynik spotkania, a moja cierpliwość względem niego się skończyła. Gdyby nie Rudy i chłopaki, nie wiem co by się wydarzyło. Nigdy wcześniej nie byłem bardziej wkurzony.
W piątym spotkaniu serii niedysponowany Drexler zaprezentował żenującą skuteczność 0/6 z gry, ale to nie powstrzymało jego kolegów przed odniesieniem zwycięstwa. Rakiety wygrały też kolejne starcie i o końcowym wyniku rywalizacji miała zadecydować potyczka numer siedem w Phoenix. Tam Clyde zagrał już na miarę swoich możliwości, notując 29 „oczek”, 8 zbiórek, 4 asysty oraz 2 bloki. Losy spotkania ważyły się do końcowej syreny. Na 7,1 sekundy przed nią na tablicy widniał rezultat 110:110 i właśnie wtedy Mario Elie celnym rzutem za trzy punkty wyprowadził przyjezdnych na prowadzenie. Mecz zakończył się festiwalem rzutów wolnych, niecelną próbą rozpaczy Danny’ego Ainge’a z połowy boiska oraz triumfem Rockets 115:114 i 4-3 w całej serii. To był powrót z dalekiej podróży. – Ta celna próba za trzy była dla Suns niczym pocałunek śmierci – wspomina „The Glide”. – Następnie na 3,5 sekundy przed końcem wykorzystałem dwa rzuty wolne, co dobiło przeciwnika i uczyniło z Rakiet piąty team w historii NBA, który odbił się od dna przy stanie 1-3.
W finale konferencji podopieczni Rudy’ego Tomjanovicha odprawili z kwitkiem „jedynkę” Zachodu – San Antonio Spurs, którzy pod względem kadrowym prezentowali się naprawdę imponująco. O sile Ostróg stanowili zawodnicy tacy jak David Robinson, Avery Johnson, Dennis Rodman, Sean Eliott oraz Vinny Del Negro. Zacięta rywalizacja skończyła się wynikiem 4-2 dla Rakiet, a rywalem ekipy z Houston w serii decydującej o zdobyciu trofeum im. Larr’ego O’Briena mieli być Orlando Magic, napędzani przez gwiazdy nowej generacji, czyli Shaquille’a O’Neala i „Penny’ego” Hardawaya. – Udało nam się przejść dalej po zwycięstwie 100:95 w meczu numer sześć – opowiada Drexler. – Hakeem rozegrał wtedy kolejne niesamowite zawody, zapisując na swoim koncie 39 punktów i 17 zebranych piłek. Ja uzbierałem 16 „oczek”, 10 zbiórek oraz 7 asyst. Kluczowym zawodnikiem był jednak Robert, który rzucił 22 punkty, trafiając przy tym sześć „trójek”.
„Bądź głodny i pokorny” – brzmiało hasło towarzyszące Rakietom w wielkim finale. Ekipa Magii była młoda, ale „Shaq” i „Penny” nie stanowili stu procent jej siły rażenia. W wyjściowej piątce oprócz tej dwójki występowali też Horace Grant, Nick Anderson oraz Dennis Scott, a team z Florydy w finale Wschodu rozprawił się z Chicago Bulls, do składu których powrócił Michael Jordan. – Wcześniej grałem w finałach już dwukrotnie, więc nie była to dla mnie nowa sytuacja – wspomina Drexler. – Z Trail Blazers za każdym razem przegrywałem, więc pomyślałem: do trzech razy sztuka. Rakiety zdemolowały Magic w mistrzowskiej serii 4-0, choć w rzeczywistości nie wyglądało to tak banalnie. Na cztery minuty przed końcem drugiej kwarty meczu numer jeden zawodnicy Rudy’ego Tomjanovicha przegrywali 20 „oczkami”, by potem wrócić do gry i zwyciężyć po dogrywce. Podążali za swoim mottem, starając się nie lekceważyć niedoświadczonego w meczach o tak wysoką stawkę przeciwnika. „The Glide” w trzech z czterech spotkań zaprezentował kapitalną dyspozycję, a trzecie starcie było jego koncertem, podczas którego uzbierał 25 punktów, 13 zbiórek oraz 7 asyst. 14 czerwca 1995 roku jego sen się spełnił i w dwunastym sezonie na parkietach ligi zawodowej wreszcie sięgnął po upragniony tytuł. – To brzmi jak bajka – mówi Rudy Tomjanovich. – Facet, który wcześniej był bardzo bliski sięgnięcia po mistrzostwo, wrócił do rodzinnego miasta i zagrał znów w jednym teamie z przyjacielem. Otrzymał od losu kolejną szansę i ją wykorzystał. Jakie jest prawdopodobieństwo, żeby coś takiego się wydarzyło? To materiał na film jak nic!
Szczęściem „Szybowca” cieszyli się również jego koledzy z parkietu, z którymi swego czasu walczył o wspólne cele – Karl Malone („Dream Team”) oraz Mychal Thompson (Portland Trail Blazers). – Dostał swój pierścień i to było w porządku – twierdzi ten pierwszy. – W swoim życiu życzyłem tego trzem rywalom: jemu, Charlesowi Barkleyowi i Patrickowi Ewingowi. Tylko Clyde’owi się udało. Cudownie, że mu się udało – dodaje ten drugi. – Tytuł to podsumowanie kariery każdego wielkiego zawodnika.
Trofeum im. Larry’ego O’Briena za sezon 1994/95 pozostało jedynym w dorobku Clyde’a Drexlera, który w koszulce ekipy z Teksasu spędził jeszcze trzy kampanie, w tym dwie okraszone licznymi problemami ze zdrowiem. Przed rozgrywkami 1996/97 do Rakiet dołączył Charles Barkley, ale nawet i on nie pomógł teamowi Rudy’ego Tomjanovicha w jeszcze jednym awansie do finału. „The Glide” wciąż pozostawał graczem pierwszej piątki, ale urazy wpłynęły na jego statystyki, które w sezonie 1997/98 spadły do 18,4 punktu, 4,9 zbiórki, 5,5 asysty oraz 1,8 przechwytu. W All-Star Game „Szybowiec” po raz ostatni zagrał w lutym 1996 roku, a dwanaście miesięcy później został wybrany do ekipy Zachodu, ale na skutek kontuzji nie był w stanie wybiec na parkiet. W marcu 1998 roku ogłosił, że przechodzi na sportową emeryturę i w nowym sezonie obejmie posadę głównego szkoleniowca na swojej byłej uczelni – University of Houston. – Będąc zawodnikiem nie myślałem zbyt wiele o karierze trenerskiej – mówi Drexler. – Pomysł ten oczywiście pojawiał się w mojej głowie, ale skupiałem się na grze. Gdy nadarzyła się okazja, spodobało mi się to i podjąłem wyzwanie. Nie wyobrażam sobie jednak pracy w innym miejscu niż University of Houston.
Objęci przez „Szybowca” Houston Cougars pogrążeni byli w kryzysie, gdyż w poprzednich pięciu latach aż czterokrotnie kończyli rozgrywki na minusie. „The Glide” pod tym względem nie był w stanie pomóc drużynie, ale sprawił, że akademicka koszykówka w mieście odżyła. Średnia widzów w hali Hofheinz Pavilion wzrosła trzykrotnie, a zainteresowanie miejscami przy parkiecie było tak duże, że trzeba było zwiększyć ich ilość z 64 do 240. Każde z nich przynosiło rocznie tysiąc dolarów zysku. Po dwóch kampaniach Clyde Drexler musiał jednak spasować. – Byłem już wypalony, potrzebowałem urlopu – mówi. – Chciałem spędzać więcej czasu z żoną i dziećmi. Nie żałuję rezygnacji. Nie żałuję również tego, że podjąłem tę pracę. Jestem zadowolony z tego, co mogłem dać uniwersytetowi. „Szybowiec” powrócił jeszcze na ławkę trenerską w sezonie 2001/02, pełniąc funkcję asystenta głównego coacha Denver Nuggets, ale szybko uznał, że dwa razy nie wchodzi się do tej samej rzeki.
Clyde Drexler to jeden z najwszechstronniejszych graczy w historii basketu. Oprócz niego tylko dwóch zawodników na parkietach ligi zawodowej uzbierało łącznie ponad 20 tysięcy punktów, 6 tysięcy zbiórek i 6 tysięcy asyst. Są nimi Oscar Robertson oraz John Havlicek. W 1996 roku został wybrany do grona pięćdziesięciu najwybitniejszych koszykarzy w dziejach NBA. Numer „22”, z którym występował przez całą karierę, jest zastrzeżony przez University of Houston, Portland Trail Blazers i Houston Rockets. Wreszcie, 10 września 2004 roku podczas ceremonii w Springfield w stanie Massachusetts, „The Glide” został włączony do Koszykarskiej Galerii Sław im. Jamesa Naismitha. Jest człowiekiem spełnionym, a w baskecie zdobył wszystko co najcenniejsze, czyli mistrzostwo NBA oraz złoty medal olimpijski. – Gdy spoglądam na swoją karierę, najbardziej doceniam relacje, jakie miałem z fanami – twierdzi. – Zawsze trudno mi sobie wyobrazić, jak profesjonalny sportowiec mógłby nie dostrzegać tych ludzi, którzy go wspierają i składają się na jego pensję. Wkurzają mnie zawodnicy, którzy odmawiają kibicom przybicia piątki, autografu, zdjęcia czy choćby uśmiechu. Po prostu ich nie rozumiem. Fani zawsze byli dla mnie cudowni.
Gaynell urodziła Clyde’owi trójkę dzieci: synów Austina i Adama oraz córkę Elise. W pełni zaakceptowała również Ericę – dziecko Drexlera ze związku z kobietą, z którą wcześniej się spotykał. – Po ślubie największą zmianą było dla mnie porzucenie kariery prawniczej i przenosiny z Nowego Jorku do Oregonu – mówi Gaynell. – Musiałam zaczynać od podstaw, pozostając w cieniu męża. To był zupełnie inny rodzaj życia. Początkowo przyszła euforia, ale z biegiem czasu miałam poczucie, że gdzieś zatraciłam siebie. Na szczęście byli przy mnie przyjaciele, dzięki którym odzyskałam radość życia. Gdy zdecydowaliśmy się na powiększenie rodziny, stałam się matką w pełnym wymiarze czasu. Bardzo mi się to podobało. Nawet jeśli czasem było ciężko, to dzięki temu czuję się spełniona.
Żona Drexlera w pewnym momencie zdecydowała się na przejęcie obowiązków pani domu, ale wiedziała, że jej życie nie będzie tak wyglądać do samego końca. Gdy dzieci podrosły, wróciła do pracy zgodnej ze swoim wykształceniem. – Ludzie mają tendencje do negatywnego oceniania żon dobrze zarabiających sportowców – tłumaczy. – Mówią, że takie szukają tylko faceta, który się nimi zaopiekuje. To była jednak ostatnia rzecz, o której myślałam, gdy spotkałam Clyde’a. Pracowałam odkąd skończyłam 13 lat. Harowałam na dwa etaty, żeby zarobić na szkołę prawniczą. Zawsze odczuwałam silne pragnienie bycia niezależną.
Koszykówka to nie jedyny sport, który uwielbia „The Glide”. Jako dziecko kochał grać w baseball i futbol amerykański, a obecnie nie wyobraża sobie dnia bez partyjki golfa. – To jedna z moich pasji – mówi. – W Houston jestem członkiem ekskluzywnego klubu, do którego należy m.in. George W. Bush. Gdy jestem w mieście, gram pięć razy w tygodniu. Należę również do klubu w Portlandzie, gdzie wciąż mam dom i spędzam większą część lata. „Szybowiec” zarobione podczas kariery w NBA pieniądze wydaje nie tylko na rozrywki. Zdecydował się zmodernizować rodzinną restaurację, która przekształciła się w ogromny kompleks z muzeum sportu, gdzie można dobrze zjeść, a przy okazji zobaczyć multum pamiątek i trofeów. – Clyde zarobił miliony, ale wciąż jest taki sam – mówi Debra, siostra Drexlera. – Pieniądze zmieniają ludzi. Niektórym zaczyna się wydawać, że są lepsi od innych. Gdy patrzę na niego i na to co zrobił ze swoim życiem, to chce mi się płakać ze wzruszenia. Niesamowite.
Legendy NBA różnie sobie radzą z zawieszeniem butów na kołku. Niektórzy, tak jak Charles Barkley, Magic Johnson czy Shaquille O’Neal, lgną do telewizyjnych kamer i zabierają głos w różnych tematach, bądź prowadzą swoje autorskie programy. Inni, tak jak np. Michael Jordan, usuwają się w cień, by cieszyć się życiem z dala od medialnego zgiełku. Clyde Drexler należy do tego drugiego grona. Oczywiście zdarza mu się gościnnie pojawić na srebrnym ekranie i warto choćby wspomnieć o jego udziale w amerykańskiej edycji „Tańca z Gwiazdami” w 2007 roku. „The Glide” jako fan muzyki klasycznej woli jednak spokojny żywot.
Niestety wieloletnie małżeństwo Clyde’a i Gaynell skończyło się w 2011 roku. Nową wybranką „Szybowca” jest o 15 lat młodsza od niego trenerka personalna Tanya, którą poznał dzięki swojemu koledze, a zarazem byłemu asowi Atlanty Hawks – Dominque Wilkinsowi. – To bardzo miła kobieta, więc jestem podekscytowany – mówił „The Glide”, gdy jego nowy związek wyszedł na jaw. – Powiedziałem jej, że jest na mnie skazana. Życie jest piękne. W kwietniu 2014 media obiegła wiadomość, że Clyde i Tanya wzięli sekretny ślub. Para nie skomentowała tych doniesień.
Bibliografia:
- basketball-reference.com,
- Clyde Drexler i Kerry Eggers – Clyde The Glide,
- New York Times,
- Portland Tribune,
- Sports Illustrated.
Foto: gettyimages.com