Derrick Rose. Niedoszły następca Michaela Jordana

Derrick Rose

Data publikacji: 22 maja 2024, ostatnia aktualizacja: 26 września 2024.

– Kiedy słychać strzały, ludzie zazwyczaj uciekają – mówi Derrick Rose, najmłodszy MVP sezonu zasadniczego w dziejach NBA. – W naszej dzielnicy było to jednak całkiem normalne i po prostu skupialiśmy się na grze w kosza.

Dzieciak z Englewood

„Wietrzne Miasto” podzielone jest na siedemdziesiąt siedem obszarów. W południowej części metropolii leży Englewood, gdzie na powierzchni ośmiu kilometrów kwadratowych mieszka ponad trzydzieści tysięcy osób. Prawie połowa z nich żyje w skrajnym ubóstwie, a jedna piąta pozostaje bez pracy. Większość lokali to rozpadające się rudery, do których po prostu strach wchodzić. Zresztą najlepiej w ogóle nie pojawiać się w tych rejonach, bo w najlepszym przypadku można skończyć bez portfela, a w najgorszym z kulą w głowie. Wojny gangów są tu na porządku dziennym, a wieść o tym, że ktoś w okolicy został zamordowany, nie dziwi tam nikogo. Mieszkańcy zamożniejszych rejonów Chicago pewnie nie mieliby nic przeciwko temu, gdyby Englewood oddzielono od reszty miasta wysokim murem.

Stacjonująca w Englewood Brenda Rose nie miała łatwego życia. W pojedynkę wychowała czterech synów: Dwayne’a, Reggiego, Allana oraz najmłodszego – Derricka Martella, który wydał z siebie pierwszy krzyk dokładnie 4 października 1988 roku. Nie spieszyło mu się na świat, bo jego rodzeństwo liczy sobie odpowiednio szesnaście, czternaście oraz siedem wiosen więcej. Miało to swoje dobre strony, gdyż starsi bracia pełnili obowiązki ojca, dzięki czemu zapracowana Brenda mogła od czasu do czasu odetchnąć. – Moja mama to prawdziwa firma – opowiada Reggie. – Interesowała się wynikami Derricka w nauce i kontrolowała czy chodzi do szkoły. Pilnowała również, żeby wynosił śmieci oraz zmywał naczynia. Niektóre dzieciaki chciały czasem spędzić z przyjaciółmi noc poza domem, ale on tylko dzwonił do nas i mówił: „mama czuwa”. Często potem chwytała za słuchawkę i informowała: „nie ma mowy, on nigdzie nie pójdzie”. Nawet nie próbowaliśmy z nią dyskutować.

Derrick jako dziecko był dość pulchny i przypominał z wyglądu Kubusia Puchatka. Właśnie dlatego babcia wołała na niego „Pooh”. Od tego dziecięcego pseudonimu wywodzi się tatuaż na lewym ramieniu późniejszego asa chicagowskich Byków, przedstawiający „Poohdiniego” – czarodzieja trzymającego w prawej ręce laskę, a w lewej piłkę do koszykówki. Pierwsza szkoła, do której trafił najmłodszy z Rose’ów, to Beasley Elementary School. Gdy miał osiem lub dziewięć lat, starsi bracia po raz pierwszy zabrali go na boisko w Murray Park, gdzie codziennie grali w basket. Wszyscy mieli duży talent do tej dyscypliny sportu. – Dwayne potrafił naprawdę nieźle dryblować, więc biegał kozłując piłkę, a Derrick próbował mu ją odebrać – kontynuuje opowieść Reggie, który swego czasu występował w zespole University of Idaho. – Ja byłem bardziej strzelcem, wręcz fanatykiem zdobywania punktów, dlatego skupiałem się na rzucaniu i rozmowie z nim. Allan miał bardziej atletyczną budowę ciała i dysponował najlepszą skocznością. Pomiędzy nim a Derrickiem była również najmniejsza różnica wieku, wobec czego on ćwiczył na nim wsady.

Fan Chicago Bulls

„Poohdini” wychował się w Chicago, więc właściwie od chwili narodzin skazany był na kibicowanie Bykom. Zwłaszcza, że na lata wczesnej młodości zawodnika z Englewood przypada era dominacji ekipy z „Wietrznego Miasta”, napędzanej przez najlepszego koszykarza w dziejach – Michaela Jordana. Derrick pytany o swojego sportowego idola bez chwili zastanowienia wskazuje właśnie na „Jego Powietrzną Wysokość”. – Dla mnie, mieszkańca Chicago, Michael Jordan był po prostu wszystkim – mówi. – Dorastałem oglądając Bulls i kibicując im z całego serca. Byki od zawsze były moją ulubioną drużyną.

Brenda Rose ciągle powtarzała: – Idziesz na boisko pograć w kosza, ale kule nie znają przecież twojego imienia. Kobieta za wszelką cenę chciała zadbać o jak najlepszą przyszłość dla swoich dzieci. Wierzyła, że jest w stanie uchronić synów przed złym wpływem otoczenia, a dziś może powiedzieć, że jej się to udało. W końcu każdy z nich uczęszczał do koledżu i znalazł dobrze płatną pracę. – Mama przechadzała się ulicą i zabierała nas do domu, kiedy wiedziała, że pakujemy się w jakieś kłopoty – wspomina Dwayne. – Nawet dilerzy narkotyków, gdy ją widzieli, przestawali zajmować się swoją robotą i mówili jej, gdzie nas szukać.

Derrick niemal codziennie chodził z braćmi na boisko i podpatrywał ich najlepsze zagrania. Był jeszcze zbyt młody, żeby uczestniczyć w podwórkowych meczach „starszyzny”, ale pewnego dnia jego rodzeństwo uznało, iż posiada już odpowiednie umiejętności, żeby mierzyć się ze sporo większymi oraz silniejszymi od siebie. – Byłem jedynym dzieciakiem w swoim wieku, który mógł z nimi grać – wspomina. – Moim rówieśnikom wciąż powtarzali, że muszą jeszcze podrosnąć. Kumple mogli więc tylko patrzeć i mnie dopingować.

Thomas R. Green słynie w całym stanie Illinois ze szkolenia młodych chłopców na doskonałych graczy licealnych oraz uniwersyteckich. Los sprawił, że pod jego skrzydła trafił właśnie najmłodszy z Rose’ów, dzięki czemu koszykarze Beasley Elementary wywalczyli dwa tytuły mistrzowskie na poziomie szkół podstawowych. Derrick był oczywiście najbardziej wyróżniającą się postacią w zespole. – W siódmej i ósmej klasie podczas każdego meczu otaczała nas dosłownie armia trenerów ze szkół średnich – opowiada Green. – On był jak miejska legenda. Człowiek patrzył na jego grę i myślał: „Co on teraz zrobi? Rzuci lobem, czy może poda przez długość całego boiska? A może jednak przeprowadzi jakąś spektakularną akcję lub tak będzie pilnował najlepszego strzelca przeciwnika, że ten nie zdobędzie ani jednego punktu?”.

Występujący na pozycji rozgrywającego „Poohdini” na parkiecie najlepiej rozumiał się ze skrzydłowym Timem Flowersem. To właśnie ten duet poprowadził Beasley Elementary do dwóch fenomenalnych sezonów, podczas których podopieczni Thomasa R. Greena zanotowali zaledwie jedną porażkę. – Był niesamowitym talentem – coach komplementuje Derricka. – Świetnie panował nad piłką, miał atletyczną budowę ciała, fantastyczny przegląd pola gry i potrafił dzielić się piłką. Każdy uwielbiał z nim grać, bo to był prawdziwy rozgrywający. W jego naturze nie leżał instynkt zabójcy. To nie był samolubny zawodnik, który za wszelką cenę próbował sam wykańczać wszystkie akcje – dodaje. Pomimo altruistycznego charakteru, Rose posiadał również cechy prawdziwego lidera. Kiedy jego zespołowi nie szło, brał cały ciężar gry na siebie i jeśli ostatni rzut miał zdecydować o wyniku, to zawsze on go oddawał.

Młodziutkiego „Poohdiniego” często porównywano do Allena Iversona czy Dwayne’a Wade’a. Trener Green posunął się jednak o wiele dalej. Szkoleniowiec młodzieży w Derricku widział… Mahatmę Gandhiego. – Chodzi o jego poświęcenie, zaangażowanie oraz lojalność – tłumaczy. – Po ukończeniu ósmej klasy, w czerwcu 2003 roku, Rose opuścił mury szkoły. W październiku natomiast zmarła moja żona i nie miałem zielonego pojęcia, że Derrick wraz z mamą pojawi się na pogrzebie. Oni mieszkali w bardzo nieciekawej dzielnicy, nie posiadali samochodu, a ceremonia miała miejsce w listopadzie o dość później porze i przy deszczowej pogodzie.

„Poohdini” nigdy by sobie jednak nie darował, gdyby tamtego dnia nie wziął udziału w ceremonii. Na miejsce wraz z Brendą dotarł trzema autobusami, a potem jeszcze kawałek drogi pokonał piechotą. – Rodzina, lojalność, drużyna – kontynuuje Green. – Zawsze trzymaliśmy się w grupie i mieliśmy do siebie zaufanie. Nie mam pojęcia, czy pod moimi skrzydłami rozwinął swoje umiejętności. Trenowaliśmy stałe zagrywki i wykonywaliśmy podstawowe ćwiczenia, wszystko według wzorców.

Początki w liceum

Englewood to prawdziwe piekło. Właśnie w tej części Chicago mieszkał XIX-wieczny seryjny morderca H.H. Holmes, którego zbrodnie opisał Erik Larson w bestselerowej powieści pt. „Diabeł w Białym Mieście”. Rejon ten znalazł się na pierwszych stronach amerykańskich gazet w 1998 roku, kiedy to siedmio- oraz ośmiolatka niesłusznie oskarżono o zamordowanie jedenastoletniej dziewczynki. Natomiast pięć lat później siedmioletnia dziewczynka została tam zastrzelona. W żadnej innej części „Wietrznego Miasta” nie notuje się więcej rozbojów, napaści oraz pobić prowadzących do ciężkich uszkodzeń ciała lub śmierci. Derrick szybko stał się znany w okolicy jako materiał na dobrego koszykarza. Tam niemal każdy młodzieniec należał do jakiegoś gangu, lecz sportowcy objęci byli dyspensą. Jeśli ktoś miał szansę na lepsze życie, nie brano go pod uwagę podczas rekrutacji.

Za Derrickiem zawsze wstawiali się jego starsi bracia. To również oni dbali o to, żeby chłopak miał jak najlepsze warunki do sportowego rozwoju. – Znają się na koszykówce, a ja w ogóle. Powiedziałam im więc, żeby się tym zajęli – mówi Brenda. Dwayne, Reggie oraz Allan starali się zastąpić Derrickowi ojca. Jeden z nich zawsze pokonywał z nim drogę z domu do szkoły i z powrotem. Najmłodszy Rose na wszystkie treningi uczęszczał pod okiem opiekuna. Bracia pilnowali także, żeby chłopak miał ubrania oraz buty, a kiedy trzeba było go za coś ukarać, ani trochę mu nie pobłażali. – Staraliśmy się być dla niego jak dobry i zły glina – opowiada Reggie. „Wielka trójca” nie spuszczała najmłodszego z oczu ani na chwilę. Bracia zawsze wiedzieli, z kim Derrick się spotyka i rozmawia, a jeśli akurat nie mogli być w pobliżu, to wysyłali kogoś zaufanego. Ich metody wydają się nieco totalitarne, lecz głównie dzięki nim „Poohdini” trzymał się z daleka od złego towarzystwa i mógł skupiać się na treningach, żeby pewnego dnia opuścić zapyziałe Englewood.

Po ukończeniu Beasley Elementary, Rose kontynuował naukę w Simeon Career Academy, będącej czteroletnim odpowiednikiem naszego liceum profilowanego. Chłopak oczywiście załapał się do szkolnego zespołu koszykówki – Wolverines. W pierwszym sezonie zgodnie z panującą tam tradycją występował w drużynie rezerw, notując średnio 18,5 punktu, 6,6 asysty, 4,7 zbiórki oraz 2,1 przechwytu. Dzięki bardzo dobrym statystykom zyskał uznanie trenera Roberta Smitha, który już w kampanii 2004/2005 promował go do pierwszej drużyny. Co ciekawe, rozgrywający Rosomaków tak bardzo skupiał się na dostarczeniu piłki kolegom, że trener niemal zmuszał go do częstszego rzucania do kosza. – Mieliśmy taką zasadę, że jeśli nie odda przynajmniej dziesięciu prób w meczu, cała drużyna będzie za karę biegać podczas najbliższego treningu – opowiada szkoleniowiec. – On w ogóle nie chciał rzucać. Pragnął tylko podawać z wyjątkiem pewnych sytuacji, w których naprawdę potrzebowaliśmy punktów.

Na koszulce Simeon Wolverines Derrick nosił numer „25” w hołdzie Benowi Wilsonowi – zawodnikowi, który w 1984 roku poprowadził Rosomaki do mistrzostwa stanu, a następnie został zastrzelony na ulicy dzień po przyjęciu stypendium sportowego na University of Illinois. – Derrick jest zbyt młody, żeby pamiętać jego historię – mówi Reggie Rose. „Poohdini” wiele jednak słyszał o Benie i wziął przykład ze słynnego absolwenta Simeon Career Academy, Nicka Andersona, który również przywdziewał trykot z „25” na cześć Wilsona. Choć od śmierci młodego koszykarza minęło wiele lat, bracia Derricka mieli świadomość, że Englewood nie zmieniło się od tamtych czasów ani trochę, wobec czego starali się zbudować niewidzialną ścianę pomiędzy młodzieńcem a niebezpieczną dzielnicą. – On nie pamiętał również historii Lena Biasa czy innych utalentowanych gości, którzy jednym błędem wszystko przekreślili – kontynuuje Reggie. – Budowaliśmy ten mur, żeby upewnić się, iż nikt nie zachęci go do podjęcia decyzji, która mogłaby zmienić nie tylko bieg jego sportowej kariery, ale i całego życia.

Metody coacha Smitha odniosły skutek. W drugim sezonie w Wolverines rozgrywający załapał się do trzeciej piątki All-American, zdobywając 19,5 „oczka” i dokładając do tego 8,5 asysty, 5,1 zbiórki oraz 2,4 przechwytu. Koledzy z ławki rezerwowych zawsze pilnowali liczby oddanych przez niego rzutów. – Ile prób jeszcze mu zostało do dziesięciu? – któryś zawsze pytał coacha w końcowych minutach spotkania. Po otrzymaniu odpowiedzi natychmiast krzyczał w kierunku parkietu: – Derrick, musisz jeszcze oddać trzy rzuty!

Najmłodszy z Rose’ów doskonalił swoją grę nie tylko w szkolnej drużynie. Derrick występował również w amatorskiej lidze AAU, gdzie team Mean Street Express prowadził jego brat Reggie. „Poohdini” tworzył wówczas zabójczy duet z Erikiem Gordonem, który potem również trafił do NBA. Obaj chłopcy jak mieli dobry dzień, potrafili w jednym spotkaniu zdobyć po 30 „oczek”. – Rzeczywiście, graliśmy razem całkiem nieźle – mówi Gordon. – W tamtym czasie po prostu staraliśmy się pokazać ludziom, że jesteśmy najlepsi. Preferowaliśmy akcje up-tempo i uwielbialiśmy atakować kosz.

Gwiazda Rosomaków

W swojej trzeciej kampanii w Rosomakach Derrick wreszcie mógł świętować wielki sukces. Młody rozgrywający notował średnio 20,1 punktu, 8,7 asysty, 5,4 zbiórki oraz 2,6 przechwytu, prowadząc swoją ekipę do pierwszego mistrzostwa stanu od czasu ostatniego występu Bena Wilsona. „Poohdini” w starciu przeciwko Richwoods High School pokazał się jako prawdziwy lider, trafiając na zakończenie dogrywki rzut decydujący o rezultacie spotkania. Wolverines w całym sezonie wypracowali bilans 33-4, a Derrick znalazł się w pierwszej drużynie stanu Illinois oraz drugiej piątce All-American.

Statystyki Rose’a z roku na roku szły w górę, ale obserwując jego grę miało się wrażenie, że zawodnik często na siłę próbuje dzielić się piłką z kolegami. – Wydaje mi się, że każdy trener powtarzał mi to samo: „musisz być bardziej agresywny” – opowiada Derrick. – Mogłem zdobywać więcej punktów, ale wiedziałem, że postępując w inny sposób moi koledzy będą mieć więcej radości z gry. Po prostu byłem świadom tego, że czeka mnie kariera w zawodowej koszykówce, na którą moi kumple z drużyny raczej nie mogli liczyć. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale zwyczajnie tak czułem. Chciałem, żeby oni byli szczęśliwi, i żeby wszystko grało – dodaje. Coach Smith często strofował Rose’a za jego altruistyczne poczynania: – Musiałem mu powiedzieć: „Nie możesz podawać piłki , kiedy twój partner nie jest na to gotowy. Znajdujesz się trzy kroki przed nim, a on nawet nie ma świadomości, iż chcesz mu podać”.

Ostatni rok nauki w szkole średniej to dla utalentowanych zawodników zawsze olbrzymi stres. Wtedy bowiem najczęściej przyciągają oni wzrok skautów drużyn uniwersyteckich i pragną prezentować się jak najlepiej na parkiecie, żeby zapewnić sobie stypendium na prestiżowej uczelni. Derrick Rose zasypywany był ofertami jeszcze na długo przed ukończeniem liceum. Najzacieklej walczyły o niego Indiana University oraz University of Illinois, lecz on zdecydował się na inną opcję – University of Memphis, odległym od „Wietrznego Miasta” o prawie dziewięćset kilometrów. Swój wybór ogłosił podczas specjalnie zwołanej konferencji prasowej w chicagowskim kompleksie bankietowym Martinique w obecności stu czterdziestu gości. – Muszę przyznać, że jestem trochę zestresowany – zaczął swoje przemówienie. – Po wielu wizytach na różnych uczelniach usiadłem wraz z rodziną do stołu, żeby przedyskutować sprawę. Zapytali mnie, gdzie chcę kontynuować swój rozwój. Kiedy wreszcie wyrzuciłem to z siebie, bardzo spoważniałem. W końcu to decyzja, która odmieni moje życie i jeśli okaże się błędna, to może zaważyć na całej mojej sportowej karierze.

Młody koszykarz dość długo wahał się, czy grać dla lokalnego Illinois pod okiem Bruce’a Webbera, czy dla Memphis pod przewodnictwem Johna Calipariego. – Illinois to dobra szkoła i nic do niej nie mam, ale Memphis było dla mnie lepszym wyborem – tłumaczył. – To była tylko i wyłącznie moja opinia i właśnie dlatego zdecydowałem się na tę uczelnię.

W trakcie swojego ostatniego sezonu w Simeon Wolverines na „Poohdinim” nie ciążyła już żadna presja. Młodzieniec wiedział na jaką uczelnię powędruje po otrzymaniu świadectwa końcowego i mógł po prostu cieszyć się grą w basket. W jego poczynaniach było tyle radości, że wypracował najlepsze statystyki od chwili wstąpienia w szeregi Rosomaków: 25,2 punktu, 8,8 asysty, 9,1 zbiórki oraz 2,7 przechwytu. Dosłownie zawodnik-instytucja.

Spotkanie pomiędzy Simeon Career Academy a Oak Hill Academy było nawet transmitowane przez telewizję ESPN i zostało okrzyknięte starciem dwóch doskonale zapowiadających się rozgrywających – Derricka Rose’a oraz Brandona Jenningsa. Rosomaki triumfowały wówczas 78:75, a „Poohdini” zakończył spotkanie z dorobkiem 28 „oczek”, 9 kluczowych podań i 8 zebranych piłek. Świetnie spisywał się również w defensywie, nie pozwalając swojemu oponentowi na celny rzut aż przez trzy pierwsze kwarty.

W kampanii 2006/2007 podopieczni Roberta Smitha po raz drugi z rzędu sięgnęli po mistrzostwo stanu, pokonując w decydującej potyczce O’Fallon High School 77:54. Co ciekawe, Derrick w tamtym spotkaniu zainkasował jedynie dwa punkty, dokładając do tego 8 asyst i 7 zbiórek. – Wciąż pamiętam tamten mecz – wspomina coach Smith. – „Te chłopaki mogą już nigdy nie mieć okazji do zagrania o podobną stawkę. Mnie na pewno się to uda, a za kilka lat będę już w NBA”, powiedział do mnie. Wiedząc, jakim typem osoby on jest, interpretacja jego postawy w tamtym spotkaniu o mistrzostwo może być tylko jedna.

Chłopak z Englewood po rozgrywkach 2006/2007 został odpowiednio doceniony. Młody rozgrywający znalazł się w pierwszej piątce stanu, otrzymał nagrodę Mr. Basketball dla najlepszego koszykarza licealnego w Illinois, a także trafił do pierwszego zespołu All-American oraz wystąpił w tradycyjnym meczu pod patronatem McDonald’s, w którym mierzą się topowi zawodnicy na poziomie szkół średnich. Ekipa Zachodu z nim w składzie pokonała Wschód 114:112. Partnerami Rose’a na parkiecie Freedom Hall w Louisville w Kentucky byli m. in. Eric Gordon, Blake Griffin, James Harden czy Kevin Love.

Uczelnia i draft NBA

Memphis to w porównaniu do gigantycznego Chicago mała mieścina, licząca niespełna siedemset tysięcy mieszkańców. Na tamtejszym uniwersytecie kształci się ponad dwadzieścia tysięcy studentów, ale mierzący 191 centymetrów wzrostu rozgrywający nigdy nie odebrał dyplomu, gdyż w stanie Tennessee spędził zaledwie jeden sezon. W kampanii 2007/2008 miejscowi Memphis Tigers zanotowali bilans 38-2 i dotarli aż do finału NCAA, przegrywając w decydującym starciu z Kansas Jayhawks 68:75. Pod drodze wyeliminowali jednak Texas, Michigan State oraz UCLA, więc podopieczni Johna Calipariego naprawdę mogli być z siebie dumni.

Występujący z numerem „23” Derrick Rose był wyróżniającym się zawodnikiem Tygrysów, ale nie miał wcale niebotycznych statystyk. Jego dokonania to 14,9 punktu, 4,7 asysty, 4,5 zbiórki oraz 1,2 przechwytu. Dały mu one miejsce w trzeciej piątce All-American. Jak na pierwszoroczniaka to całkiem nieźle, lecz historia ligi akademickiej zna wielu debiutantów, którzy radzili sobie znacznie lepiej.

Rozgrywający Memphis Tigers wiele zawdzięcza coachowi Calipariemu, który uczynił z niego pełnokrwistego koszykarza. – Kiedy podczas treningu nie grałem wystarczająco agresywnie, przerywał zajęcia, wyzywał, a potem kazał kontynuować. Zawsze chciał, żebym dawał z siebie wszystko. Przed pójściem na studia nie byłem wystarczająco agresywny. On sprawiał, że przez całe spotkanie grałem z pełną intensywnością – wspomina Derrick. Wielu zawodników pod skrzydłami Calipariego rozgrywało w lidze akademickiej zaledwie jeden sezon, żeby potem przejść na zawodowstwo. W kuluarach mówi się, że coach ten całą swoją reputację zawdzięcza ściąganiu najlepszych graczy licealnych i bazowaniu na ich umiejętnościach. – To bzdury – ucina te spekulacje Rose. – Pod jego okiem człowiek staje się bardziej zdyscyplinowany. Po przyjściu do koledżu wszystko jest dla ciebie nowością. Jeśli nie trafisz pod opiekę dobrego szkoleniowca, jesteś na straconej pozycji.

20 maja 2008 roku stało się jasne, że jako pierwsi w czerwcowym drafcie NBA wybierać będą Chicago Bulls. Kampanię 2007/2008 Byki zakończyły z bilansem 33-49 i miały tylko 1,7 procenta szans na otrzymanie pierwszego picku. Szczęście jednak dopisało ekipie z „Wietrznego Miasta”, a szefostwo na swojej liście życzeń miało tylko dwa nazwiska: Derrick Rose oraz Michael Beasley. – Mając pierwszeństwo wyboru, znajdujesz się w wyjątkowej sytuacji, pozwalającej uczynić twoją drużynę jeszcze lepszą – mówił John Paxson, generalny menadżer Bulls. – Wiadomo, że to był łut szczęścia, lecz teraz trzeba zrobić wszystko, żeby go wykorzystać. Cieszę się, że nasi fani wykazywali się cierpliwością przez ostatnich dziesięć sezonów, będąc z nami na dobre i na złe. Już tyle czasu minęło od naszego ostatniego mistrzostwa, a oni konsekwentnie wypełniają halę. Nasi kibice naprawdę zasługują na lepsze czasy i mam nadzieję, że one wreszcie nadejdą.

Myśląc o Chicago Bulls, niemal każdy kibic basketu ma przed oczami Michaela Jordana i dwie trylogie mistrzowskie w latach 1991-1993 oraz 1996-1998. „Air” był wówczas siłą napędową Byków, lecz miał również wokół siebie zawodników robiących różnicę. Bulls nowej generacji stanowili zbieraninę całkiem niezłych graczy, pozbawionych lidera z prawdziwego zdarzenia, który w decydujących momentach potrafiłby wziąć na siebie ciężar gry i zdobyć ważne punkty lub obsłużyć któregoś z kolegów finezyjnym podaniem. 26 czerwca 2008 roku w nowojorskiej Madison Square Garden definitywnie okazało się, że kandydatem na następcę „MJ’a” będzie miejscowy chłopak – Derrick Rose. – Zawsze marzyłem o tym, żeby być numerem jeden w drafcie – mówił „Poohdini”, ubrany w ciemny garnitur, białą koszulę oraz czapeczkę Chicago Bulls. – Cudownie się czułem, słysząc swoje nazwisko przy graczu wybranym z „jedynką”. To super sprawa, że mogę uzupełnić skład tego zespołu. Jestem wdzięczny Bogu za to w jakim miejscu się znajduję, bo naprawdę jest to dane nielicznym. Myśl, że naprawdę niewiele dzieli nas od stania się teamem aspirującym do tytułu napawa mnie dodatkowym optymizmem.

Najmłodszy MVP

To niesamowite jak szybko dla najmłodszego z Rose’ów marzenia stały się rzeczywistością. Jeszcze w 2007 roku grał on w licealnej drużynie i jedynie śnił, że pewnego dnia przyjdzie mu wystąpić w hali United Center, przed którą stoi pomnik samego Michaela Jordana. Ba, kibice Byków po latach posuchy byli tak spragnieni sukcesów, że widzieli w Derricku właśnie nowego „MJ’a”. Najciekawsze jest jednak to, że poniekąd mieli rację. „D-Rose”, jak na niego również wołają, zadebiutował w NBA dokładnie 28 października 2008 roku w domowym starciu przeciwko Milwaukee Bucks. Koszykarze Vinny’ego Del Negro triumfowali 108:95, a rozgrywający z numerem „1” na koszulce wyszedł na parkiet w pierwszej piątce i uzbierał 11 „oczek”, 9 asyst, 4 zbiórki oraz 3 przechwyty.

W całej kampanii 2008/2009 Byki uzyskały bilans 41-41, odpadając w pierwszej rundzie play-offów po porażce 3-4 z Boston Celtics. Derrick notował średnio 16,8 punktu, 6,3 kluczowego podania oraz 3,9 zbiórki, zdobywając nagrodę dla debiutanta roku. O sile Bulls oprócz niego stanowili głównie Ben Gordon, Tyrus Thomas, Joakim Noah oraz Luol Deng, ale to było jeszcze zbyt mało, żeby myśleć o trofeum im. Larry’ego O’Briena. „Poohdini” miał również swoje pięć minut podczas lutowego All-Star Weekend w Phoenix. Rose wystąpił w piątkowym Meczu Wschodzących Gwiazd, a także wygrał sobotni Skills Challenge, czyli konkurs sprawdzający umiejętności rozgrywających.

Kampania 2009/2010 w wykonaniu Byków to niemal kalka poprzednich zmagań. Zespół wciąż prowadził Vinny Del Negro, a ekipa z „Wietrznego Miasta” znów wypracowała bilans 41-41 i pożegnała się z play-offs w pierwszej rundzie, tym razem ulegając 1-4 Cleveland Cavaliers. Nieco zmieniła się tylko etatowa pierwsza piątka chicagowskiej drużyny, w której oprócz Rose’a najczęściej znajdowali się Taj Gibson, Luol Deng, Joakim Noah oraz Kirk Hinrich. Sam Derrick zanotował natomiast spory progres, stając się najlepszym strzelcem zespołu ze średnią 20,8 „oczka”. Wychowany w Englewood zawodnik dokładał do tego 6 asyst i 3,8 zbiórki, zdobywając w ten sposób przepustkę do występu w lutowym Meczu Gwiazd, który miał miejsce na gigantycznym stadionie Dallas Cowboys w Arlington. W nagrodę za dobrą postawę na parkietach NBA trener Mike Krzyzewski zabrał go do Turcji na mistrzostwa świata, gdzie reprezentacja USA sięgnęła po złoty medal.

Michael Jordan swoją pierwszą statuetkę MVP sezonu zasadniczego wywalczył w czwartej kampanii na parkietach ligi zawodowej. Larry Bird dokonał tego w swoich piątych rozgrywkach, a Magic Johnson dopiero w ósmych. Zmagania 2010/2011 dla Derricka Rose’a były trzecimi w roli profesjonalisty, a odbierając w wieku dwudziestu dwóch lat nagrodę dla MVP regular season stał się on jej najmłodszym zdobywcą w dziejach. Bulls pod przewodnictwem nowego coacha, Toma Thibodeau, osiągnęli bilans 62-20, dający im nie tylko pierwsze miejsce w Konferencji Wschodniej, ale i w całej NBA. „Thibs” uczynił z Byków zespół przede wszystkim doskonale radzący sobie w defensywie, co przecież jest niezbędne, jeśli chce się walczyć o najwyższe cele. W mieście odżyły nadzieje powrotu czasów jordanowskich, bo oprócz Derricka na parkiecie widoczni byli inni zawodnicy, nawet rezerwowi. „Poohdiniemu” dzielnie partnerowali m. in. Luol Deng, Keith Bogans, Carlos Boozer, Joakim Noah, Kurt Thomas, Taj Gibson, Ronnie Brewer, C.J. Watson oraz Kyle Krover. Lista iście imponująca, lecz to właśnie odpowiednie rotowanie składem było najsilniejszą bronią Thibodeau. Derrick w kampanii zasadniczej zdobywał 25 „oczek”, 7,7 asysty, 4,1 zbiórki oraz przechwyt, a statuetkę dla najbardziej wartościowego zawodnika otrzymał jak najbardziej zasłużenie. W All-Star Game w Los Angeles uczestniczył już natomiast jako gracz pierwszej piątki. Miewał perfekcyjne mecze, tak jak lutowy przeciwko San Antonio Spurs, kiedy uzbierał 42 punkty, czy marcowy z Milwaukee Bucks, zakończony z 17 asystami.

W momencie odbierania nagrody MVP regular season, Derrick podziękował Bogu, zarządowi Byków, fanom oraz trenerom. Był wdzięczny także Michaelowi Jordanowi, Scottiemu Pippenowi, rodzinie oraz przyjaciołom: – Motywujecie mnie, a budząc rano i upewniając się, że dotarłem na trening sprawiacie, że jestem pewien, iż podążam właściwą drogą. To dla mnie błogosławieństwo, że mam was w swoim życiu.

Słysząc tamte słowa, Brenda wycierała już łzy chusteczką. Po chwili syn zwrócił się bezpośrednio do niej: – Na końcu chciałbym podziękować mojej mamie. Za to kim jestem, dlaczego gram i jak gram. Zawsze o niej myślałem, kiedy nie czułem się zbyt dobrze, kiedy szedłem na trening lub po prostu w ciężkich chwilach. Pamiętałem o mamie, gdy musiała mnie rano obudzić, iść do pracy i jeszcze czuwać nad moim bezpieczeństwem. To były naprawdę trudne czasy. Teraz jednak jest lepiej, bo robię w życiu to co kocham, czyli gram w koszykówkę. Dawałaś mi siłę. Kocham cię i dziękuję ci, że jesteś przy mnie.

Michael Jordan swoją pierwszą statuetkę MVP otrzymał w wieku 25 lat. „Poohdini” miał na karku zaledwie dwadzieścia dwie wiosny, dlatego zaczęto spekulować, że młody rozgrywający pewnego dnia prześcignie legendarnego rzucającego obrońcę pod względem osiągnięć indywidualnych. Warto dodać, że Rose w głosowaniu zdystansował nie byle kogo, bo Dwighta Howarda, LeBrona Jamesa, Kobego Bryanta oraz Kevina Duranta. – Na razie nie zbliżyłem się do tego kolesia choćby na centymetr – komentował „D-Rose” porównania do „MJ’a”. – Jestem daleko w tyle. Oczywiście byłoby wspaniale zbliżyć się do niego pewnego dnia. To jednak inny zespół i inna epoka. W tej chwili skupiamy się na tym, żeby wygrać najbliższy mecz.

W play-offach zawodnicy Toma Thibodeau zawędrowali aż do finału konferencji, eliminując kolejno Indianę Pacers i Atlantę Hawks. Nie sprostali dopiero Miami Heat, napędzanymi przez krwiożercze trio LeBron James – Dwayne Wade – Chris Bosh. Choć niedosyt pozostał, kampanię 2010/2011 Byki mogły jednak zaliczyć na plus. Ekipa z „Wietrznego Miasta” w kolejnych zmaganiach miała powalczyć o jeszcze wyższe cele, ale nikt nie przypuszczał, że skrócone ze względu na lokaut rozgrywki zakończą się dla Byków już w pierwszej rundzie play-offs nie tylko katastrofą sportową, ale i personalną.

Pechowiec

Na niespełna półtorej minuty przed końcem inauguracyjnego starcia play-offów 2011/2012 przeciwko Philadelphii 76ers, przy dwunastopunktowym prowadzeniu Bulls, Derrick Rose nagle złapał się za lewe kolano i zaczął zwijać się z bólu. Już wtedy było wiadomo, że jego uraz jest groźny, ale ostateczna diagnoza lekarzy brzmiała fatalnie: zerwanie więzadła krzyżowego przedniego (ACL).

Rozgrywki 2011/2012 od początku nie układały się po myśli „D-Rose’a”, który ze względu na pomniejsze dolegliwości opuścił aż 27 z 66 spotkań skróconego regular season. W lutowej All-Star Game w Orlando zaliczył z tego powodu tylko krótki występ, ale nikt nie spodziewał się, że tamte zmagania skończą się dla niego aż tak tragiczne. Takie kontuzje wymagają wielomiesięcznego leczenia i istniała obawa, że „Poohdiniego” zabraknie nie tylko na początku kampanii 2012/2013, a we wszystkich jej meczach. – Czuję się teraz naprawdę dobrze, ale tak jak mówiłem wcześniej, jeżeli będzie taka potrzeba, nie będę miał nic przeciwko temu, żeby odpuścić ten sezon – mówił już w lutym, kiedy kolejne play-offy zbliżały się wielkimi krokami.

Koszykarz czuł głód powrotu na parkiet, ale po konsultacjach z lekarzami oraz zarządem Bulls nie chciał podejmować nieprzemyślanych kroków, dlatego ostatecznie w sezonie 2012/2013 nie zagrał ani minuty. Bez niego ekipa z „Wietrznego Miasta” potrafiła osiągnąć bilans 45-37 i dotrzeć do drugiej rundy play-offów, gdzie uległa późniejszym czempionom ligi – Miami Heat.

– Nie wrócę, dopóki nie będę na to gotów w stu dziesięciu procentach – Derrick kwitował pytania dziennikarzy na temat daty swojego powrotu na parkiety NBA. W lipcu 2013 roku wreszcie mógł ogłosić, że wyzdrowiał i wraz ze startem rozgrywek 2013/2014 będzie do dyspozycji Toma Thibodeau. Zawodnik w trakcie rehabilitacji miał ciężko pracować nad wzmocnieniem lewego kolana, w związku z czym wielu ekspertów spekulowało, że może się to przyczynić do tego, iż jako następne ucierpi prawe kolano rozgrywającego.

„D-Rose” w pierwszych meczach po dziewiętnastu miesiącach przerwy wyglądał na nieco zardzewiałego – niczym Michael Jordan po przygodzie z baseballem. Zdobywał średnio około 16 punktów, dokładając do tego po 4 asysty i 3 zbiórki. W trzeciej kwarcie starcia przeciwko Portland Trail Blazers poczuł ból w prawym kolanie. Początkowo nie wyglądało to na groźny uraz, ale wkrótce okazało się, że potrzebna będzie operacja łękotki. W związku z kolejną kontuzją, rozgrywający Byków nie zagrał już do końca sezonu, który jego drużyna zakończyła w pierwszej rundzie play-offs, tym razem ulegając 1-4 Washington Wizards.

Pod koniec czerwca 2014 roku media obiegła informacja, że Rose wreszcie trenuje na pełnych obrotach i już wkrótce powróci na parkiet. Trener Mike Krzyzewski śledził jego postępy i zdecydował się powołać rozgrywającego na sierpniowo-wrześniowe mistrzostwa świata w Hiszpanii. Rose wchodził z ławki, notując średnio 4,8 „oczka”, 3,1 asysty oraz 1,9 zbiórki. Momentami miał przebłyski geniuszu, ale rzucał z fatalną skutecznością 15/59 z pola. Mimo wszystko Amerykanie wywalczyli złote medale, a w Chicago wszyscy wierzyli, iż Derrick wróci do dawnej dyspozycji i wreszcie poprowadzi Byki do jakiegoś znaczącego sukcesu.

Nadzieje kibiców Byków okazały się jednak płonne. Ich idol nigdy nie odzyskał dawnej formy, a w sezonie 2016/2017 występował już w barwach New York Knicks. Kontuzje prześladowały go do końca kariery w 2024 roku, w trakcie której przywdziewał jeszcze strój Cleveland Cavaliers, Minnesoty Timberwolves, Detroit Pistons, ponownie New York Knicks oraz Memphies Grizzlies. Pod względem statystyk wypadał całkiem nieźle i czasem miał nawet przebłyski geniuszu, takie jak np. 31 października 2018 roku, kiedy zdobył dla Minnesoty 50 punktów w starciu z Utah Jazz. Upragnionego pierścienia jednak nie wywalczył, ani w All-Star Game ponownie nie wystąpił.

Poza parkietem

Dzięki basketowi „D-Rose” z chłopaka ze slumsów zmienił się w bogacza. Na parkiecie zarobił ponad sto sześćdziesiąt cztery miliony „zielonych”, a przecież suma ta nie obejmuje kontraktów reklamowych. Legendarny rozgrywający zarabia krocie również na swoim wizerunku. „Dożywotnia” umowa z firmą Adidas gwarantuje mu przychód w wysokości dwustu sześćdziesięciu milionów „baksów”! Są to sumy, o których zwykły zjadacz chleba nawet nie marzy. – Ja chyba naprawdę mam boże błogosławieństwo. Oczywiście myślałem nad zawarciem z nimi długoterminowego kontraktu. Spotkaliśmy się, ale w ogóle nie zastanawiałem się nad ostateczną kwotą. To po prostu szaleństwo – mówi Derrick o kontrakcie z producentem odzieży i obuwia.

Derrick Rose obecnie nie jest już żyjącym w ciągłym niebezpieczeństwie dzieciakiem z Englewood, lecz nigdy nie zapomniał o swoich korzeniach. Kiedy na jednej z branżowych imprez zaprezentowano reklamę Adidasa, dokumentującą jego żmudną rehabilitację, zwyczajnie się rozpłakał. Czuł wsparcie kibiców oraz wszystkich wokół. Miał świadomość, że fani są z nim na dobre i na złe, a to znaczy dla niego bardzo wiele, bo to przecież kibice z jego rodzinnego miasta – Chicago.

„D-Rose” jest w posiadaniu fortuny, dzięki której mógłby choć trochę odmienić los najmłodszych mieszkańców Englewood. Sam zawodnik jest jednak świadom, że pieniądze nie rozwiążą wszystkich problemów. – Przede wszystkim potrzebni są odpowiedzialni dorośli ludzie, którzy będą potrafili zarządzać tym projektem – mówi jego brat – Reggie. Nie ma jednak wątpliwości, że to bieda jest główną przyczyną wysokiej przestępczości w tym rejonie „Wietrznego Miasta”. Ale to niemożliwe, żeby jeden człowiek wyłożył kilka czy kilkanaście milionów dolarów i pozbył się wszystkich problemów jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. – Wszystko co mogę zrobić, to być pozytywnej myśli – mówi Derrick, zaznaczając jednocześnie, że swoją postawą chce dawać ludziom motywację do działania.

Na różnych spotkaniach opowiada dzieciakom o swojej drodze do NBA i stara się przekonywać, że da się wyrwać z biedy, a przynależność do któregoś z gangów nie jest jedynym możliwym wyborem w życiu. We wrześniu 2014 roku „D-Rose” postanowił pomóc również w inny sposób. Zawodnik przekazał milion dolarów na organizację charytatywną, zajmującą się organizowaniem praktyk zawodowych dla młodzieży. – Kiedy masz za sobą silną społeczność, która wierzy w twój potencjał, wszystko się może zmienić – napisał w specjalnym oświadczeniu. – Wielu ludzi zainwestowało we mnie, więc teraz ja chcę zrobić to samo dla innych nastolatków w Chicago.

Chłopak, który wyrwał się ze slumsów i został MVP sezonu zasadniczego NBA. Filantrop, służący zawsze dobrym słowem. Wydawać się może, że na wizerunku Derricka Rose’a nie ma ani jednej rysy, lecz to nieprawda. W 2009 roku NCAA prowadziła śledztwo w sprawie nieuprawnionego zawodnika występującego w kampanii 2007/2008 w barwach Memphis Tigers. Szybko okazało się, że organizacja podała w wątpliwość wynik uzyskany przez „D-Rose’a” na egzaminie SAT oraz kilka ocen na jego świadectwie końcowym z liceum, które miały zostać sztucznie zawyżone. Wcześniej koszykarz trzykrotnie oblał test ACT w Chicago, a na SAT wybrał się do Detroit i dziwnym trafem tam uzyskał zaliczenie. Śledczy NCAA podejrzewali, że podczas tego drugiego egzaminu obecny był nie Derrick, a podstawiona osoba. W całym procederze pomagać miał ówczesny szkoleniowiec Tygrysów – John Calipari.

Odkryto również, że dbający o interesy „D-Rose’a” Reggie czasem podróżował z ekipą Tigers za darmo, co również było zgodnie z regulaminem NCAA niedopuszczalne i stanowiło podstawę do anulowania wyników Tygrysów w kampanii 2007/2008. – Wiem, że sam pisałem ten test – mówił Derrick, gdy sprawa wyszła na jaw. Niemniej jednak w maju 2010 roku trener oraz zawodnik podpisali ugodę, na mocy której mieli zapłacić po sto tysięcy dolarów zadośćuczynienia i uniknąć dzięki temu odpowiedzialności karnej za popełnione przewinienia. Coach Calipari oraz dyrektor sportowy Tygrysów, R.C. Johnson, zobowiązali się ponadto do zwrotu wszelkich bonusów związanych za awansem do Final Four NCAA 2007/2008. Dodatkowo zespół Memphis Tigers został zobligowany do wykreślenia ze swoich kronik wszelkich osiągnięć w wyżej wymienionej kampanii. Calipari musiał również zwrócić wszystkie premie, jakie otrzymał z funduszu stypendialnego podczas czteroletniej pracy na University of Memphis, a Derrick Rose zobowiązał się dokonać pokaźnej darowizny na rzecz tego funduszu w ciągu pięciu lat. Szczęściem w nieszczęściu było to, że wschodzący gwiazdor opuścił ligę akademicką po zaledwie jednych rozgrywkach, bo aż strach pomyśleć, jakie konsekwencje by go spotkały, gdyby afera ujrzała światło dzienne jeszcze w czasie pobierania przez niego nauk. Do dziś nie wiadomo także, czy był jedynie narzędziem w rękach starszych i bardziej cwanych, czy działał z premedytacją.

Derrick nie tylko stara się dawać dobry przykład dzieciakom i im pomagać, ale spełnia się również w roli ojca. Jego syn, PJ, przyszedł na świat w 2012 roku jako owoc długoletniego związku z Mieką Reese. Para rozstała się jednak w październiku A.D. 2013. W kuluarach mówiło się, że koszykarz zdradził kobietę ze striptizerką. Jest to więc kolejna gruba rysa na jego wizerunku. – Teraz to PJ jest w centrum mojego życia – napisała w oświadczeniu Reese.

Sportowym idolem Derricka Rose’a jest Michael Jordan, a poza tym legendarny rozgrywający ceni swoją matkę oraz Malcolma X – radykalnego przywódcę ruchu działającego na rzecz równouprawnienia Afroamerykanów. Za najlepsze miasto na świecie uważa swoje rodzinne Chicago, a za najtrudniejszego rywala LeBrona Jamesa. – Chicago to jedno z takich miejsc, które można pokochać po jednej tylko wizycie – mówi. – Wystarczy poczuć tutejszą energię, życzliwość oraz miłość fanów i już chce się być w stałym kontakcie z tym miastem.

W 2016 roku „D-Rose” musiał się zmierzyć z zarzutami o gwałt, którego trzy lata wcześniej miał się dopuścić wraz z dwoma kolegami. Ostatecznie koszykarz został uniewinniony. Mniej-więcej w tym samym czasie zaczął się spotykać z Alainą Anderson – modelką oraz influencerką. Były sportowiec ma z nią urodzoną w 2018 roku córkę Laylę oraz syna Londona, który przyszedł na świat rok później. 7 września A.D 2023 para pobrała się podczas ceremonii w Los Angeles.

PS. Tekst pierwotnie został opublikowany w 2014 roku, a teraz został jedynie zaktualizowany i wzbogacony o wydarzenia, które miały miejsce na przestrzeni lat.

Bibliografia:

  • aol.com,
  • basketball-reference.com,
  • Belmont and Belcourt Biographies – Derrick Rose: An Unauthorized Biography,
  • CBS,
  • Chicago Magazine,
  • Chicago Sun-Times,
  • Chicago Tribune,
  • espn.go.com,
  • lybio.net,
  • nba.com,
  • Sports Illustrated,
  • sports-reference.com,
  • thenewsburner.com.

Foto: gettyimages.com

Warto przeczytać:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *