Kobe Bryant – w blasku purpury i złota

Kobe Bryant biografia zawodnika

Data publikacji: 20 kwietnia 2020, ostatnia aktualizacja: 12 czerwca 2024.

Wilt Chamberlain, Julius „Dr. J” Erving, Charles Barkley czy Allen Iverson to koszykarze kojarzący się z Filadelfią. Kobe Bryant już na zawsze przypisany będzie do LA, choć wielu chciałoby to zmienić.

Filadelfijczyk w Italii

Joe i Pam Bryantowie urodzili się i dorastali w największym mieście w stanie Pensylwania. Rodzice zawsze otaczali ich mnóstwem ciepła, więc małżonkowie pragnęli dać co najmniej tyle samo miłości swoim własobnym dzieciom: Sharii, Shayi oraz najmłodszemu z nich, Kobemu Beanowi, który przyszedł na świat 23 sierpnia 1978 roku. W tamtych czasach niewiele czarnoskórych familii nie musiało się martwić o pieniądze, ale Bryantowie do nich należeli, gdyż Joe zarabiał na życie grając w NBA dla miejscowego zespołu 76ers. Mierzący 206 centymetrów mężczyzna nosił pseudonim „Jellybean” („Żelek”) i występował na pozycji silnego skrzydłowego w drużynie z Juliusem Ervingiem w składzie.

Joe miewał w swoim życiu różne szalone pomysły. Pierwsze imię jego syna nie jest popularne, gdyż pochodzi od… nazwy lokalnej, japońskiej restauracji ze stekami. Drugie natomiast zaczerpnął od swojej… ksywki. Mały Kobe zamiast obrazić się na tatę patrzył jednak z uwielbieniem na jego grę. – Mamusiu, chcę kiedyś zagrać w NBA! – wypalił w wieku trzech lat. Wtedy Bryant senior zdobywał już punkty dla San Diego Clippers, a pocieszny junior zasiadał przed telewizorem w towarzystwie plastikowego kosza i gumowej piłki. Brzdąc każde spotkanie przeżywał całym sobą, naśladując wydarzenia na parkiecie. Chłopiec odpoczywał tylko pomiędzy kwartami, popijając wodę z butelki i wycierając się ręcznikiem. – Mamo, spociłem się! – przejęty informował rodzicielkę.

„Jellybean” rozegrał w NBA osiem sezonów – cztery w Philadelphii 76ers, trzy w San Diego Clippers oraz jeden w Houston Rockets. Przez ten czas notował średnio 8,7 punktu 4 zbiórki i 1,7 asysty, ale należy wziąć pod uwagę, iż przez swoje pierwsze cztery kampanie w lidze zawodowej nie spędzał na parkiecie zbyt wielu minut. Naprawdę ważnym zawodnikiem stał się dopiero w San Diego, gdzie w zmaganiach 1980/81 dostarczał 11,6 „oczka”, 5,4 zbiórki oraz 2,3 asysty. Po sezonie 1982/83 dwudziestoośmioletniemu graczowi nie spieszyło się na sportową emeryturę, dlatego postanowił on kontynuować karierę w Europie i przeniósł się do Włoch, by grać dla teamu z miejscowości Rieti. Na Półwyspie Apenińskim Amerykaninowi wiodło się naprawdę nieźle, więc zakotwiczył w słonecznej Italii na siedem kampanii i reprezentował jeszcze barwy zespołów z takich miast jak Reggio di Calbaria, Pistoia czy Reggio Emilia.

Joe nie wyobrażał sobie życia bez rodziny, dlatego żonę i dzieciaki zabrał ze sobą do Włoch. – Dzięki temu wszyscy się do siebie jeszcze bardziej zbliżyliśmy – wspomina Kobe. – Musieliśmy trzymać się razem, nie było innej opcji. We Włoszech każdy traktuje cię jak równego sobie. Na ulicy ludzie mówią sobie „dzień dobry”, a rodzina stanowi tu najwyższą wartość – dodaje. Jak wiadomo koszykówka nie jest w Italii sportem numer jeden. To miano przysługuje calcio, czyli piłce nożnej. Dyscyplina ta na Półwyspie Apenińskim traktowana jest jak religia, więc nic dziwnego, że Bryant junior także pewnego dnia połknął futbolowego bakcyla. – W dzieciństwie z całego serca wspierałem AC Milan – kontynuuje. – Na boisku, na które chodziłem pograć samotnie w basket, pod koszami ustawione były małe bramki. Kiedy chciałem sobie porzucać, nagle zebrała się grupka dwunastu dzieciaków pragnących rozegrać mecz piłki nożnej. Miałem długie ręce, więc ustawili mnie na bramce i kazali łapać każdą piłkę, która leciała w moją stronę. Dopiero po kilku miesiącach mogłem trochę pograć w polu.

Podziwiając wielki AC Milan i Marco van Bastena pod wodzą Arrigo Sacchiego, Kobe Bryant nauczył się płynnie mówić po włosku. Z biegiem czasu swoją futbolową sympatię rozszerzył na FC Barcelonę, lecz wieku kilku czy kilkunastu lat nie przypuszczał, że uwielbienie piłki nożnej w jakimś stopniu przyczyni się do rozwoju jego boiskowej inteligencji. Zresztą swój życiowy cel miał od dawna określony: zagrać pewnego dnia w NBA i co najmniej dorównać swojemu ojcu. – Amerykańska koszykówka jest oparta głównie na akcjach dwójkowych, takich jak 1-2, pick and roll czy give-and-go – mówi Bryant. – Grając w dzieciństwie w futbol zobaczyłem zagrania trójkowe i czwórkowe, a także poznałem taktykę opartą na trójkątach. Dzięki temu mój mózg przyzwyczajał się do o wiele bardziej skomplikowanych kombinacji niż te znane z basketu.

W rodzinie Bryantów sport obecny był od zawsze. Nawet Joe i Pam poszli na pierwszą randkę tuż po meczu koszykówki, w którym uczelniana ekipa La Salle z Joem w składzie zmierzyła się z teamem Villanova, dla którego grał brat jego przyszłej żony – Chubby. Dziewczyna jednak tak naprawdę dużo wcześniej wpadła w oko chłopakowi, gdyż często odwiedzała swoich dziadków, którzy mieszkali w okolicy jego domu rodzinnego. – Pamiętam, że jednego razu siedzieliśmy z kumplami na schodach i wszyscy gadali: „Spójrzcie na Pam, jest naprawdę ładna” – opowiada Bryant senior. – Jedni gwizdali, inni się zachwycali, ale tylko ja powiedziałem: „Ona pewnego dnia zostanie moją żoną”.

Sharia, Shaya oraz Kobe bardzo szybko przystosowali się do życia na Starym Kontynencie i codziennie chłonęli włoskie słownictwo. Tymczasem Joe miał trochę problemów z aklimatyzacją. Włochy różnią się od Stanów Zjednoczonych nie tylko obyczajami, kuchnią czy językiem. W Italii zupełnie inaczej również grało się w koszykówkę. Nie chodzi tu tylko o drobne różnice w przepisach, ale o to, że zespoły odbywały każdego dnia po aż dwa treningi, a mecze rozgrywano zaledwie raz w tygodniu. Lokalni kibice również byli bardzo specyficzni, gdyż wobec zawodników zza oceanu mieli naprawdę wysokie wymagania i potrafili dobitnie okazywać swoje niezadowolenie jeśli ich oczekiwania nie były spełniane.

Na szczęście pomimo wielu przeciwności „Jellybean” poradził sobie na Półwyspie Apenińskim i stał się prawdziwą gwiazdą Lega Basket A. Urodzony w Filadelfii zawodnik regularnie zdobywał po 30 czy 40 punktów, a publiczność uwielbiała go za niesamowite wsady oraz podania zza pleców. Kobemu strasznie się podobało posiadanie słynnego ojca. Wtedy chłopak też zrozumiał, iż sława wiąże się nie tylko z przywilejami, ale również z obowiązkami. Znanemu sportowcowi w końcu ciężko jest od tak po prostu wyjść z domu na spacer i pozostać niezauważonym. – Z jakiegoś powodu każdy chce cię zobaczyć, a ty powinieneś traktować to jako okazję do wywoływania uśmiechów na ludzkich twarzach – mówi Bryant junior.

– Mój ojciec zawsze wkładał w grę całe serce i przez cały czas starał się nauczyć mnie tego samego. Wydaje mi się, że to najlepsza rada jaką ktokolwiek mi dał – opowiada Kobe. Tygodniowy plan Bryantów podporządkowany był w całości kalendarzowi Joego. Mecze zawsze odbywały się w niedziele, a okazyjnie również w środy lub czwartki. Po sobotnich treningach senior rodu zabierał familię na wycieczki krajoznawcze, a w poniedziałki wszyscy jechali do któregoś z większych miast, żeby spotkać się z rodzinami innych amerykańskich koszykarzy grających we Włoszech.

Po porannym treningu Joe wracał do domu na lancz, a następnie odbierał Kobego ze szkoły i zabierał ze sobą na popołudniowe zajęcia. Podczas gdy profesjonaliści ćwiczyli na pełnych obrotach, dzieciak miał do dyspozycji boczny kosz i próbował naśladować zagrania swojego taty. W trakcie spotkań natomiast wychodził na parkiet w przerwie i zabawiał publiczność swoimi popisami. – Fani mnie dopingowali, a ja to po prostu uwielbiałem – wspomina. Z biegiem czasu młody Bryant robił się coraz bardziej pewny siebie, a pewności tej dodawały mu pojedynki jeden na jednego z kolegami z zespołu Joego. Starsi oczywiście zawsze dawali chłopakowi wygrać, ale podkładali się tak sprytnie, że Kobe nigdy się nie zorientował. Nic również nie było w stanie przyćmić dumy, którą dzieciak czuł wtedy, gdy ojciec przy wszystkich mu gratulował.

Pod koniec lat osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych Internet dopiero raczkował, ale Bryantowie znaleźli sposób, żeby nie stracić kontaktu z najlepszą koszykarską ligą świata. Dziadkowie Kobego raz lub dwa razy w tygodniu wysyłali do Włoch kasety wideo z meczami oraz magazynami poświęconymi NBA. Dzięki temu chłopak chłonął bieżące oraz historyczne wydarzenia na parkietach w USA. Joe dodatkowo często otrzymywał z ojczyzny nagrania szkoleniowe, które chętnie analizował z synem.

Koszykówka była dla Bryanta juniora nie tylko formą rozrywki. Młodzieniec marzył o zawodowej karierze i jednocześnie robił wszystko, żeby swe marzenie zrealizować. W Europie ciężko było o rówieśników równie poważnie traktujących ten sport, więc każdego lata odwiedzał z ojcem rodzinną Filadelfię i grał w silnie obsadzonej lidze Sonny’ego Hilla. Młody zawodnik pojawiał się w Stanach regularnie od dziesiątego roku życia i rywalizował z chłopcami w swoim wieku oraz starszymi. Pomiędzy meczami cennych wskazówek udzielali mu ojciec i wujek Chubby. – Poświęcali mi sporo czasu. Pracowaliśmy nad rzutami, zbiórkami oraz obroną. Zachęcali mnie, żebym na boisku nigdy nie odpuszczał – opowiada Kobe. Z jednej strony chłopaka namawiano do agresywnej gry, a z drugiej zakazywano… oglądania przemocy w telewizji. – Za moich czasów dzieciaki zachwycały się takimi rzeczami jak „W krainie zabawek” czy „Willy Wonka i fabryka czekolady” – dodaje. – W ogóle nie potrzebowaliśmy patrzeć na tę całą przemoc.

Wakacyjne wizyty Kobego w USA kręciły się głównie wokół koszykówki oraz spotkań z dziadkami. Chłopakowi ciężko było bowiem złapać kontakt z rówieśnikami, gdyż nie orientował się w trendach panujących za oceanem. Kibicował innym drużynom, lubił piłkę nożną, nie znał się na amerykańskiej muzyce i nieczęsto oglądał produkcje rodem z Hollywood. – Przez większość czasu mieszkałem we Włoszech, więc wiele mnie omijało – tłumaczy. – Muzyka stanowi ważną część życia nastolatków i ułatwia nawiązywanie kontaktów.

W trakcie sezonu 1991/92 Joe Bryant zdecydował, że nastał już właściwy czas na sportową emeryturę i powrót do ojczyzny. Choć jego dzieciom podobało się w Italii, to jednak w Stanach Zjednoczonych miały one większe szanse na rozwój swoich talentów i spełnienie marzeń. Sharia i Shaya przygotowywały się do pójścia do koledżu, a Kobe miał przed sobą końcówkę gimnazjum i  wybór szkoły średniej. – Kumple życzyli mi szczęścia – wspomina. – Zapewniali mnie, że jestem dobrym graczem, lecz jednocześnie ostrzegali, że Ameryka to zupełnie inny świat, i że muszę o tym pamiętać.

W słowach kolegów wyraźnie dało się wyczuć nutkę zazdrości, więc młody koszykarz starał się nimi nie przejmować. Gdy zamykał oczy, widział perfekcyjne rzuty Larry’ego Birda, podniebne wsady Michaela Jordana oraz łamiące prawa fizyki asysty Magica Johnsona. Wierzył, że pewnego dnia zagra w tej samej lidze, a może nawet zdoła wybiec na parkiet obok któregoś z nich. – Chciałem grać tak jak Magic – opowiada, a jego rodzice śmieją się, że kibicował Lakersom zanim jeszcze zaczął mówić. – Mieszkałem we Włoszech, więc mogłem polegać tylko na nagraniach wideo. Chłonąłem wszystko jak leci – każdego zawodnika i każde zagranie. Po powrocie do USA dowiedziałem się jednak, że nigdy nie osiągnę wzrostu Johnsona, więc skupiłem się w stu procentach na Jordanie. Ludzie często nie mają pojęcia jak wielki wpływ miał na mnie ten facet.

Zanim jednak Kobe Bryant w ogóle trafił do NBA, musiał jakoś zwrócić na siebie uwagę ligowych włodarzy. Standardowa droga do zawodowstwa wiedzie przez liceum oraz uczelnię wyższą, a syn Joego po powrocie do Filadelfii znajdował się jeszcze przed tym pierwszym etapem. Nastoletni chłopak trafił do gimnazjum Bala Cynwyd i już pierwszy dzień w nowej szkole okazał się dla niego brutalnym zderzeniem z rzeczywistością. – Tamtejsze dzieciaki w ogóle nie mówiły po angielsku! – śmieje się. – One posługiwały się jakimś dialektem, a ja nie mogłem zrozumieć ani słowa.

Powrót do domu

Powrót do Filadelfii był dla nastoletniego chłopaka wielkim szokiem, lecz ponowną aklimatyzację w rodzinnych stronach ułatwił mu język, który pieczołowicie szlifował we Włoszech. Język koszykówki.

Po ukończeniu gimnazjum utalentowany zawodnik kontynuował edukację w liceum Lower Merion w Ardmore i już jako pierwszoroczniak dostał się do podstawowego zespołu Asów pod wodzą Gregga Downera. Bryant trenował z licealnym teamem jeszcze w ostatniej klasie gimnazjum Bala Cynwyd, a coach ledwie po pięciu minutach obserwowania młokosa powiedział do swojego asystenta, że ten dzieciak będzie kiedyś wielkim zawodnikiem. – Przez cały czas miał wszystko pod kontrolą i nie okazywał żadnych słabości – wspomina Downer. – Te cechy zyskał prawdopodobnie dzięki swojemu ojcu, który grał najpierw w NBA, a później w Europie. Wiedziałem, że Kobe z biegiem czasu będzie coraz większy i silniejszy, gdyż trzynastolatkowie reprezentujący taki poziom trafiają się niezwykle rzadko.

Przyszli kumple „Czarnej Mamby”, jak wiele lat później zaczęto nazywać Bryanta, zostali ze sporym wyprzedzeniem powiadomieni, że przyjdzie im trenować z kimś wyjątkowym. – Jakiś tydzień wcześniej trener zawołał nas do siebie i rzekł: „Wkrótce dołączy do nas chłopak, którego ojciec grał w NBA. Gość jest naprawdę dobry” – opowiada David Lasman. – W ostatniej klasie gimnazjum Kobe mierzył sto osiemdziesiąt pięć centymetrów, często trafiał za trzy punkty i doskonale panował nad piłką.

Wiele przyszłych gwiazd NBA rozpoczynało swoją licealną przygodę od konfliktu z trenerem szkolnej drużyny basketu. W przypadku Kobego Bryanta i Gregga Downera stało się zupełnie inaczej, gdyż pomiędzy mistrzem a uczniem od razu zawiązała się nić porozumienia. Coach poświęcał mnóstwo czasu na indywidualne zajęcia z zawodnikiem, ćwicząc z nim zagrania ofensywne, pracę nóg oraz grę bez piłki. „Black Mamba” uwielbiał również zespołowe treningi, które stanowiły niekończące się współzawodnictwo na różnych płaszczyznach i pole do popisu dla jego wrodzonej woli ciągłego wygrywania. Szkolna sala gimnastyczna była otwarta codziennie od szóstej rano, a Bryant notorycznie to wykorzystywał i przychodził przed wszystkimi, żeby oddać tysiąc rzutów do kosza.

– Jesteś w tej chwili wśród stu najlepszych zawodników licealnych w kraju. Kolejny przystanek to pierwsza pięćdziesiątka, a później dwudziestka piątka. Zaliczaj kolejne etapy, a w ostatniej klasie widzę cię w meczu McDonald’s All-American – mówił szkoleniowiec do Kobego w jego pierwszym sezonie w teamie Lower Merion Aces. Choć wychowany we Włoszech młodzieniec z miejsca stał się ważną postacią w drużynie, to sezon 1992-93 w wykonaniu Asów okazał się wielkim pasmem porażek. – Był wysoki i świetnie wyszkolony, ale jeszcze nieco kruchy – wspomina Guy Stewart, jego kolega z licealnego zespołu. – Z tego co pamiętam, to w jego pierwszym sezonie osiągnęliśmy bilans 4-20. Już wtedy jednak dało się dostrzec jak kocha tę grę. Zdradzała go etyka pracy.

Szalenie utalentowani koszykarze mają to do siebie, że kumple z drużyny stają się przy nich lepszymi zawodnikami. Gdy Kobe uczęszczał do trzeciej klasy szkoły średniej, Asy w pojedynku o mistrzostwo dystryktu uległy Chester, a z turnieju stanowego odpadły po konfrontacji z Hazleton, lecz wszelkie znaki na niebie i ziemi sugerowały, że kolejna kampania może być w ich wykonaniu prawdziwą bombą. Kobe w mgnieniu oka wyrósł na prawdziwą gwiazdę licealnych parkietów, której wróżono już nie tylko zawodową karierę, ale regularne występy w NBA All-Star Game. Stał się nieustraszonym liderem, jakiego pozostali gracze potrzebowali niczym tlenu. – Przed meczem ciągle wymiotował i nawet nie wyszedł z nami na rozgrzewkę – Guy Stewart wspomina starcie przeciwko Haverford, kiedy to Bryant zmagał się z grypą żołądkową. – W trakcie spotkania praktycznie w ogóle nie było tego po nim widać, ale ja wiedziałem, że czuł się po prostu koszmarnie. Można powiedzieć, że nie był wtedy sobą, ale mecz zakończył z dorobkiem 45 punktów.

Kobe czarował swoją grą nie tylko na licealnych parkietach. Młody koszykarz występował również w lidze AAU, a zespół New Jersey Patterson mający w składzie oprócz niego takich grajków jak Vince Carter, Tim Thomas, Kevin Freeman czy Richard „Rip” Hamilton jest przez wielu uważany za najlepszy w historii tych amatorskich rozgrywek. Z tym ostatnim jegomościem Bryant nawet się zaprzyjaźnił, choć chłopcy też zaciekle rywalizowali, gdy naprzeciw siebie stawały ich szkolne drużyny. – Pamiętam, kiedy w trzeciej klasie szkoły średniej mój coach wypalił: „Wydaje ci się, że jesteś taki wspaniały, ale w okolicy mamy chłopaka, którego uważa się za najlepszego obrońcę w kraju” – przywołuje dawne czasy „Rip”. – „Jasne, jasne, przecież wiadomo, że to ja jestem debeściak”, odparłem bez zastanowienia. Naprawdę tak myślałem, ponieważ nigdy nie wychyliłem nosa poza jedenastotysięczne Coatesville.

Drużyny Kobego i Richarda rywalizowały w tym samym dystrykcie, więc młodzieńcy koniec końców stanęli naprzeciw siebie. Wtedy właśnie ten drugi przejrzał na oczy, gdyż nie był już najwyższy i najlepiej zbudowany na parkiecie. Kobe dorównywał mu wzrostem, a muskulaturą nawet przewyższał. W trakcie licealnych rozgrywek Bryant i „Rip” mierzyli się ze sobą wielokrotnie, a lwią część tych starć stanowiła prawdziwa wojna na boisku. Zamiast nienawiści pojawiła się jednak przyjaźń. – Nasza relacja była naprawdę niesamowita – opowiada Hamilton. – Podczas letnich podróży na mecze ligi AAU lubiliśmy sobie dogryzać. „Spoko, pokonałeś mnie w trzeciej klasie w sezonie regularnym, ale szykuj się już na następne rozgrywki, bo wtedy cię zdominujemy. Ty nie masz wokół siebie zespołu, jesteś sam jak palec”, mawiałem z przekorą.

W trakcie wyjazdów z zespołem New Jersey Patterson „Rip” i Kobe zawsze dzielili ze sobą pokój hotelowy. Wbrew pozorom, chłopaków łączyło naprawdę wiele: byli tego samego wzrostu, występowali na tej samej pozycji, a także obaj wywodzili się z przedmieść Filadelfii, wobec czego musieli pracować dwa razy ciężej na uznanie ludzi pochodzących z centrum największego miasta stanu Pensylwania. – W naszej relacji najważniejszy był wzajemny szacunek – kontynuuje Hamilton. – Jeden szanował drugiego oraz jego etykę pracy. Nasi ojcowie cały czas byli przy nas i tak podróżowaliśmy z jednego meczu AAU na kolejny. Dobrze się dogadywaliśmy. Ludzie często gadają, że Kobe jest zarozumiały, arogancki i nie ma przyjaciół. Bzdura, on jest jednym z najfajniejszych facetów, jakich znam. Po prostu rozumiem ile trzeba poświęcić, żeby znaleźć się w miejscu, w którym zawsze chciało się być.

Pewnego razu „Rip” zagadnął Kobego: – Hej, może wyskoczymy po meczu do centrum handlowego? Kumpel odpowiedział: – Człowieku, z chęcią, ale wracam do pokoju hotelowego, żeby obejrzeć taśmę z meczu i obłożyć kolana lodem. Wtedy Hamilton zrobił tylko wielkie oczy. Koszykarze byli nastolatkami, a młodzi przecież lubią się bawić. Kobe jednak prawdopodobnie już w łonie matki został zaprogramowany na odnoszenie sukcesów. Kiedy na jego twarzy widać determinację, to nigdy nie jest ona fałszywa. Po przegranej kampanii 1994-95 Bryant wygłosił krótkie przemówienie, w którym zapewnił, że w kolejnym sezonie zespół Asów będzie zwycięski. W szatni płakał on i płakali pozostali zawodnicy ekipy Gregga Downera. Dla Guya Stewarta kariera na licealnych parkietach dobiegła właśnie końca i choć zakończyła się rozczarowaniem, to trzy lata spędzone u boku o rok młodszego kolegi dały mu wiele cennego doświadczenia, potrzebnego w zawodzie trenera koszykówki, który dziś wykonuje.

– Najbardziej lubiłem w nim miłość do gry i wolę ciągłego zwyciężania. Wychodziło się na parkiet z kolesiem, który robił wszystko, żeby wygrać. Nawet podczas treningu nigdy nie odpuszczał i zagrzewał kolegów do walki. Kiedy natomiast ktoś zagrzewał jego, to reagował pozytywnie zamiast obrażać się na cały świat z poczuciem wyższości nad pozostałymi zawodnikami w zespole – opowiada Stewart. Dobrej atmosferze w teamie Lower Merion Aces sprzyjała znakomita relacja „Czarnej Mamby” z trenerem Greggiem Downerem. Panowie prawie w ogóle się nie kłócili. – Obaj uwielbiają pracować i są strasznymi pracoholikami – wyjaśnia Jeremy Treatman, pełniący wówczas funkcję asystenta głównego coacha Asów. W kuluarach wiele mówiło się o tym, że Bryant mógł liczyć u szkoleniowca na specjalne względy, dzięki czemu chłopak był niejako kreowany na lokalną gwiazdę basketu. W takich sytuacjach pozostali zawodnicy w drużynie zazwyczaj się buntują, lecz w tym przypadku nikt nie protestował, gdyż chłopcy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że bez Kobego co najwyżej popadliby w przeciętność.

– Powiedziałem Bryantowi, że połowa jego konkurentów odpadnie w przedbiegach z powodu złej etyki pracy, słabych stopni, narkotyków oraz innych problemów. Dodałem też, że jeśli cały czas będzie podążał wyznaczoną ścieżką, to w ostatniej klasie załapie się do dziesiątki najlepszych koszykarzy licealnych – wspomina Gregg Downer. Wydawało się, że bramy koszykarskiego raju stoją przed Kobem otworem. Młodzieniec harował na boisku za trzech, dając z siebie sto pięćdziesiąt procent nie tylko w meczach, ale też na treningach. Kumple z rozbawieniem wspominają jak ciągle chciał się z nimi mierzyć jeden na jednego. Wygrywał ten, kto pierwszy zdobył 100 punktów, a jeśli Bryant zwyciężał 100-12, to mówiło się, że miał po prostu… słabszy dzień.

Wychowany w Italii nastolatek praktycznie nie spotykał się ze znajomymi, a każdą wolną chwilę poświęcał koszykówce. „Rip” wywodził się z naprawdę ubogiej rodziny i początkowo ciężko mu było pojąć jak chłopak z bogatego domu może pracować na sukces dziesięć razy ciężej od niego. Słuchając o kolejnych osiągnięciach przyjaciela cały czas miał przed oczami scenę, kiedy poszedł szaleć do centrum handlowego, a Kobe został w pokoju hotelowym, żeby obejrzeć taśmę z meczu i obłożyć kolana lodem. – W wieku szesnastu lat nie myślałem o jakimś lodzie czy taśmach ze spotkań – tłumaczy. – Wydawało mi się, że tego nie potrzebuję. Z biegiem czasu jednak człowiek uczył się na błędach i cieszył z posiadania takiego przyjaciela, dodatkowo grającego na tej samej pozycji.

Przybywając do Filadelfii po wielu latach spędzonych we Włoszech, Kobe Bryant miał w głowie cały czas to samo marzenie, o którym powiedział matce w wieku trzech lat: zagrać pewnego dnia w NBA. Nie spodziewał się, że na jego życiowej drodze oprócz koszykówki pojawi się druga miłość: rap. Wszystko zaczęło się jeszcze w 1992 roku, kiedy to poznał o dwa lata starszego od siebie Anthony’ego Bannistera z okolicznego centrum społeczności żydowskiej, gdzie Joe Bryant pełnił funkcję dyrektora ośrodka sportowego. Anthony wprowadził Kobego w świat złotej ery amerykańskiego hip-hopu, która ominęła „Czarną Mambę” podczas życia w Italii. Młodzieniec tak bardzo wkręcił się w muzyczne klimaty, że już wkrótce brał udział w bitwach na słowa, organizowanych przez domorosłych raperów w szkolnej stołówce. – Miał czternaście lat, był chudy i niepozorny, ale jednocześnie zdeterminowany i pełen pasji – opowiada Bannister.

Niedługo później Bryant zaprzyjaźnił się z jednym z najlepszych MC’s w szkole – Kevinem „Sandmanem” Sanchezem. Anthony znał go z lokalnej sceny, a w tamtym czasie szukał ludzi, z którymi mógłby uformować grupę, więc wziął go w pakiecie z Kobem. Do tercetu dołączyli wkrótce Broady Boy oraz Jester. Ekipa przyjęła nazwę CHEIZAW, nawiązującą do nazwy gangu Chi Sah z filmu „The Kid With the Golden Arm”. – Wydawało mi się, że jesteśmy najlepsi w mieście – wspomina lider grupy. – Bryant był miłym oraz utalentowanym gościem i na pewno nie włączyłbym go do zespołu, gdybym tak nie uważał.

Z liceum prosto do NBA

30,8 punktu, 12 zbiórek, 6,5 asysty, 4 przechwyty oraz 3,8 bloku – takie statystyki robią piorunujące wrażenie nawet w licealnej lidze koszykówki i stanowią przepustkę na najlepsze uczelnie w USA.

– Teraz jestem w ostatniej klasie szkoły średniej i mam zamiar podchodzić do każdego elementu z należytą starannością. Każdy trening będzie dla mnie ostatnim i każdy mecz również. Moim głównym zadaniem w zespole jest łatanie dziur. Jeśli drużyna potrzebuje punktów, wtedy skupiam się na rzutach, a jeśli zbiórek, to walczę na tablicach – mówił Kobe przed sezonem 1995/96. Młodziutki zawodnik z numerem „33” był świadom swoich słów i to głównie dzięki niemu Lower Merion Aces kroczyli od zwycięstwa do zwycięstwa, by pod koniec grudnia 1995 roku mieć na koncie dwadzieścia siedem triumfów z rzędu.

„Black Mamba” pod względem indywidualnym niszczył konkurencję, ale w sportach zespołowych tego rodzaju osiągnięcia są tylko dodatkiem do prawdziwych tytułów, których nie da się wygrać w pojedynkę. Dlatego też nastoletni koszykarz rodem z Filadelfii na pierwszym miejscu zawsze stawiał dobro teamu, a dopiero później myślał o sobie. – Bez niego wyglądaliśmy jak przeciętna drużyna z przedmieść. Z nim byliśmy jednak w zupełnie innej lidze. Mogliśmy grać szybkie akcje i nie brakowało nam siły fizycznej. Kluczem do sukcesu okazało się pozwolenie Kobemu być Kobem – twierdzi Drew Downer, asystent głównego coacha Asów. – W ostatniej klasie dawał z siebie jeszcze więcej, gdyż wcześniej nie udało mu się wygrać mistrzostwa stanowego, a bardzo chciał tego dokonać – dodaje David Lasman, ówczesny kolega Bryanta z drużyny. – Grał z większą intensywnością i nie odpuszczał młodszym przeciwnikom.

Status najlepszego zawodnika Lower Merion Aces był niepodważalny. Kobego podziwiali wszyscy wokół, a w takiej sytuacji naprawdę ciężko jest zachować przez cały czas pełną koncentrację i choć przez chwilę nie poczuć się jak wielka gwiazda. „Czarna Mamba” zawsze jednak pojawiał się w sali gimnastycznej jako pierwszy, a z każdego treningu wychodził jako ostatni. Bryant chętnie odwiedzał również siłownię, a na boisku chciał brać udział w każdej akcji. Z jednej strony posiadanie takiego gracza w składzie czyniło z pracy trenera czystą przyjemność, a z drugiej stwarzało pewne niebezpieczeństwo. – Zwykłem mawiać, że tylko skręcona kostka Kobego dzieli nas od stania się zupełnie przeciętnym teamem – wspomina Gregg Downer, szkoleniowiec Asów. – Z drugiej strony niewygranie mistrzostwa stanu byłoby postrzegane jako nasza wielka porażka.

Intensywne treningi „Black Mamby” urosły niemal do miana legend. W liceum nastoletniej kopii Michaela Jordana nie potrafiło dać rady dwóch kolegów naraz, a mający za sobą występy w lidze akademickiej asystent trenera też notorycznie musiał uznawać wyższość podopiecznego. Wizytówką Kobego była gra na totalnym luzie, połączona z pełnym poświęceniem. Chłopak nigdy nie przejmował się tym, kto stoi naprzeciw niego i zwyczajnie robił na parkiecie to, co sobie wymyślił. – Nie obchodziło go, że mam trzydzieści pięć lat i jestem trenerem – opowiada Drew Downer. – Regularnie ogrywał mnie kończąc akcję wsadem – dodaje Robby Schwartz. – Pewnego razu schodził z parkietu, przykładając prawą ręką do twarzy worek z lodem. Nagle odwrócił się i poprosił, żeby podać mu piłkę. Chwycił ją lewą ręką i znajdując się jakieś dwa metry za linią trzech punktów oddał celny rzut. Lewą ręką! Staliśmy jak słupy soli z minami typu: „Co tu się do cholery wyrabia?!”.

Zazdrośni koledzy Bryanta ze słonecznej Italii mieli rację – Stany Zjednoczone to zupełnie inny świat również jeśli chodzi o koszykówkę. Siedemnastoletni zawodnik nic sobie jednak nie robił z dawnych aluzji i mógł śmiać się w oczy niedowiarkom, którzy myśleli, że nie poradzi sobie na parkietach w ojczyźnie. On tymczasem pisał historię w licealnej lidze, a Gregg Downer po każdym spotkaniu Asów miał przed oczami wsady Granta Hilla i Michaela Jordana, zastanawiając się przy tym jak zagrania jego młodziutkiego podopiecznego mogą elektryzować niemal tak samo jak popisy gwiazd NBA.

W połowie lat dziewięćdziesiątych strony internetowe dopiero raczkowały, a o smartfonach czy mediach społecznościowych nikt nawet nie marzył. W erze Youtube’a każdy zainteresowany basketem mieszkaniec kuli ziemskiej może przekonać się na własne oczy jak radzą sobie najlepsi licealni koszykarze w USA, lecz wówczas tak dobrze nie było. Talent Kobego Bryanta nie mógł jednak przejść bez echa, dlatego rozpoznawalni dziennikarze oraz kamery telewizyjne w pewnym momencie stanowiły codzienność w życiu drużyny Lower Merion Aces. Z biegiem czasu stało się to naprawdę uciążliwe, lecz dla Kobego stanowiło ważną próbę przed nieuniknionym przejściem na zawodowstwo. Pytanie brzmiało tylko: kiedy? Według ówczesnych zasad zawodnicy mogli przystępować do draftu NBA nawet od razu po ukończeniu liceum.

– Nie przypominam sobie ani jednej sytuacji, w której Bryant się ociągał. Nie pamiętam też takiej, w którą nie zaangażował się na sto procent. Co najważniejsze, jego postawa miała pozytywny wpływ na drużynę – przywołuje dawne czasy Dave Rosenberg. – Miał kilku bliskich przyjaciół i dobre relacje z wszystkimi chłopakami z drużyny. Pamiętam jednak również, że był typem samotnika. To wcale nie było złe, nic z tych rzeczy, gdyż kiedy on trenował z zawodnikami 76ers, to większość z nas zajmowała się piciem piwa – dodaje Tom Pettit. Wydaje się, że spory wpływ na charakter Kobego mieli jego rodzice, którzy z jednej strony zawsze byli przy nim, a z drugiej nie wywierali na nim żadnej presji i pozwalali mu działać w zgodzie z własnymi przekonaniami.

Podczas gdy Asy kroczyły od zwycięstwa do zwycięstwa, za kulisami trwała dyskusja odnośnie przyszłości „Black Mamby”. Gwiazdor licealnych parkietów dzięki uprzejmości coacha Johna Lucasa, którego córka uczęszczała do Lower Merion, mógł uczestniczyć w treningach zespołu NBA Philadelphia 76ers. Z jednej strony o Kobego zaciekle walczył Mike Krzyzewski z Duke University, z drugiej kusili włodarze Kentucky czy University of North Carolina, ale sam zawodnik jeszcze nie zdecydował czy w ogóle pójdzie na studia, czy może zaryzykuje i od razu przejdzie na zawodowstwo. – Miałem nadzieję, że pójdzie do koledżu na chociaż rok lub dwa, ponieważ przyszłość siedemnastolatka w lidze prawdziwych mężczyzn rysowała się bardzo niepewnie – mówi Drew Downer. – Zwyczajnie chciałem dla niego jak najlepiej i uważałem, że co najmniej rok studiów pomoże mu popracować nad tężyzną fizyczną.

Pierwszym krokiem do chwały okazało się dla Kobego i Asów mistrzostwo dystryktu, które ekipa pod wodzą Gregga Downera wywalczyła pokonując 60:53 zespół Chester Clippers. Najważniejsze dla Bryanta i spółki były jednak rozgrywki stanowe, a w tych Lower Merion Aces również nie zawodzili. Problem pojawił się dopiero przed półfinałową potyczką z… Chester. – Kilka dni przed tamtym starciem Kobe złamał nos podczas treningu – opowiada Gregg Downer. – Załatwiliśmy specjalną maskę i staraliśmy się trzymać tę informację w tajemnicy przed przeciwnikiem. Na dobę przed meczem Kobe powiedział, żeby sobie nie robić jaj, i że będzie grał bez tej maski.

Po porażce w finale dystryktu Clippers byli żądni rewanżu i postawili Asom naprawdę trudne warunki. „Black Mamba” po pierwszych trzech kwartach miał skuteczność rzutów 8/24 oraz 5 strat na koncie. Wydawało się, że Aces zostaną powstrzymani, ale najwidoczniej ktoś zapomniał o tym, że mecz koszykówki składa się z czterech odsłon, a w tej ostatniej Kobe dorzucił 12 „oczek”. Do wyłonienia zwycięzcy potrzebna była jednak dogrywka, a w tej Bryant ponownie nie zawiódł, dokładając kolejnych 8 „oczek” i prowadząc swój team do triumfu 77:69. – Przebiegł z piłką od kosza do kosza, mijając pod drodze przeciwników. Zakończył akcję wsadem, wymuszając przy tym faul – wspomina z podziwem Robby Schwartz.

23 marca 1996 roku siedem tysięcy kibiców zgromadziło się na trybunach Hersheypark Arena w Hershey, żeby podziwiać finał stanowy szkół średnich pomiędzy Lower Merion Aces a Cathedral Prep Ramblers. Zapowiadał się zacięty mecz z akcentem na defensywę i rzeczywiście tak się stało, gdyż po pierwszej połowie wynik brzmiał 21:15 na korzyść ekipy z Erie. Asy grały na fatalnej skuteczności 6/22 z pola, a Bryant nie miał ani centymetra wolnej przestrzeni. – Przegrywaliśmy jednak tylko sześcioma punktami – opowiada Gregg Downer. – W pierwszej połowie prezentowaliśmy zbyt ograniczony wachlarz zagrań, a mierzyliśmy się z najbardziej zdyscyplinowanym zespołem w lidze.

– Zawsze ktoś stał przy Kobem, dotykał go, popychał, szarpał – wspomina Brian Szewczykowski, reprezentujący wówczas barwy Ramblersów. Tymczasem coach Asów miał pomysł na odmienienie losów spotkania. Kluczem do sukcesu było zdezorientowanie rywali. Kiedy wydawało im się, że Bryant będzie kończył akcję w pomalowanym, on pojawiał się w zupełnie innym miejscu i na odwrót. W ten sposób team z Lower Merion zdobył na początku trzeciej kwarty 11 „oczek” z rzędu i wyszedł na prowadzenie. Reprezentanci Cathedral Prep nie zamierzali jednak się poddawać i choć po trzeciej odsłonie przegrywali 31:37, to na trzy minuty i trzydzieści sekund przed końcową syreną wynik brzmiał 41:39 na ich korzyść. Po chwili „Black Mamba” celnie wykonał dwa rzuty wolne i doprowadził do remisu, a dopiero dzięki Omarowi Hatcherowi zawodnicy Gregga Downera ponownie zyskali przewagę, której nie oddali do samego końca, triumfując ostatecznie 47:43. Kobe Bryant zakończył spotkanie z dorobkiem 17 „oczek” i asystował Hatcherowi w zdobyciu punktów dobijających przeciwnika.

Po ostatnim meczu na licealnych parkietach syn Joego i Pam wreszcie był w pełni usatysfakcjonowany. – Strasznie się cieszę, że wygraliśmy. Za piętnaście lat wszyscy się spotkamy i będziemy wspominać jak zdobyliśmy mistrzostwo stanu – mówił. Siedemnastolatek tuż po końcowej syrenie mimowolnie znalazł się w ogniu pytań dziennikarzy. Oczywiście nie mogło zabraknąć tych odnośnie jego przyszłości. – Na razie chcę wziąć prysznic, przebrać się i świętować zwycięstwo – ucinał krótko wszelkie spekulacje. Sezon 1995/96 dla wychowanego we Włoszech młodzieńca był owocny nie tylko w trofea zespołowe. Siedemnastolatek został również uhonorowany m. in. nagrodą im. Jamesa Naismitha dla najlepszego zawodnika na poziomie szkół średnich oraz powołaniem na prestiżowy mecz McDonald’s All-American, w którym rokrocznie uczestniczą topowi zawodnicy licealni w USA. Zdobywając łącznie 2883 punkty „Black Mamba” zdetronizował również samego Wilta Chamberlaina na tronie najskuteczniejszych licealistów w południowo-wschodniej Pensylwanii.

Decyzja o natychmiastowym przejściu na zawodowstwo lub szlifowaniu talentu w koledżu należała wyłącznie do Kobego, ale młody człowiek często potrzebuje wysłuchać zdania bardziej doświadczonych osób zanim podejmie krok mogący mieć poważny wpływ na jego dalsze życie. – Jestem przekonany, że mój syn ma odpowiednie umiejętności, żeby już teraz występować w NBA. Nie jestem jednak pewien, czy już teraz podołałby wymaganiom tej ligi pod względem fizycznym, i to jest jeden z aspektów, które trzeba poważnie rozważyć – twierdził Joe Bryant. – Nie mam pojęcia, czy mam wystarczające umiejętności, ponieważ nigdy nie grałem w NBA. Nie chcę podejmować decyzji pod presją i na pewno jej nie ogłoszę, dopóki nie będę w stu procentach przekonany co do jej słuszności – wtrącił Kobe. – Przedstawię mu wady oraz zalety wczesnego przejścia na zawodowstwo i wszystkie je przedyskutujemy. Wolelibyśmy uniknąć tych spekulacji i móc w spokoju cieszyć się chwilą. Wielu zawodników zdobywa średnio po 30 punktów na mecz, ale ilu z nich czyni swoich kolegów z drużyny lepszymi? Zobaczcie, jak daleko zaszli ci chłopcy. Zostali mistrzami stanu! – zakończył Joe.

Nastolatek wśród prawdziwych mężczyzn

Kevin Garnett trafił do Minnesoty Timberwolves bezpośrednio po szkole średniej i w sezonie 1995/96 został wybrany do grona najlepszych debiutantów NBA. Rok później Kobe Bryant postanowił mu dorównać.

Najpierw przyszedł jednak czas na tradycyjny mecz McDonald’s All-American, w którym uczestniczą najlepsi koszykarze licealni w kraju. „Black Mamba” spędził na boisku w Pittsburghu 19 minut, podczas których uzbierał 13 punktów. Jego Wschód pokonał Zachód 120:105, a w spotkaniu tym wzięli również udział tacy zawodnicy jak Mike Bibby, Richard Hamilton, Stephen Jackson czy Jermaine O’Neal. Starcie miało czysto towarzyski charakter, ale w takich spotkaniach każdy młokos pragnie pokazać się z jak najlepszej strony, więc momentami walka była naprawdę ostra. Kobego nie oszczędzano szczególnie, dlatego siedemnastolatek rodem z Filadelfii najpierw został uderzony w złamany niedawno nos, a później dostał „strzał” pod prawe oko, przez co musiał trochę odpocząć na ławce rezerwowych. Warto dodać, że w dniu poprzedzającym potyczkę pod szyldem największej na świecie sieci fast-foodów Bryant wziął udział w konkursie slam dunków i zajął w nim trzecie miejsce. Dodając do tego wyczerpujące rozgrywki w barwach Lower Merion Aces, młodzieniec naprawdę mógł się czuć wyczerpany. – W całym sezonie przestrzeliłem zaledwie jeden wsad – mówił. – Z tego powodu moje kolana wołają o odpoczynek.

29 kwietnia 1996 roku w sali gimnastycznej liceum Lower Merion zorganizowano konferencję prasową, podczas której Kobe wyjawił, co zamierza ze sobą zrobić po odebraniu dyplomu ukończenia szkoły średniej. – Ja, Kobe Bryant, zdecydowałem się pominąć koledż i spróbować swoich sił w NBA – zaczął dość niepewnie przemowę skierowaną do grona około czterystu osób, wśród których oprócz przedstawicieli mediów znaleźli się jego bliscy, koledzy, nauczyciele oraz trenerzy. – Kiedyś wyznaczyłem sobie taki cel i właśnie udało mi się go zrealizować. Jestem w stu procentach pewny swojego wyboru. To moja życiowa szansa, jestem młodym człowiekiem i powinienem z niej skorzystać. To również wielkie wyzwanie. Nie myślę o tym, że od razu będę wielką gwiazdą, od której wszystko zależy. Przede wszystkim chcę się uczyć od zawodowców. Nie mam pojęcia, czy kiedykolwiek uda mi się dotrzeć na szczyt. Być może szybko spadnę w przepaść, ale to nadal będzie dla mnie nauka.

Lista zawodników przystępujących w czerwcu 1996 roku do draftu NBA z dzisiejszej perspektywy prezentuje się naprawdę imponująco. Graczy takich jak Allen Iverson, Marcus Camby, Shareef Abdur-Rahim, Stephon Marbury, Ray Allen, Antoine Walker, Peđa Stojaković, Jermaine O’Neal, Zydrunas Ilgauskas, Derek Fischer czy Steve Nash fanom basketu przedstawiać nie trzeba, a eksperci prognozowali, że Kobemu przypadnie w tym znacznie szerszym gronie numer od dziesiątego do piętnastego. Nie wszyscy jednak zgadzali się z opiniami specjalistów. – Ktokolwiek nie wybierze go z „jedynką”, popełni duży błąd – oceniał „Chubby” Cox. – Wiem, co mówię. On będzie prawdziwym wymiataczem w NBA. Już nie mogę się doczekać, kiedy ludzie w całym kraju będą mogli podziwiać go w akcji na co dzień.

Niektórzy nie podzielali entuzjazmu wujka Bryanta juniora. – On sam siebie oszukuje. Rozumiem chęć pokazania się, ale ja dla przykładu chciałbym być gwiazdą filmową. Według mnie Kobe nie jest jeszcze gotów na NBA – oceniał Marty Blake – dyrektor do spraw skautingu w lidze zawodowej. – Moim zdaniem to jest totalne nieporozumienie – dodał Jon Jennings – szef do spraw koszykówki w Boston Celtics. – Kevin Garnett był najlepszym licealistą jakiego widziałem w akcji i nawet jemu nie doradzałem natychmiastowego przeskoku do NBA. A Bryant to nie Garnett.

Sam Kobe starał się nie słuchać głosów sceptyków. Wiedział, że profesjonalna gra w basket będzie wymagać od niego jeszcze większego poświęcenia niż do tej pory i nie bagatelizował tego, lecz próbował podchodzić do sprawy jak dojrzały facet, a nie nastolatek. – Kiedy ja miałem siedemnaście lat, to zachowywałem się jak siedemnastolatek. Kobe to dwudziestopięciolatek w ciele siedemnastolatka – chwalił syna Joe Bryant. – Ludzie zawsze starają się wtrącić swoje trzy grosze i jestem zawiedziony niektórymi komentarzami, jakie się pojawiają w tym temacie. U części osób zyskaliśmy szacunek, a u części go straciliśmy. Ja już kiedyś przez to przechodziłem, kiedy grałem w Europie. Teraz jednak staram się tylko przyglądać wszystkiemu z boku. Nie dyktuję niczego Kobemu, ponieważ jeśli ktoś wie jacy są nastolatkowie, to jest świadom, iż nie wolno im niczego narzucać.

Tak jak mówił Joe, wielu znawców było przeciwnych szybkiemu przejściu Kobego na zawodowstwo. Spora liczba raportów skautów tuż przed czerwcowym draftem była nieprzychylna młodziutkiemu koszykarzowi: – Jego umiejętności panowania nad piłką to wielki znak zapytania. Może jeszcze nie być gotów do sprostania ciężkiemu harmonogramowi NBA, a jego budowa fizyczna również nie sprzyja wymaganiom ligi. Zawodnik ten nie ma określonej pozycji na boisku. W liceum grał na wszystkich, prezentując się dobrze, lecz nie znakomicie. Porównuje się go do Granta Hilla, ale niektórzy skauci oceniają, iż Bryant jak na obrońcę zbyt słabo panuje nad piłką i dysponuje zbyt słabym rzutem.

Nie wszystkie zakulisowe głosy były jednak negatywne dla młodzieńca rodem z Filadelfii. Gdzieniegdzie dało się też przeczytać, że Kobe budzi takie kontrowersje ze względu na chęć gry w NBA zaraz po liceum, i że nadaje się do tej ligi z powodu olbrzymich jak na siedemnastolatka umiejętności oraz sportowej dojrzałości daleko wykraczającej poza jego nastoletni wiek. Wątpliwości co do skali talentu „Czarnej Mamby” nie miał również ówczesny generalny menadżer New Jersey Nets – John Nash. – Raz w tygodniu dzwoniłem do Johna Lucasa i pytałem, co porabiają jego chłopcy – wspomina. – Pewnego razu zapytałem konkretnie o Jerry’ego Stackhouse’a, a w odpowiedzi usłyszałem: „Cóż, jest tu drugim najlepszym obrońcą”. „Jak to drugim?”, drążyłem temat, gdyż frapowało mnie, kto jest w hierarchii wyżej do niego. „Kobe codziennie łoi mu skórę”, odparł nie owijając w bawełnę coach 76ers.

Przygotowania do draftu NBA zajmowały niewątpliwie mnóstwo czasu w harmonogramie „Black Mamby”, lecz poza sportem koszykarz też miał jakieś życie, a w maju 1996 roku akurat szykował się do balu maturalnego. Bryant był najbardziej rozpoznawalną postacią w Lower Merion High School i wiele jego koleżanek dałoby się pokroić za to, żeby partnerować mu podczas tego wydarzenia. Młody koszykarz wymyślił sobie jednak, że jego towarzyszką będzie niejaka Brandy Norwood – o rok młodsza od niego wschodząca gwiazda aktorstwa oraz muzyki R&B, którą poznał podczas wizyty w Nowym Jorku. Dziewczynie spodobała się ta propozycja, choć musiała długo przekonywać do niej swoją mamę. – Nie znam tego faceta i nie mam pojęcia, kim on jest – zaczęła rodzicielka. – On jest koszykarzem – odparła Brandy. – No i?! – kontynuowała nieugięta Sonja Norwood.

– Po powrocie z Nowego Jorku stanął przede mną i rzekł: „Mamo, poznałem piękną oraz inteligentną dziewczynę – opowiada Pam Bryant. Matka utalentowanego sportowca była początkowo dość sceptycznie nastawiona do pomysłu syna, który do tej pory spotykał się z Jocelyn Ebron, ale po kilku rozmowach telefonicznych z Sonją Norwood zmieniła swoje podejście do sprawy. Rodzicielka Brandy również się przełamała i tak oto nastolatkowie otrzymali zgodę na wspólną zabawę na balu. – Wydawał mi się naprawdę słodki – wspomina słynna dziś piosenkarka. – Czytałam o nim sporo zanim poznaliśmy się osobiście i gdzieś tam w głębi duszy pomyślałam sobie, że moglibyśmy się wspaniale bawić ta takim balu.

Pierwsze poważne spotkanie Kobego i Brandy miało miejsce dzień przed balem. Nastolatkowie wybrali się wspólnie do Atlantic City na koncert Barry’ego White’a. Następnego wieczora para podjechała na miejsce właściwej imprezy limuzyną. Bryant ubrany był w tradycyjny, czarny smoking, a panna Norwood miała na sobie piękną kreację od Moschino. To był dla obojga niezapomniany bal. Para nie mogła opędzić się od błysku fleszy aparatów fotograficznych, a Brandy przyznaje, że sukienkę z tamtej imprezy do dziś trzyma w szafie.

Powyższa opowieść wygląda jak wycięta z komedii dla młodzieży, lecz rzeczywistość tak naprawdę okazała się brutalna. Jeszcze w 1995 roku, podczas grilla organizowanego przez kuzynkę, Kobe poznał bowiem Jocelyn Ebron, z którą regularnie się spotykał. – Lubiłam go, ponieważ nie był typem kolesia, który kręci z dziesięcioma dziewczynami naraz – opowiada dawna sympatia „Czarnej Mamby”. Od tamtej pory dziewczyna została stałą bywalczynią domu Bryantów i często uczestniczyła w rodzinnych obiadach oraz uroczystościach. Dlatego też strasznie ją zabolało, gdy na bal maturalny młody koszykarz postanowił zaprosić Brandy, a nie ją. – Powiedział mi, że to pomysł jego agenta i dzięki temu zyska rozgłos – kontynuuje Jocelyn. – Bardzo mnie tym zranił, ale musiałam to zaakceptować, gdyż wmawiano mi, że to dla jego dobra.

W dzisiejszych czasach występy w NBA od razu po zakończeniu nauki w szkole średniej nie są możliwe. W latach 1995-2005 liga zawodowa była jednak otwarta dla zawodników tuż po liceum, czemu przeciwnych było wiele osobistości koszykarskiego świata, w tym Michael Jordan, który przed przystąpieniem do draftu przez trzy sezony reprezentował barwy University of North Carolina pod okiem legendarnego Deana Smitha. – Według mnie każdy zawodnik powinien przechodzić na zawodowstwo w wieku co najmniej dwudziestu lat. Inaczej krzywdzi się tych chłopaków – twierdzi „MJ”. – Profesjonalny sport to zupełnie inny świat. Trzeba wziąć pod uwagę zmianę stylu życia oraz psychiczne i fizyczne wymagania, jakie NBA stawia przed młodym człowiekiem. Gdybym trafił do tej ligi po pierwszym czy drugim roku studiów, nie wiem, czy byłbym wystarczająco dojrzały, żeby podołać temu wszystkiemu. Coś jednak musi być na rzeczy, że mamy do czynienia z takim trendem. Moim zdaniem przyczyna leży w tym, że dzieciaki chcą uczęszczać albo do dobrego koledżu, albo w ogóle dać sobie spokój z edukacją, która trochę kosztuje. Przejście na zawodowstwo to dla nich szansa na szybki zarobek. Moim zdaniem tak nie powinno być. NBA i NCAA powinny się dogadać w tym temacie, blokując napływ profesjonalistów zaraz po liceum, ale i udzielając wsparcia dzieciakom z niestabilną sytuacją finansową.

W słowach „Jego Powietrznej Wysokości” jest wiele racji, lecz w powodach decyzji Kobego ciężko doszukiwać się aspektu finansowego. Bryant pochodził z zamożnej rodziny i pragnął się sportowo rozwijać, a pod wrażeniem jego umiejętności było wielu przedstawicieli klubów NBA. Początkowo chrapkę na zawodnika mieli New Jersey Nets, ale przestali się liczyć, gdy zaczął się nim interesować Jerry West – generalny menadżer Los Angeles Lakers. Legendarny gracz i działacz zespołu z Kalifornii zobaczył jak Kobe ogrywa podczas treningu samego Michaela Coopera, jednego z najlepszych defensorów w dziejach, po czym natychmiastowo zapragnął mieć młodzieńca u siebie. – On był wtedy lepszy niż ktokolwiek z naszego teamu – wspomina.

Tymczasem Jeziorowcy nie mieli co liczyć na łatwe pozyskanie „Czarnej Mamby”, gdyż 26 czerwca 1996 roku w nowojorskiej Madison Square Garden dysponowali dopiero dwudziestym czwartym pickiem. Z „jedynką” do Philadelphii 76ers powędrował Allen Iverson. „Dwójka” przypadła Toronto Raptors, którzy postawili na Marcusa Camby’ego. Jako następni wybrani zostali Shareef Abdur-Rahim, Stephon Marbury, Ray Allen oraz Antoine Walker. Na Kobego Bryanta skusili się dopiero będący trzynaści w kolejce Charlotte Hornets, lecz nie potrzebowali gracza na jego pozycji i z chęcią oddali go do Los Angeles Lakers w zamian za Vlade Divaca.

Samolub i samotnik

Kiedy przed sezonem 1996/97 do Lakersów oprócz Kobego dołączył jeszcze Shaquille O’Neal, fani teamu z LA zaczęli poważnie wierzyć w to, że czasy „Showtime” wkrótce powrócą.

24 lipca 1996 roku „Black Mamba” oficjalnie został włączony do składu zespołu z „Miasta Aniołów” i podpisał trzyletni kontrakt na sumę ponad trzech i pół miliona dolarów. Nastolatek w zawodowej lidze to zawsze wielkie ryzyko, jednak działacze purpurowo-złotych byli absolutnie pewni swojego wyboru i na każdym kroku przekonywali oponentów, że Bryant tylko na papierze ma niespełna osiemnaście lat, gdyż tak naprawdę koszykarską inteligencją przewyższa kolegów, którzy mają za sobą po kilka sezonów na parkietach ligi uniwersyteckiej. – Mam zamiar ciężko harować tego lata, żeby odpowiednio przygotować się do swojej roli – mówił Kobe. – Nie chcę, żeby ktokolwiek pomyślał sobie, że jestem zwyczajnym dzieciakiem po szkole średniej, który uważa, iż z tego powodu powinien mieć taryfę ulgową. Idę do LA pracować, bo tak wybrałem i chcę, żeby ludzie tak to postrzegali.

Podczas gdy Pam i Joe twierdzili, że starają trzymać się na uboczu i nie przeszkadzać w karierze syna, prawda była zupełnie inna. Matka dbała o to, żeby Kobe zawsze miał pełny żołądek oraz zrobione pranie. Młody koszykarz na niemal każde śniadanie spożywał jajko na bekonie oraz grysik. Ojciec natomiast pilnował spraw zawodowych „Czarnej Mamby” i to właśnie dzięki niemu chłopak podpisał w 1996 roku lukratywną umowę z firmą Adidas. – Wszystko kręciło się wokół niego. Jego dwie siostry wydawały się być z tym pogodzone. To on był jedynym synem i pupilkiem rodziców – opowiada Jocelyn Ebron, ówczesna dziewczyna zawodnika Jeziorowców. Bryant junior na każdym kroku zapewniał, że pomimo uzyskania 1080 punktów na egzaminie SAT pominięcie koledżu było jego autonomiczną decyzją, lecz dawna sympatia legendarnego zawodnika temu zaprzecza i uważa, iż ogromny udział miał w tym Joe, który silnie zaangażował się w wymianę Kobego za Vlade Divaca. Zaproszenie Brandy Norwood na bal maturalny to według Jocelyn również sprawka głównie Joego i Pam.

W sezonie 1996/97 o sile Lakersów oprócz Kobego mieli stanowić m. in. Eddie Jones, Nick Van Exel, Robert Horry, Elden Campbell, Shaquille O’Neal, Cedric Ceballos, Byron Scott, Jerome Kersey, Corie Blount, Travis Knight oraz Derek Fischer. Zespół składał się więc z wielu solidnych zawodników oraz dwóch samców alfa: Shaqa, który swoją klasę udowodnił już podczas czterech kampanii w barwach Orlando Magic oraz „Black Mamby” – cudownego dziecka licealnych parkietów. – Nie zamierzam bawić się w niańkę – mówił z przekąsem O’Neal na temat młodszego kolegi. Rosły center miał sporo racji, gdyż Kobe wbrew wcześniejszym zapewnieniom chciał od razu błyszczeć na boisku, zamiast starać się czegoś nauczyć od bardziej doświadczonych kolegów. Trener Del Harris miał ciężki orzech do zgryzienia, gdyż drużyna często cierpiała z powodu charakteru swojego młodego obrońcy z numerem „8”. Dlatego też coach musiał rozsądnie dysponować czasem na parkiecie dla poszczególnych graczy, wobec czego Bryant w swoim pierwszym sezonie w NBA grał średnio tylko przez 15,5 minuty.

Kobe Bryant zadebiutował w lidze zawodowej 3 listopada 1996 roku w domowym starciu przeciwko Minnesocie Timberwolves. Nastoletni zawodnik wszedł na boisko z ławki rezerwowych, ale na pierwszy punkt musiał poczekać jeszcze dwa dni. Wtedy to właśnie wykorzystał jeden z dwóch rzutów wolnych w nowojorskiej Madison Square Garden, gdzie Lakersi rozprawili się 98:92 z miejscowymi Knicks. Początki „Black Mamby” wśród profesjonalistów nie były więc zbyt huczne, ale obrońca rodem z Filadelfii mógł czuć się usprawiedliwiony rekonwalescencją po poważnej kontuzji nadgarstka, jakiej doznał na początku września podczas treningu. – Cechuje go niezwykła wręcz pewność siebie i wydaje mi się, że to dobre dla kogoś w jego położeniu – komentował sytuację kolegi Cedric Ceballos. – On wie jak o siebie zadbać i nie przypomina typowego chłopaka zaraz po liceum. Skala jego talentu jest porażająca i ciężko opisać to jak bardzo jest skupiony na koszykówce i tym, co chce w niej osiągnąć. Ludziom patrzącym z boku może wydawać się, że jest zarozumiały, ale to nieprawda. On po prostu tak bardzo wierzy w swoje umiejętności.

Luty to szczególny miesiąc dla fanów NBA. Wtedy odbywa się Weekend Gwiazd, składający się z piątkowego meczu najlepszych zawodników młodego pokolenia, soboty konkursowej oraz niedzielnej All-Star Game. W 1997 roku Kobe był jeszcze zbyt mało znaczącym graczem, żeby wziąć udział w tym ostatnim wydarzeniu, ale w dwóch pierwszych zaznaczył swoją obecność z przytupem. Podczas spotkania Rising Stars osiemnastoletni zawodnik Jeziorowców uzbierał 31 punktów i nie otrzymał statuetki MVP chyba tylko dlatego, że jego Zachód uległ ekipie Wschodu 91:96. Kolejnego dnia wystąpił jednak w konkursie wsadów i tu już nie było żadnych wątpliwości, komu należała się główna nagroda. W finale rywalizacji Bryant pokonał Michaela Finleya oraz Chrisa Carra, prezentując dunk, podczas którego przełożył w powietrzu piłkę między nogami. – Świetnie było wygrać ten konkurs – mówił na gorąco. – Marzyłem o tym od dziecka. Ojciec powiedział mi kiedyś: jeśli chybisz wsad, to się nie martw, bo my nie przestaniemy cię kochać z tego powodu.

Michael Jordan stał się milionerem nie dzięki zarobkom wynikającym z kontraktu z Chicago Bulls, a głównie poprzez umowę z firmą Nike i produkcji na jej mocy sygnowanych butów do koszykówki. „Black Mamba” postanowił pójść w ślady „Jego Powietrznej Wysokości” i parafował kontrakt z konkurencyjnym koncernem Adidas. Szacuje się, że sześcioletni „związek” z Bryantem kosztował niemieckiego producenta 48 milionów „zielonych”. Pozostało tylko pytanie: czy Kobe zrobił dobrze wiążąc swoją przyszłość z firmą, która w tamtym czasie na rynku koszykarskiego obuwia odstawała od takich koncernów jak Nike, Reebok czy Fila? – To branża, w której konkretna osoba może zdecydować o tym, czy produkt się sprzedaje czy nie – mówił Alan Friedman, specjalista od marketingu sportowego. – Adidas nie należy w tym momencie do głównych graczy na tym rynku, dlatego dobrze robi wiążąc się teraz z utalentowanym zawodnikiem, gdyż w niedalekiej przyszłości Kobe mógłby być już poza zasięgiem tej firmy.

Sowicie opłacanego kontraktu z Adidasem nie byłoby, gdyby nie… Joe Bryant. Starający do niedawna trzymać się z boku ojciec Kobego w kluczowym momencie sezonu porzucił pracę asystenta trenera na uczelni La Salle i w pełnym wymiarze godzin poświęcił się dbaniu o interesy syna. Na mężczyznę spadła z tego powodu wielka fala krytyki, a jego córka Shaya musiała nawet przenieść się z La Salle do Pepperdine. – Cokolwiek zrobimy, to i tak będziemy krytykowani – odnosił się do komentarzy postronnych osób. – Gdybyśmy nie przyjechali za Kobem do LA, to wysłuchiwalibyśmy, że zostawiliśmy nastolatka samego sobie. Gdybym nie jeździł za nim na mecze wyjazdowe, byłoby tak samo. Czy czerpię korzyści finansowe z Kobego? Cóż, mamy dom w Filadelfii, którego na pewno nie kupiłbym z pensji trenera uniwersyteckiego. Sam na to wszystko zarobiłem i nie potrzebuję pieniędzy syna.

Bryantowie zamieszkali w Los Angeles w domu przy Sunset Boulevard. Mogli przenieść się do Beverly Hills lub Doliny San Fernando, lecz ich syn z miejsca zakochał się w posiadłości z marmurową podłogą w stylu włoskim, sypialnią z jakuzzi, olbrzymią kuchnią, ogrodem z basenem oraz patio z widokiem na Pacyfik. – Tylko na nią spojrzał i rzekł: „To jest to!”. Zapytałam go, czy nie chce jeszcze obejrzeć innych domów, lecz stanowczo odrzucił ten pomysł – wspomina Pam. Sypialnia z jakuzzi stała się sypialnią Kobego, rodzice też mieli swoje pomieszczenie, podobnie jak Sharia i Shaya, choć pierwsza z sióstr większość czasu spędzała w Filadelfii, gdzie studiowała i grała w siatkówkę. Oprócz tego Joe posiadał na miejscu swoje biuro, a centrum lokum stanowił salon z osiemdziesięciocalowym telewizorem. W garażu stały natomiast dwa piękne auta: czarne BMW 740 oraz Toyota Land Cruiser.

Ze względu na zamiłowanie do indywidualnych popisów, Shaq nadał Kobemu przydomek „Showboat”. Bryant w debiutanckim sezonie nie zyskał również sympatii wielu kolegów z drużyny, ale znalazł się wśród nich taki, który próbował pomóc młokosowi w aklimatyzacji w lidze zawodowej. Ten ktoś to Eddie Jones, którego „Black Mamba” poznał kilka lat wcześniej podczas rozgrywek ligi letniej. – W wieku osiemnastu lat nie byłbym w stanie podołać temu wszystkiemu – opowiada. – Programy telewizyjne, reklamy telewizyjne i cała reszta… Świetnie, że Kobe mógł liczyć na wsparcie rodziny, i że potrafił sobie to poukładać w głowie. NBA to jednak inna bajka. Tu ciało i umysł muszą pracować na najwyższych obrotach przez cały czas. Jako zawodnik uniwersytecki dostaniesz szkołę życia, ale i tak cię nakarmią. Będąc profesjonalistą sam za siebie płacisz.

Pomimo starań Eddiego, „Czarnej Mambie” było naprawdę ciężko przystosować się do reguł panujących w NBA. Wśród czarnoskórych powszechny jest szacunek do starszych i bardziej doświadczonych. Zawodnicy o tym kolorze skóry stanowią ogromną większość w najlepszej na świecie lidze basketu, a Kobe często zapominał o tym, że to nie on jest najważniejszy w drużynie. Człowiekowi o mentalności zwycięzcy trudno jednak zrozumieć, że w hierarchii zespołu ktoś może być wyżej od niego. Bryant nie cierpiał być drugi, a co dopiero szósty, siódmy czy ósmy. – Wydaje mi się, że większość jego kumpli myślała, iż on jest skupiony tylko o sobie. Nie podobała im się taka postawa – tłumaczy Billy Hunter, ówczesny prezes stowarzyszenia graczy ligi zawodowej.

Trudno się było dziwić zawodnikom Los Angeles Lakers, kiedy Kobe wielokrotnie wchodził w polemikę z o wiele bardziej doświadczonym i utytułowanym O’Nealem, w szatani przebierał się z dala od kolegów, a w samolocie siadał w ostatnich rzędach i zakładał na uszy słuchawki. Po spotkaniach wyjazdowych od wyjść z drużyną na miasto wolał natomiast samotne siedzenie w pokoju hotelowym i oglądanie telewizji. Czasami z sentymentu puszczał sobie kasetę pt. „Willy Wonka i fabryka czekolady”, którą mama zawsze pakowała mu do torby, a poza tym nadrabiał zaległości w produkcjach, których rodzice nie pozwalali mu oglądać w domu, takich jak „Ojciec chrzestny” czy „Człowiek z blizną”. – Rodzice trzymali go z dala od wszystkiego, co negatywne, brutalne i związane z seksem – opowiada Rebecca Tonahill, która zaprzyjaźniła się z Kobem podczas jego debiutanckiego sezonu w NBA. – Wydawało im się, że wyświadczają mu przysługę, ale było zupełnie na odwrót, gdyż z tego powodu Bryant nie miał o czym rozmawiać z kolegami.

7,6 punktu, 1,9 zbiórki oraz 1,3 asysty – to statystyki Kobego Bryanta w jego pierwszym sezonie w purpurowo-złotych barwach. Lakersi w sezonie regularnym osiągnęli bilans 56-26, dający czwartą pozycję na Zachodzie. W play-offach dobrnęli do półfinału konferencji, w którym ulegli 1-4 późniejszym uczestnikom wielkiego finału, czyli Utah Jazz. Ostatni mecz serii przeciwko ekipie Karla Malone’a i Johna Stocktona okazał się dla urodzonego w Filadelfii obrońcy prawdziwym koszmarem. Kobe zaprezentował w Delta Center festiwal niedolotów, a jego team przegrał po dogrywce 93:98. – Nie mogę uwierzyć w jedną rzecz: debiutant Kobe Bryant ma za sobą cztery airballe, a trener Del Harris nadal ustawia grę pod niego i nie reaguje – relacjonował na żywo Ron Boone. Po fatalnym zwieńczeniu kampanii 1996/97 „Black Mamba” wraz z rodziną wrócił do Filadelfii, żeby ochłonąć i złapać oddech przed kolejnymi rozgrywkami. – Mówił, że już wcześniej go nienawidzili, a teraz będą go nienawidzić jeszcze bardziej – przywołuje dawne czasy Jocelyn Ebron.

Egoizm nie popłaca

Znakomici sportowcy rzadko kiedy nie mają trudnych charakterów. Ich negatywna energia często jednak przekłada się na korzyści dla zespołu, lecz w przypadku Kobego nie do końca tak to działało.

Przed startem rozgrywek 1997/98 Bryant był szczególnie zmotywowany, gdyż chciał wszystkim udowodnić, że koszmarna passa w ostatnim starciu poprzedniego sezonu była jedynie wypadkiem przy pracy. Chłopak mnóstwo czasu spędzał w siłowni w celu poprawy muskulatury, a także oddawał każdego dnia po tysiąc treningowych rzutów do kosza. Niedoloty ze starcia z Jazz śniły mu się bowiem po nocach. Młodzieniec wbrew swoim przyzwyczajeniom starał się również dbać o integrację z drużyną, zapraszając kolegów z teamu Jeziorowców na imprezę z okazji swoich dziewiętnastych urodzin. Tymczasem po powrocie na parkiet w grze „Black Mamby” niewiele się zmieniło w porównaniu z jego debiutanckim sezonem.

– Zwykł mawiać: „Trenerze, wystarczy że powierzysz mi piłkę, a dam radę pokonać każdego w tej lidze” – opowiada Del Harris, ówczesny coach Los Angeles Lakers. – Kiedy to nie przynosiło efektu, zmieniał nieco retorykę: „Trenerze, mogę grać tyłem do każdego pilnującego mnie obrońcy. Wpuść mnie tylko na boisko i każ innym zejść mi z drogi, a udowodnię to”. Za każdym razem odpowiadałem wtedy: „Kobe, wiem że to potrafisz, ale przy tej rangi zespole nie mogę podejść do Shaquille’a O’Neala i powiedzieć mu, żeby ci nie przeszkadzał”. Bryantowi nie podobały się te słowa. Rozumiał, o co chodzi, lecz w głębi duszy nie potrafił tego zaakceptować.

Choć „Czarna Mamba” w zespole z „Miasta Aniołów” pełnił tylko rolę rezerwowego i niekoniecznie potrafił się dogadywać z kumplami oraz trenerem, to fani basketu uwielbiali jego zagrania, wyglądające często jak bardzo udane kopie akcji Michaela Jordana. Z tego względu dziewiętnastoletni obrońca mógł liczyć na przychylność kibiców w głosowaniu na pierwsze piątki kolejnego Meczu Gwiazd, który zaplanowano na 8 lutego 1998 roku w nowojorskiej Madison Square Garden. Tym samym Kobe uzyskał 344 259 głosów, stając się najmłodszym starterem w historii All-Star Game. Dla specjalistów od marketingu była to prawdziwa gratka, gdyż mogli reklamować nadchodzące starcie Wschodu z Zachodem jako pojedynek najlepszego koszykarza na świecie z jego potencjalnym następcą.

Ostatecznie Wschód „MJ’a” pokonał Zachód Bryanta 135:114, wygrywając każdą z czterech kwart. Michael uzyskał 23 punkty, 6 zbiórek, 8 asyst i 3 przechwyty, zgarniając przy okazji statuetkę MVP. Kobe jednak ze swoimi 18 „oczkami”, 6 zbiórkami oraz 2 przechwytami nie miał co się wstydzić swojego debiutu w Meczu Gwiazd, gdyż był najjaśniejszą postacią swojej drużyny, w której przecież znalazło się wielu o wiele bardziej doświadczonych graczy. Potyczka legendy z rodzącą się potęgą okazała się ozdobą nowojorskiego starcia, choć stanowiła wyzwanie bardziej dla Kobego niż Jordana. Kibice mieli z tego powodu mnóstwo radości, lecz niektórzy koledzy Bryanta czuli się lekko rozgoryczeni tym faktem. – Wydaje mi się, że było za dużo tego wszystkiego. Niektórym ze starszych chłopaków zależało na wygraniu spotkania, a nie oglądaniu ciągłych pojedynków jeden na jednego – żalił się David Robinson. Michael sam był znany z trudnego charakteru, ale dla dobra teamu potrafił skutecznie współpracować z mniej utalentowanymi kolegami. Kobe wciąż musiał się tego nauczyć. – Zabierz stąd swój pick-and-rollujący tyłek, będę grał przeciwko Jordanowi akcję izolacyjną – warknął w pewnym momencie do ustawiającego zasłonę Karla Malone’a. Liderowi Utah Jazz bardzo nie spodobały się te słowa, a koniec końców prowadzący Zachód George Karl w czwartej kwarcie posadził „Black Mambę” na ławce rezerwowych. Złośliwi twierdzili, że to w celu ułatwienia „MJ’owi” zdobycia statuetki MVP w jego potencjalnie ostatnim Meczu Gwiazd, ale każdy choć trochę znający się na koszykówce wie, iż Michael nie potrzebował takich tanich chwytów, żeby błyszczeć.

Ostateczna zemsta „Mailmana” i reszty chłopaków z ekipy Jazzmanów nastąpiła w maju 1998 roku w finale Konferencji Zachodniej, wygranym przez team prowadzony przez Jerry’ego Sloana 4-0. W dwóch pierwszych starciach serii Kobe prezentował fatalną skuteczność z pola, a w kolejnych trener dość poważnie ograniczył jego czas na boisku. Marzenia o trofeum im. Larry’ego O’Briena trzeba więc było odłożyć o co najmniej rok, choć w gruncie rzeczy Bryant mógł być zadowolony ze swojej postawy w swoim drugim sezonie na parkietach NBA. Młodzieniec grał w każdym spotkaniu średnio przez 26 minut, dostarczając w tym czasie 15,4 punktu, 3,1 zbiórki oraz 2,5 asysty. Dodatkowo publiczność uwielbiała jego popisowe akcje, a dziennikarze często porównywali go do „Jego Powietrznej Wysokości”. – Takie porównania zupełnie mi nie przeszkadzają, bo chcę być tak dobry jak on – mówił Kobe bez fałszywej skromności.

Choć innym zawodnikom Lakersów styl bycia „Black Mamby” niekoniecznie odpowiadał, to potrafili oni docenić umiejętności młodego obrońcy. – To niesamowite jak inteligentny jest ten dzieciak. Grając w ten sposób ma cały świat u swoich stóp i może robić wszystko. Złą wiadomością dla jego rywali jest to, że on nadal się uczy. Kobe najprawdopodobniej zostanie jednym z najlepszych strzelców w historii ligi – twierdził Robert Horry. – Czasem trzeba przyznać, że Michael Jordan bez problemu wyczyniał takie rzeczy jak Kobe, ale należy też powiedzieć, że niektórych jego akcji nie byłby w stanie powtórzyć – dodaje Jon Barry. Ówczesny trener Lakersów, Del Harris, uważa natomiast, że główną bronią Kobego była jego specyficzna mentalność: – Żadna liczba niepowodzeń nie była w stanie go zniechęcić. On po prostu w ogóle się nie przejmował takimi rzeczami.

Sezon 1998/99 z powodu lokautu ruszył dopiero na początku lutego, a „Black Mamba” wreszcie stał się startowym graczem Jeziorowców. Swojego nastawionego na indywidualizm stylu nie zmienił jednak ani o jotę. – To typ zawodnika, który w każdych kolejnych rozgrywkach musi uczyć się na tych samych błędach – mówił Shaquille O’Neal. Pomiędzy rzucającym obrońcą a środkowym wielokrotnie wrzało, a podczas jednego z treningów „Shaq” nie wytrzymał i walnął młodszego kolegę prosto w twarz. Niezdrowa atmosfera nie sprzyja wygrywaniu tytułów. Po dwunastu meczach sezonu zasadniczego Del Harris stracił posadę głównego trenera, a na jego miejsce wskoczył Kurt Rambis. Team z Los Angeles zakończył zmagania z bilansem 31-19, dającym czwarte miejsce na Zachodzie. Kobe tymczasem znów zanotował progres, dostarczając 19,9 punktu, 5,3 zbiórki, 3,8 asysty oraz 1,4 przechwytu. Co najważniejsze, we wszystkich spotkaniach wybiegał na boisko w pierwszej piątce, grając średnio przez niemal 38 minut.

Szamotanina z O’Nealem nie stanowiła dla Bryanta swego rodzaju uwolnienia złej energii oraz oczyszczenia umysłu. Z tygodnia na tydzień było coraz gorzej, a „Black Mamba” nadal izolował się od reszty zespołu, od czasu do czasu spotykając się tylko z Derekiem Fischerem lub Travisem Knightem. Ten pierwszy również nie był duszą towarzystwa i bardziej skupiał się na modlitwie oraz czytaniu biblii niż na imprezowaniu. Potrafił jednak żyć w zgodzie z kumplami, biorąc udział w drużynowych obiadach i rezygnując przy tym z wyjść do klubu. Kobemu nie mieściło się to w głowie. – On nawet w szkole średniej nie był typem gościa, z którym dało się wyskoczyć na miasto – opowiada Cuttino Mobley, znany koszykarz pochodzący z Filadelfii. – Cenił sobie prywatność i wydaja mi się, że innym ciężko to było zrozumieć. A jeśli czegoś się nie rozumie, to zazwyczaj się tego nie lubi.

„Czarna Mamba” nie praktykował imprezowania z kolegami z drużyny nie dlatego, że uważał ich za gorszych od siebie. Młodzieniec po prostu starał skupiać się tylko i wyłącznie na grze. Nie chciał być również postrzegany jako typowy gracz NBA, który wchodząc do klubu nocnego otoczony jest kumplami z dzielnicy oraz wianuszkiem dziewczyn. – Nie zamierzam wpaść w takie kłopoty jak Mike Tyson – zwykł mawiać. Życie uczy jednak, że nie wolno przesadzać ani w jedną, ani w drugą stronę. Izolowanie się Kobego od zespołu może i pomagało mu skupiać się na indywidualnych zdobyczach, ale mistrzostwa ligi nie da się wywalczyć w pojedynkę. W dwóch poprzednich kampaniach Lakersi kończyli swoją przygodę z play-offami na późniejszych finalistach ligi, Utah Jazz, doznając przy tym dość bolesnych porażek. W sezonie 1998/99 sytuacja w pewnym sensie się powtórzyła, gdyż Jeziorowcy w półfinale Konferencji Zachodniej musieli uznać wyższość późniejszych czempionów, San Antonio Spurs, ulegając im aż 0-4.

Stwierdzenie, że nie samą koszykówką człowiek żyje, to w przypadku Kobego Bryanta spore nadużycie. „Black Mamba” przez cztery lata spotykał się z Jocelyn Ebron, a ślepo zakochana dziewczyna na każdym kroku doświadczała tego, że to nie ona jest najważniejsza dla swojego chłopaka. Z tego powodu niemal każda randka kończyła się na tym, czego chciał Kobe, czyli na oglądaniu kaset wideo z popisami Michaela Jordana oraz Magica Johnsona. – W kółko chciał to oglądać – opowiada. – Wtedy nie przeszkadzało mi to, bo pragnęłam po prostu wspólnie spędzać z nim czas. Patrząc jednak z dzisiejszej perspektywy, był to z jego strony czysty egoizm.

Podczas nielicznych chwil, w których Kobe nie myślał o baskecie, wyobrażał sobie siebie jako gwiazdę rapu. Będąc zawodnikiem Lakersów nadal należał do grupy CHEIZAW, którą oprócz niego tworzyli wówczas: Broady Boy, Anthony Bannister, Russell Howard, Akia Stone oraz Sai Bey. Tuż przed podpisaniem umowy z firmą Sony ze składu odszedł Jester, któremu nie podobały się warunki kontraktu. Wielkiemu wydawcy prawdopodobnie nie zależało jednak na wypromowaniu CHEIZAW, a zarobieniu grubej kasy na znanym sportowcu, jakim bez dwóch zdań był już wtedy Kobe. Specjaliści od marketingu wiedzieli też co robią, kiedy nagle głos „Black Mamby” pojawił się w utworze „3 X’s Dope” na albumie „Respect”, należącym do dyskografii… Shaquille’a O’Neala. – Wiesz, co jest najzabawniejsze? On brzmiał naprawdę zarąbiście – wspomina z rozbawieniem współpracująca z „Shaqiem” raperka Sonja Blade. – W porównaniu do dzisiejszych MC’s wręcz fenomenalnie, totalny underground. W ogóle nie miało się wrażenia, że to Kobe Bryant. Gdybym przesłuchała jego fragment i nie wiedziała, kto go wykonuje, to chciałabym więcej. Dziś już nikt tak nie rapuje. Przez te wszystkie lata nie słyszałam, żeby ktokolwiek nabijał się z tamtego wykonania, bo było naprawdę dobre.

Sony zawsze było twardym graczem na rynku muzycznym. Projekt potencjalnego albumu CHEIZAW najpierw przekształcił się w płytę grupy z gościnnym występem Kobego Bryanta, a następnie w… solowe dzieło koszykarza Los Angeles Lakers. Gdy jednak wydawca zaczął naciskać na zmianę stylu z surowego rapu na bardziej popowy, wtedy założyciel CHEIZAW, Anthony Bannister, powiedział „pas”. Zanim na dobre wrócił do Filadelfii, w listopadzie 1999 roku spotkał się jeszcze z „Black Mambą” w Santa Monica. Panowie zjedli wspólnie śniadanie, po czym udali się na zakupy. W sklepie Kobe pokazał przyjacielowi okładkę jednego z kolorowych pism, na której widniał Will Smith. Stwierdził przy tym, że chciałby podążać jego drogą. Anthony’emu nie spodobały się te słowa. Próbował uzmysłowić przyjacielowi, żeby nie zdradzał ideałów, lecz jego starania okazały się daremne.

Mniej więcej w tym samym czasie Bryant poznał szesnastoletnią Vanessę Laine – aspirującą modelkę, która występowała wówczas jako tancerka w jednym z teledysków Snoop Dogga. Dziewczyna od razu wpadła w oko młodemu koszykarzowi Lakersów, a ten również jej się spodobał. Niedługo później Kobe zaczął regularnie podjeżdżać swoim czarnym mercedesem pod liceum, w którym uczyła się jego nowa sympatia. Mieszkała ze swoim przybranym dziadkiem, więc miała sporo swobody i nie musiała przejmować się głosami osób nieprzychylnie patrzących na jej relację z o pięć lat starszym facetem. Sielanka trwała jednak do momentu, w którym o romansie dowiedziały media. Niedługo później nad Marina High w Huntington Beach zaczęły latać helikoptery, z których paparazzi próbowali robić parze zdjęcia. Sytuacja stała się na tyle uciążliwa, że w końcu władze liceum zakazały Bryantowi zbliżania się do kampusu oraz towarzyszenia Vanessie podczas szkolnych uroczystości.

Z mistrzowskim pierścieniem na palcu

Tylko wyjątkowy trener potrafi okiełznać rozbuchane ego gwiazdy basketu. W sezonie 1999/2000 Lakersi wywalczyli mistrzostwo NBA i wydawało się, że Kobe wreszcie trafił na kogoś takiego.

Michael Jordan po kampanii 1997/98 po raz drugi zawiesił koszykarskie obuwie na kołku. Jego Byki świętowały wtedy trzeci tytuł mistrzowski z rzędu, a on wciąż był najlepszym zawodnikiem w lidze i z powodzeniem mógł się bić o kolejne trofeum im. Larry’ego O’Briena. Coach Phil Jackson miał jednak nieco inne plany, a „Jego Powietrzna Wysokość” nie wyobrażał sobie gry pod batutą innego szkoleniowca. Tymczasem „Zen Master” po rocznej przerwie od trenowania wrócił do zawodu obejmując nie Chicago Bulls, a… Los Angeles Lakers. – Wierzę, że to grupa zawodników pragnących sięgnąć szczytu, lecz niewiedzących jak tego dokonać – mówił po parafowaniu kontraktu z Jeziorowcami. – Nie jestem jednak zbawicielem i wszystko jest w ich rękach.

Kobe powiedział kiedyś, że to jakim jest graczem zawdzięcza liceum Lower Merion oraz Greggowi Downerowi. Trener ten potrafił tak pokierować młodym koszykarzem, że wszystkie jego wady nagle zamieniały się w zalety. Mniej utalentowani koledzy nie przeszkadzali Bryantowi na parkiecie, a starali się go uzupełniać. W teamie z „Miasta Aniołów” do momentu zatrudnienia Phila Jacksona miało się natomiast wrażenie, że jest dokładnie na odwrót. – Myślę, iż wkrótce ujrzymy wiele zmian – legendarny Magic Johnson komentował zatrudnienie nowego szkoleniowca przez klub, którego stał się synonimem. – Najważniejszą będzie to, że zaczniemy wreszcie tworzyć zespół, w którym każdy pracuje równie ciężko. Wzmocnimy defensywę. Jackson to typ zwycięzcy. Wprawdzie nie będzie miał do dyspozycji Michaela, ale co z tego? Przecież Pat Riley radził sobie znakomicie beze mnie oraz Kareema.

Del Harris oraz Kurt Rambis nie potrafili pogodzić ze sobą Kobego i Shaqa, co prowadziło do tego, że Lakersi nie posiadali lidera, mając jednocześnie w składzie dwóch zawodników predysponowanych do wyprawiania rzeczy niemożliwych. Zaangażowanie „Zen Mastera” miało rozwiązać ten problem raz na zawsze. – Po każdej porażce pojawiają się zgrzyty – oceniał Jerry West, generalny menadżer Jeziorowców. – Być może nie byliśmy wystarczająco dobrzy, być może nie potrafiliśmy postawić kolejnego kroku, a być może po prostu brakowało nam dojrzałości. Osobiście uważam, że teraz wypełniony zostanie właśnie ten obszar. Phil chce, żeby ci zawodnicy nabrali wiary w siebie, a słuchając jego wypowiedzi można dojść do wniosku, że ten facet wie, co mówi.

W sportowym życiu „Czarnej Mamby” pojawił się nowy trener, a prywatnie gracz Jeziorowców wciąż spotykał się z Vanessą Laine. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego władze liceum Marina High zabroniły mu się pojawiać na terenie szkoły oraz w jej okolicach. Pozostawał również obojętny na nieprzychylne głosy rodziców, którym nowa sympatia syna nieszczególnie przypadła do gustu. Joe i Pam uważali, iż Vanessa w ogóle nie pasuje do Kobego ze względu na swój bardzo młody wiek, wyzywający wygląd, brak kultury oraz… kolor skóry. Laine miała białego ojca i matkę Latynoskę, więc nie za bardzo pasowała do towarzystwa, w którym wszyscy byli czarnoskórzy. – Wiedzieliśmy, że tak bardzo przywiązał się do niej dlatego, że potrzebował kogoś bliskiego, z kim mógłby spędzać czas – opowiada jeden ze znajomych Kobego. – Nie wiem czy to była miłość, czy Bryant po prostu cieszył się z tego, że ma kogoś, kto akceptuje go wraz ze wszystkimi wadami. Nie rozumiał, że ona była jeszcze dzieckiem, któremu strasznie imponowała jego sława. Co on w niej widział? Czystość, niewinność oraz kogoś, kto jeszcze nie poddał się brutalnym regułom rządzącym tym światem.

Pod wodzą Phila Jacksona Jeziorowcy rozwijali skrzydła powoli, lecz nie było na nich mocnych, kiedy ostatecznie to uczynili. Przed lutowym Weekendem Gwiazd bilans teamu z „Miasta Aniołów” brzmiał 37-11, ale później Bryant i spółka ponieśli już tylko cztery porażki, co dało na koniec sezonu zasadniczego 67 zwycięstw oraz 15 niepowodzeń. Żadna ekipa w lidze nie radziła sobie lepiej, więc Lakersi w play-offach mogli liczyć na przewagę własnego parkietu. „Black Mamba” rozgrywał najlepszą kampanię w swojej dotychczasowej karierze. Urodzony w Filadelfii rzucający obrońca dostarczał średnio 22,5 punktu, 6,3 zbiórki, 4,9 asysty i 1,6 przechwytu, dzięki czemu znalazł się nie tylko w pierwszej piątce Zachodu na All-Star Game, ale również w pierwszym zespole najlepszych obrońców oraz drugiej piątce ligi. – Przestał wreszcie traktować każdy mecz jak osobiste wyzwanie i nie wyprawia już na parkiecie rzeczy, które wpędzały jego oraz zespół w kłopoty – oceniał Kobgo Rick Fox, kolega z teamu.

W pierwszej i drugiej rundzie play-offów Lakersi bezbłędnie wykorzystali atut swojej nowej hali, Staples Center, pokonując 4-2 Sacramento Kings oraz 4-1 Phoenix Suns. W finale Konferencji Zachodniej podopieczni Phila Jacksona natrafili jednak na opór ze strony Portland Trail Blazers i w celu dobrnięcia do wielkiego finału musieli rozegrać aż siedem spotkań i dwa razy zaznać goryczy porażki przed własną publicznością. W najważniejszych meczach sezonu 1999/2000 żelazną pierwszą piątkę Los Angeles Lakers stanowili: Kobe Bryant, Shaquille O’Neal, Glen Rice, Ron Harper oraz A.C. Green, a z ławki wspomagali ich przede wszystkim Brian Shaw, Robert Horry, Derek Fischer i Rick Fox. Skład ten prezentował się naprawdę imponująco, ale prowadzeni przez Larry’ego Birda Indiana Pacers nie stali na straconej pozycji, gdyż Reggie Miller, Rick Smits czy Jalen Rose również gwarantowali jakość pozwalającą walczyć o mistrzowski tytuł.

Pierwsze dwie odsłony finałowej serii ekipa z „Miasta Aniołów” rozstrzygnęła na swoją korzyść, choć w tej drugiej „Black Mamba” po jednym z rzutów dzięki „pomocy” Jalena Rose’a wylądował tak nieszczęśliwie, że doznał kontuzji kostki, która uniemożliwiła mu dalszą rywalizację nie tylko w trwającym spotkaniu, ale również w kolejnym. Pod nieobecność swojego asa Lakersi polegli w pierwszym starciu w Conseco Fieldhouse, lecz w następnym triumfowali po dogrywce 120:118 i podwyższyli prowadzenie w serii na 3-1. Tamten mecz w Indianapolis był idealną demonstracją siły drzemiącej w połączeniu takich zawodników jak Kobe oraz Shaq. Ten drugi przeszedł samego siebie dostarczając 36 punktów oraz 21 zbiórek, ale kiedy na dwie i pół minuty przed końcem dogrywki musiał opuścić parkiet z powodu przekroczenia limitu fauli, to wtedy absolutne dowodzenie przejął Kobe. – Spojrzał tylko na mnie i powiedział: „Wiem, co robić” – wspomina O’Neal. – Właśnie tego potrzeba, kiedy prowadzisz z przeciwnikiem wymianę ciosów. Gdy lewa ręka doznaje kontuzji, to prawa musi działać ze zdwojoną siłą, żeby powalić rywala na deski.

„Black Mamba” w meczu numer cztery przeciwko Pacers spędził na boisku aż 47 z 53 możliwych minut, a przecież jeszcze niedawno był niezdolny do gry ze względu na uraz. Rzucający obrońca Jeziorowców w dogrywce trafił swoje wszystkie cztery rzuty, pieczętując zwycięstwo Jeziorowców na 5,9 sekundy przed końcową syreną. – Takie spotkania spotkania oglądałem w dzieciństwie z wypiekami na twarzy, a o zwycięstwie w takim stylu marzyłem przez całe swoje życie – mówił na gorąco Bryant, który zakończył tamtą pamiętną potyczkę z dorobkiem 28 „oczek”, 4 zbiórek oraz 5 asyst. – Patrząc na jego poczynania w tym spotkaniu, miałem przed oczami Magica oraz Kareema, którzy również przejmowali inicjatywę w kluczowych momentach najważniejszych spotkań – chwalił kumpla Derek Fischer. – Kobe poczynił ogromne postępy od czasu pamiętnego meczu z Utah Jazz – komplementował rywala Sam Perkins, wówczas rezerwowy środkowy Indiany Pacers. – On jest teraz zupełnie inną osobą. Stał się graczem pokroju Michaela.

Każdy doświadczony zawodnik wie, że w NBA nie ma odpuszczania, i że rywalizacja w finałowej serii nie jest rozstrzygnięta do momentu odniesienia czwartego zwycięstwa przez jeden z zespołów. Pogrążeni w euforii Jeziorowcy najwyraźniej o tym zapomnieli i polegli w meczu numer pięć różnicą aż 33 punktów. Bryant tymczasem w jednej chwili z bohatera stał się gościem, który w 37 minut uzbierał ledwie 8 „oczek” przy skuteczności z pola 4/20. Na szczęście jednak dla Kobego kolejne starcie miało już miejsce w Staples Center, a Lakersi choć po trzech kwartach przegrywali 79:84, to ostatecznie pokonali podopiecznych Larry’ego Birda 116:111 i mogli świętować powrót na mistrzowski tron po jedenastu latach posuchy.

Państwo Bryantowie w domowym zaciszu patrzyli na Vanessę i jej rodzinę złym okiem, ale publicznie starali się tego nie okazywać i wspólnie z matką oraz ojczymem dziewczyny dopingowali swojego syna podczas meczów NBA. Miarka przebrała się dopiero, kiedy po około pół roku znajomości młody koszykarz oświadczył się nastolatce i oznajmił rodzicom, że zamieszka ona w posiadłości przy Pacific Palisades. Joe i Pam starali się uzmysłowić Kobemu, że działa zbyt pochopnie, i że daje Vanessie zbytnią swobodę wydawania pieniędzy. Zaproponowali, żeby jeszcze raz gruntownie przemyślał swe małżeńskie plany i ewentualnie spisał chociaż intercyzę. Zawodnik Lakersów zamierzał jednak wszystko rozegrać po swojemu – tak jak na boisku. – Był strasznie rozdarty i zdenerwowany tymi wszystkimi naciskami – opowiada Rebecca Tonahill, przyjaciółka zawodnika. – Nie tylko jego rodzina nie pochwalała pomysłu zawarcia tego małżeństwa. Nawet Phil Jackson doradzał mu, żeby jeszcze poczekał, a kilku zawodników z Michaelem Jordanem na czele dzwoniło do niego i również proponowało mu zwolnienie tempa lub spisanie intercyzy.

Nie dość, że relacje „Black Mamby” z rodzicami uległy dużemu ochłodzeniu, to w swoim pozakoszykarskim hobby gracz Jeziorowców również nie miał powodów do optymizmu. W styczniu 2000 roku wspólnie z Tyrą Banks nagrał singiel pt. „K.O.B.E.”. Utwór ten został wykonany nawet podczas Weekendu Gwiazd w Oakland, ale nie został życzliwie przyjęty w branży ze względu na odejście od undergroundowego stylu, który do tamtej pory stanowił znak rozpoznawczy Bryanta. Kobe zrozumiał swój błąd i zapragnął, żeby jego planowany album nawiązywał stylistycznie do podziemia, lecz wytwórnia Sony miała inną wizję, która niekoniecznie pokrywała się z wizją słynnego koszykarza. Niedługo później „Czarna Mamba” próbował jeszcze działać z własną, niezależną wytwórnią, ale próby te można porównać do kariery baseballowej Michaela Jordana.

Istnieją ludzie, którzy jeśli coś sobie postanowią, to dążą do realizacji tego postanowienia wbrew wszelkim przeciwnościom oraz głosom otoczenia. Kobe Bryant należał do tej grupy i między innymi właśnie dlatego 18 kwietnia 2001 roku w kościele katolickim w Dana Point poślubił Vanessę Laine, a jego rodzina oraz koledzy z drużyny nie wzięli udziału w tej uroczystości. Młoda para nie spisała też intercyzy, a gwiazdor Lakersów wkrótce sprzedał posiadłość przy Pacific Palisades, dając bliskim jednoznaczny sygnał, żeby wracali do Filadelfii.

Jeziorowcy tymczasem w sezonie 2000/01 walczyli o kolejne mistrzowskie pierścienie. Shaq z Kobem wciąż jednak nie mogli dojść do porozumienia. O’Neal uważał Bryanta za boiskowego egoistę i twierdził, że bez niego Lakersi byliby jeszcze lepszym zespołem. W końcu w połowie rozgrywek legitymowali się bilansem zaledwie 27-14 i niemal pewnym już było, że nie powtórzą wyczynu z poprzedniej kampanii. Zawodnicy Phila Jacksona ostatecznie wygrali 56 spotkań, notując przy tym 26 porażek, co pozwoliło im na zajęcie drugiego miejsca na Zachodzie, tuż za San Antonio Spurs. Szanse na tytuł były więc całkiem spore, ale topór wojenny pomiędzy centrem a rzucającym obrońcą musiał zostać zakopany chociaż na czas play-offów. – Oni zachowują się zupełnie jak dzieciaki w piaskownicy. Oddaj mi mój samochodzik, bo jak nie, to dostaniesz piaskiem w twarz. Muszą być teraz mężczyznami doceniającymi nawzajem swoje umiejętności oraz tworzącymi na parkiecie jeden zespół – oceniał sytuację Phil Jackson.

Three-peat

Do sezonu 2001/02 tylko trzy zespoły NBA zdobywały co najmniej trzy tytuły mistrzowskie z rzędu. Wkrótce jednak do Minneapolis Lakers, Boston Celtics oraz Chicago Bulls dołączyła ekipa Jeziorowców z LA.

W lidze zawodowej mawia się, że nawet najlepszy bilans w kampanii regularnej jest nieistotny, jeśli nie przełoży się na triumf w całych rozgrywkach. Choć Kobe i Shaq nie przepadali za sobą nawzajem, to ofensywa oparta na trójkątach pozwalała im idealnie funkcjonować w jednym teamie, a ich wzajemne nieporozumienia nie miały przełożenia na wyniki osiągane przez zespół w kluczowych meczach. Phil Jackson musiał się jednak nagimnastykować przy tym o wiele bardziej niż wtedy, gdy miał do dyspozycji Michaela Jordana i Scottiego Pippena podczas pracy w „Wietrznym Mieście”. Ten drugi potrafił bowiem egzystować w cieniu „Jego Powietrznej Wysokości”, a w Los Angeles stacjonowało dwóch samców alfa, z których żaden nie miał zamiaru oddawać palmy pierwszeństwa.

Na początku XXI wieku „Black Mamba” miał już status wielkiej gwiazdy, ale to Shaquille O’Neal był człowiekiem-instytucją. Shaq nagrywał płyty, występował w filmach i zgarniał statuetki MVP sezonu zasadniczego oraz finałów. Bryant czuł z tego powodu niemałą zazdrość, ale w kampanii 2000/01 notował średnio 28,5 punktu, 5,9 zbiórki, 5 asyst oraz 1,7 przechwytu, więc mógł być z siebie naprawdę dumny. W play-offach natomiast wcisnął gaz do dechy i w znacznej mierze przyczynił się do tego, że Lakersi w drodze do wielkiego finału nie przegrali ani jednego spotkania, eliminując kolejno Portland Trail Blazers, Sacramento Kings i San Antonio Spurs. – Pewnego dnia zapytałem Kobego: „W czym problem?” – wspomina Phil Jackson. – „Ta gra jest zbyt nudna dla mnie. W prostych akcjach ofensywnych nie jestem w stanie pokazać pełni swoich umiejętności”, odparł. Rzekłem więc: „Zdaję sobie z tego sprawę, ale musimy wygrywać mecze podejmując jak najmniejsze ryzyko oraz nie narażając się na przemęczenie czy urazy”. On jednak tego nie rozumiał i nie chciał, żeby czyjś sposób myślenia stał się jego sposobem myślenia. Ktoś kiedyś powiedział mi, że w liceum Bryant sabotował czasem mecze swojej drużyny, doprowadzając do sytuacji, w których wynik był na styku. Wtedy mógł rozgrywać końcówkę po swojemu. Robić takie rzeczy tylko po to, żeby znaleźć się w centrum uwagi? Dla mnie to szok.

Biorąc pod uwagę to jak bardzo Kobe i Shaq się nie znosili, aż trudno uwierzyć, że od czasu do czasu prawili sobie w mediach komplementy. Nie wiadomo na ile były to typowo PR-owe zagrywki, a na ile szczere słowa, ale O’Nealowi trudno było przejść obojętnie obok występu młodszego kolegi w starciu numer jeden przeciwko Ostrogom, kiedy to Bryant uzbierał 45 „oczek” i 10 zbiórek przy całkiem niezłej skuteczności z pola 19/35. – Kobe spisał się po prostu fenomenalnie – mówił. – Kiedy gra w ten sposób, to jest bezdyskusyjnie najlepszym zawodnikiem w tej lidze. W samych superlatywach o rzucającym obrońcy rodem z Filadelfii wypowiadał się również bardzo oszczędny zwykle w słowach coach Spurs – Gregg Popovich: – To nie jest typ kolesia, który biega tylko z jednego końca boiska na drugi, bazując przy tym wyłącznie na talencie. On wykorzystuje swoje umiejętności, a do tego gra naprawdę mądrze. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co wskazuje zegar, jaka jest sytuacja drużyny i gdzie są jego koledzy. Kobe w ostatnim czasie naprawdę zrobił ogromny krok naprzód.

Michael Jordan w wieku dwudziestu dwóch lat rozgrywał dopiero swój drugi sezon na parkietach NBA, a jego Byki z ledwością dostały się do play-offów, gdzie z miejsca trafiły na Boston Celtics i już po trzech meczach mogły myśleć o kolejnej kampanii. Tymczasem dwudziestodwuletni Kobe Bryant dzięki pominięciu koledżu był w trakcie swoich piątych zmagań w roli zawodowca, a rok wcześniej miał już okazję cieszyć się z pierwszego mistrzowskiego pierścienia. Biorąc pod uwagę bliźniaczy styl gry obu jegomościów, w trakcie play-offów rozgrywek 2000/01 niektórzy nie mogli powstrzymać się przed porównaniami. – Cześć, numerze „23” – witał rzucającego obrońcę Lakersów rezerwowy center teamu z „Miasta Aniołów, Horace Grant, który był jednym ze współautorów mistrzowskiej trylogii Chicago Bulls w latach 1991-93. – On gra zupełnie tak, jakby miał na koszulce numer „23” – mówił Grant. – Ja mam już trzydzieści pięć lat i grzeję ławę, ale jestem jego wielkim fanem. On ma tylko dwadzieścia dwie wiosny, świetnie panuje nad piłką, ma doskonały rzut i nie boi się zawodników wyższych o kilkanaście centymetrów.

Choć Philowi Jacksonowi strasznie trudno było okiełznać ego Kobego, to legendarny już wtedy coach również dostrzegał wiele podobieństw pomiędzy Bryantem a Jordanem. – To zawodnicy o niemal identycznej wizji gry oraz skali talentu. Łączy ich też niesamowita wola ciągłego zwyciężania, a także umiejętność kończenia akcji przeciwko dużo wyższym oraz silniejszym rywalom – twierdził „Zen Master”. Wszystkie te słowa były dla „Czarnej Mamby” bardzo miłe, lecz zawodnik Los Angeles Lakers w dłuższej perspektywie nie chciał być postrzegany jako kopia „Jego Powietrznej Wysokości”. Pragnął, żeby wszyscy zachwycali się Kobem Bryantem, a nie ciągle komentowali, że wreszcie mogą oglądać kogoś, kto przypomina im Michaela Jordana. – Nie ma i nigdy nie będzie drugiego „MJ-a” – „Black Mamba” ucinał wszelkie takie dyskusje.

Od drugiego trofeum im. Larry’ego O’Briena Kobego dzieliły cztery zwycięstwa przeciwko Philadelphii 76ers z fenomenalnym Allenem Iversonem na czele. Nadchodzące finałowe starcia były więc dla „Black Mamby” słodko-gorzkie, gdyż zawodnik Lakersów z jednej strony miał okazję do powrotu w rodzinne strony, a z drugiej musiał grać przeciwko drużynie z miasta, któremu zawdzięcza sporą część swojej koszykarskiej edukacji. Po pierwszym starciu w Staples Center to jednak Siedemdziesiątki Szóstki były bliżej sukcesu. Kobe uzyskał tylko 15 „oczek” przy fatalnej skuteczności 7/22 z pola, a jego team poległ 101:107. Zacięty mecz zakończył się dogrywką oraz okraszony był fantastycznym pojedynkiem strzeleckim Shaquille’a O’Neala (44 punkty) z Allenem Iversonem (48 punktów). Bryant tym razem musiał usunąć się w cień.

Starcie numer jeden przeciwko 76ers było najgorszym występem „Black Mamby” w całej serii, a Shaq cały czas utrzymywał swój stratosferyczny poziom, dzięki czemu Jeziorowcy wygrali cztery kolejne potyczki i pozostali w ten sposób na ligowym tronie. Ci, którzy wieńczyli rychły koniec ekipy Phila Jacksona ze względu na konflikt dwóch najlepszych graczy, musieli po raz kolejny obejść się smakiem i zacząć opowiadać, że w sezonie 2000/01 jeszcze się udało, ale w kolejnym drużyna na pewno już nie da rady udźwignąć takiego ciężaru. W końcu to O’Neal po raz drugi z rzędu został nagrodzony statuetką MVP finałów, a Bryant czuł przez to pewien niedosyt, bo team wygrał najważniejsze trofeum, ale on nie został uznany za najlepszego gracza na parkiecie. – Cieszymy się, ale do stycznia, kiedy ludzie znów zaczną mówić, że jeden z nas musi odejść – Kobe podsumował minione finały.

Drugi tytuł z Lakersami to dla Bryanta ładunek wielu sprzecznych emocji. Od jego ślubu z Vanessą minęły już dwa miesiące, a on nadal nie zamienił nawet jednego słowa ze swoimi rodzicami. Choć taka sytuacja była po części jego winą, to nie można powiedzieć, że jej nie przeżywał. Ciągłe stawianie na swoim sprawiło, że siedział pod prysznicem z trofeum w rękach i płakał, zamiast dzielić te piękne chwile z najbliższymi. – To wszystko przez ojca – tłumaczył później. Mijały kolejne miesiące, a sytuacja się nie zmieniała. Dopiero zamachy terrorystyczne z 11 września 2001 roku sprawiły, że Kobe zadzwonił do mamy w celu upewnienia się, iż wszyscy jego bliscy są bezpieczni. W końcu Pam jako pierwsza wyciągnęła rękę i zaprosiła syna z żoną na obiad podczas gdy młodzi przyjechali na krótki urlop do Filadelfii. Vanessa nie miała jednak ochoty na takie spotkanie, a mąż nie potrafił się jej sprzeciwić.

Nic tak nie pozwala zapomnieć o problemach jak rzucenie się w wir pracy. W przypadku Kobego rozwiązanie to chyba jednak nie do końca się sprawdziło. 10 lutego 2002 roku w hali First Union Center odbył się tradycyjny Mecz Gwiazd. Dla Bryanta był to dzień szczególny, gdyż mógł zaprezentować się przed publicznością ze swego rodzinnego miasta i uczynił to w sposób szczególny, prowadząc Zachód do triumfu 135:120. Jego dorobek w postaci 31 „oczek”, 5 zbiórek oraz 5 „asyst” został nagrodzony statuetką MVP oraz… buczeniem kibiców. To strasznie bolało po tym jak zaledwie kilka dni wcześniej w liceum Lower Merion miała miejsce uroczysta ceremonia zastrzeżenia koszulki z numerem, którego używał.

– Byłem naprawdę bardzo zbulwersowany tym faktem. Takie coś strasznie boli, a ja pragnąłem po prostu wyjść na parkiet i zagrać najlepiej jak potrafię. Oni buczeli, ale ja nadal czuję się w tym mieście jak w domu i mimo wszystko lubię tu grać – powiedział Bryant. „Czarna Mamba” na parkiecie i poza nim nie posiadał wielu przyjaciół, ale każdy prawdziwy sportowiec potrafił docenić jego wyjątkowe umiejętności oraz niesamowitą wręcz wolę ciągłego zwyciężania. – Strasznie mu współczułem. W takim momencie człowiek chce się podzielić ze wszystkimi swoją radością, a wielka część tej radości została w nim zabita, bo przecież to chłopak z tego miasta – skomentował Allen Iverson. – Próbowałem znaleźć wytłumaczenie na to, dlaczego publiczność buczała i nagle mnie oświeciło, że jestem w Filadelfii, a tutaj takie zachowanie to niemal tradycja – dodał Ray Allen. – Kobe to typ gracza, który wychodzi na parkiet i za każdym razem daje z siebie sto procent. Jestem przekonany, że to buczenie nie zniechęci go do koszykówki. Mnie na pewno by nie zniechęciło. Wydaje mi się, że ta sytuacja da mu dodatkowy zastrzyk energii – spuentował Michael Jordan.

Sezon regularny 2001/02 Lakersi zakończyli z bilansem 58-24, który zapewnił im trzecią lokatę w Konferencji Zachodniej. W zespole nadal trwały sprzeczki pomiędzy Bryantem a O’Nealem o to, któremu z nich należy się rola przywódcy, a kibice podzielili się przez to na dwa obozy wsparcia. To wszystko jednak schodziło na dalszy plan, kiedy na parkiecie trwała walka o trzeci z rzędu mistrzowski tytuł oraz zapisanie się w księgach jako jeden z najlepszych teamów w historii ligi zawodowej. W pierwszej rundzie play-offów podopieczni Phila Jacksona spotkali się z Portland Trail Blazers i zakończyli serię bez porażki. Następną ofiarą Kobego i spółki byli San Antonio Spurs, którzy zdołali wygrać tylko jedno spotkanie z pięciu. Czas na prawdziwy bój przyszedł dopiero w finale Zachodu, który okazał się zwycięskim dla Jeziorowców, siedmiomeczowym horrorem z dogrywką w decydującym starciu.

W porównaniu do serii wyłaniającej finalistę reprezentującego Konferencję Zachodnią, starcia rozstrzygające o trofeum im. Larry’ego O’Briena były dla Los Angeles Lakers jedynie spacerkiem. New Jersey Nets dysponowali takimi zawodnikami jak Kenyon Martin, Jason Kidd, Kerry Kittles, Keith Van Horn czy Todd MacCulloch, ale to nie pozwoliło im wygrać nawet jednego spotkania z teamem, na czele którego stali Kobe Bryant i Shaquille O’Neal, mający za sobą m.in. Dereka Fischera, Ricka Foxa, Roberta Horry’ego, Deveana George’a, Briana Shawa i Samakiego Walkera. Three-peat stało się faktem, a statuetka MVP finałów po raz kolejny wylądowała w rękach Shaqa. „Black Mamba” musiał zadowolić się nominacjami do pierwszej piątki NBA oraz drugiej piątki obrońców za dostarczanie w kampanii zasadniczej średnio 25,2 punktu, 5,5 zbiórki, 5,5 asysty oraz 1,5 przechwytu.

– Pierwszy tytuł zawsze smakuje wyjątkowo, bo to coś zupełnie nowego w twoim życiu – opowiada Kobe. – Ten pierwszy zawsze będzie tym najlepszym. Ten drugi również jednak był niezapomniany, ponieważ w drodze do niego musieliśmy przezwyciężyć wiele trudności. Dzięki temu trzeciemu dopisaliśmy się do listy najwybitniejszych teamów w historii. To znakomite uczucie. W serii przeciwko Sacramento przegrywaliśmy już 2-3, ale podjęliśmy rękawice i ostateczny triumf uczyniliśmy jeszcze bardziej wyjątkowym.

Trzęsienie ziemi

Po wywalczeniu three-peat atmosfera w teamie Jeziorowców stawała się coraz gorsza, a Kobe Bryant popadł w problemy osobiste i nie potrafił poświęcić swego ego dla dobra drużyny.

Kampanię 2002/03 „Black Mamba” zakończył w pierwszej piątce NBA i pierwszym zespole obrońców oraz wziął udział w swoim piątym w karierze Meczu Gwiazd. Dostarczał zespołowi średnio 30 punktów, 6,9 zbiórki, 5,9 asysty i 2,2 przechwytu, lecz Los Angeles Lakers w sezonie zasadniczym wygrali zaledwie 50 z 82 gier, a w play-offach dotarli tylko do półfinału konferencji, gdzie ulegli 2-4 późniejszemu mistrzowi, czyli San Antonio Spurs z Timem Duncanem oraz Davidem Robinsonem na pokładzie. Ekipa pod wodzą Phila Jacksona tak naprawdę miała dwóch liderów, ale ani Kobe, ani Shaq w głębi duszy nie byli w stanie zaakceptować takiego stanu rzeczy. Ten drugi nawet otwarcie wypowiadał się, iż to on jest mózgiem drużyny.

– To nie ma znaczenia, do kogo tak naprawdę należy ten zespół – twierdził ironicznie Bryant przed dziennikarzami. – Nikogo to nie obchodzi. Ale OK, to jego team, więc niech on wreszcie zacznie się zachowywać jak na lidera przystało. Koniec z przybywaniem na obóz przygotowawczy w opłakanym stanie fizycznym, kiedy twój zespół liczy na ciebie zarówno na parkiecie, jak i poza nim. Koniec również z obwinianiem innych za swoje porażki oraz pracowników klubu za bagatelizowanie twoich kontuzji i w efekcie tego niemożność zatuszowania swoich zaniedbań kondycyjnych. Miano lidera oznacza też, że jest się z teamem nie tylko wtedy, gdy wygrywa. Ciężar porażki trzeba potrafić unieść tak samo jak mistrzowskie trofeum. Lider nie prosi również o przedłużenie umowy i nie negocjuje w mediach ponad trzydziestomilionowego kontraktu, kiedy w teamie jest oprócz niego dwóch przyszłych członków Koszykarskiej Galerii Sław, grających niemal za darmo. Mając obok siebie takich zawodników jak Karl Malone, Gary Payton czy Kobe Bryant lider nie może również żądać, żeby każdą piłkę kierować do niego i grozić, że w przeciwnym razie nie będzie pracował w defensywie i na tablicach.

Nikomu nie trzeba uzmysławiać, że „Czarna Mamba” był zawodnikiem o specyficznym charakterze, lecz jego spór z Shaqiem miał różne oblicza i ciężko stanąć po stronie któregokolwiek z nich. Gracze ci zdobyli wspólnie aż trzy mistrzowskie pierścienie, dlatego prawdopodobnie obaj w wielu punktach mieli rację i racji tej nie mieli. Różnica zdań przez trzy kampanie napędzała ich do wielkich sukcesów, ale w pewnym momencie coś pękło. Zanim jednak nastały rozgrywki 2003/04, to w życiu Kobego Bryanta nastąpiło prawdziwe trzęsienie ziemi. Na początku lipca 2003 roku słynny koszykarz został bowiem aresztowany w Eagle w stanie Kolorado i oskarżony o gwałt na dziewiętnastoletniej pracownicy hotelu The Lodge and Spa at Cordillera, gdzie przygotowywał się do czekającej go operacji kolana pod okiem doktora Richarda Steadmana. Po wpłaceniu kaucji w wysokości dwudziestu pięciu tysięcy dolarów sportowiec został momentalnie zwolniony, ale zawisło nad nim widmo poważnego wyroku.

18 lipca 2003 roku, gdy cała sprawa wyszła już na jaw, Kobe zwołał konferencję prasową, na której przyznał, iż zdradził z Katelyn Faber swoją żonę, która zaledwie pół roku wcześniej urodziła mu córkę. Twierdził jednak, że stało się to za zgodą pracownicy hotelu. – Nie zmusiłem jej do zrobienia czegokolwiek wbrew jej woli. Jestem niewinny. Siedzę tu teraz przed tłumem ludzi i jestem na siebie wściekły z powodu tego, że dopuściłem się zdrady. Kocham swoją żonę z całego serca – mówił ze łzami w oczach i Vanessą u boku. Tymczasem dziewczyna oskarżająca Bryanta oglądała tamto wystąpienie z wielkim zdumieniem: – Nie mogłam uwierzyć w to, że ona tam siedziała i w ogóle nie przejmowała się tym, iż mąż ją zdradził.

Cofnijmy się jednak do 30 czerwca 2003 roku, kiedy cała sprawa miała swój początek. Wtedy właśnie Bryant przybył do The Lodge and Spa at Cordillera, gdzie przywitała go młoda konsjerżka, która momentalnie wpadła mu w oko. Gdy dziewczyna odprowadziła Kobego i jego ochronę do apartamentów, koszykarz wziął ją na bok i poprosił, żeby pokazała mu cały obiekt. Ta się zgodziła, poflirtowali trochę, a po wszystkim sportowiec zaprosił Katelyn do swojego pokoju. Zaledwie pięć minut później rozczochrana i zrozpaczona dziewiętnastolatka wybiegła z pomieszczenia. Jej bielizna była zakrwawiona, podobnie jak koszulka Bryanta. Młoda kobieta opowiedziała o zajściu swojemu przyjacielowi, boyowi hotelowemu, który odprowadził ją do domu, a następnie wrócił do siebie i zdał relację ojcu. Następnego dnia Faber powiadomiła o sprawie matkę i zgłosiła się na policję.

Gdy znany sportowiec zostaje oskarżony o przestępstwo na tle seksualnym, to zazwyczaj od razu odzywa się grono jego obrońców, próbujących szukać dziury w całym. Nie minęło kilka dni, a w prasie zaczęły pojawiać się artykuły mające na celu podważenie wiarygodności domniemanej ofiary. Pisano o tym, że panna Faber miała za sobą dwie próby samobójcze, pobyt w szpitalu psychiatrycznym oraz nieudany występ w talent show „Idol”, co miało budzić dość poważne wątpliwości odnośnie jej prawdomówności. Najzwyczajniej w świecie namalowano obraz niestabilnej emocjonalnie nastolatki, która jest w stanie zrobić wszystko, żeby zaistnieć.

Wstępna rozprawa odbyła się w październiku 2003 roku i miała na celu rozstrzygnięcie czy zasadnym będzie wszczęcie procesu przeciwko Bryantowi. Wtedy do akcji wkroczyła adwokat Kobego – Pamela Mackey. Kobieta postanowiła zrobić wszystko, żeby zniszczyć reputację potencjalnej ofiary i zaczęła kwestionować wyniki obdukcji Katelyn Faber w oparciu o jej bogatą przeszłość seksualną. Co ważne, taktyka ta dawała jej przewagę w starciu z dowodami posiadanymi przez prokuratora Gregga Crittendena oraz szeryfa Douga Wintersa. – Gdy Bryant zaczął ją obmacywać, kobieta próbowała uciekać, lecz sportowiec zagrodził jej drogę i chwycił za szyję – Winters przywołuje zeznania domniemanej ofiary. – Bała się, że ją udusi. Powiedziała też, że następnie ją obrócił, pchnął w kierunku krzesła i zgwałcił. Dwa razy ze łzami w oczach prosiła, żeby tego nie robił, ale on to zignorował. Pięć minut później było już po wszystkim i kazał jej posprzątać.

Prawdopodobnie już nigdy nie dowiemy się, co dokładnie wydarzyło się w pokoju numer „35”, gdyż relacje obu stron drastycznie się różniły, a Bryant i Faber zawarli w końcu porozumienie, którego treść nie została podana do publicznej wiadomości. Spekuluje się, że rzucający obrońca Los Angeles Lakers musiał wyłożyć na stół ponad dwa i pół miliona dolarów. – Na początku chciałbym serdecznie przeprosić tę młodą kobietę za ten incydent – oznajmił „Black Mamba” jeszcze zanim ruszył przeciwko niemu proces cywilny. – Przepraszam ją za moje zachowanie tamtej nocy i za wszelkie konsekwencje, które się z tym wiązały. Miniony rok był dla mnie bardzo ciężki, ale nawet nie wyobrażam sobie przez co ona musiała przejść. Pragnę również przeprosić jej rodziców i przyjaciół, a także moją rodzinę, przyjaciół oraz wszystkich mieszkańców Eagle. Naprawdę wierzyłem, że to zajście między nami było za obopólną zgodą, lecz teraz wiem, iż ona widziała tę sprawę inaczej. Słuchając jej adwokata i zeznań zrozumiałem jej punkt widzenia.

Ostateczne porozumienie pomiędzy Kobem Bryantem a Katelyn Faber zostało osiągnięte dopiero w marcu 2005 roku, a w międzyczasie na parkietach NBA miały miejsce rozgrywki 2003/04, w których Jeziorowcy najpierw osiągnęli bilans 56-26, a następnie dotarli do wielkiego finału ligi, eliminując w play-offach kolejno Houston Rockets, San Antonio Spurs oraz Minnesotę Timberwolves. W wielkim finale przeciwko Detroit Pistons podopieczni Phila Jacksona nie mieli jednak zbyt wiele do powiedzenia, przegrywając aż 1-4. Dla „Black Mamby” seria przeciwko Tłokom miała dodatkowy smaczek, gdyż rywali do triumfu poprowadził jego wielki przyjaciel oraz oponent z dzieciństwa – Richard „Rip” Hamilton.

Gdyby Shaq i Kobe potrafili się dogadać, Lakersi mieliby zdecydowanie większe szanse na czwarty tytuł w ciągu pięciu lat. Kiedy jednak Kobe został oskarżony o gwałt, to O’Neal nie potrafił współczuć koledze, czemu w sumie trudno się dziwić. W końcu doszło do sytuacji, w której klubowe władze nakazały zawodnikom powstrzymać się od sporów na forum publicznym, w efekcie czego rosły środkowy zaczął pomijać Bryanta we wszelkich swoich wypowiedziach. Po porażce z Detroit Pistons Shaq ostatecznie spasował i poprosił o wymianę do innego klubu. – Jeśli pędząc Chevroletem Corvette zbliżasz się do betonowej ściany, to masz świadomość, co się wydarzy po uderzeniu – mówił. – W zaistniałej sytuacji on jest tym Chevroletem, a ja ścianą.

Koniec pewnej epoki w dziejach Los Angeles Lakers stał się faktem, którego tak naprawdę chyba nie dało się uniknąć. – Kiedy w zespole jest dwóch zawodników o tak silnym ego i pragnących zawsze być na czele, to w końcu musi dojść pomiędzy nimi do sprzeczki. Zresztą tak się dzieje w każdej dziedzinie życia, kiedy gra toczy się o wisienkę na torcie – zauważa Horace Grant, wówczas rezerwowy center Jeziorowców. Konflikt z udziałem liderów zespołu mocno dawał się również we znaki „Zen Masterowi”, który musiał zapanować nad dwoma wielkimi graczami o charakterach różnych od siebie niczym ogień i woda. – Shaq może powiedzieć: „Nie chcę tego robić, nie podoba mi się to”, ale zawsze mnie słucha. Kobe natomiast mówi „OK, nie ma problemu”, a następnie robi wszystko po swojemu – opowiada Jackson.

Po sezonie 2003/04 z Jeziorowcami pożegnał się nie tylko Shaquille O’Neal. W kolejnej kampanii w składzie teamu z „Miasta Aniołów” próżno było szukać także Dereka Fischera, Ricka Foxa, Horace’a Granta, Karla Malone czy Gary’ego Paytona, a ze stanowiska głównego coacha ustąpił Phil Jackson. Ten ostatni otwarcie przyznał, że głównym powodem jego decyzji była niesubordynacja „Black Mamby”. – W tym roku wielokrotnie czułem się tak, jakby pomiędzy nami toczyła się jakaś wojna psychologiczna. O dziwo w pewnym momencie doszliśmy do konsensusu, który pozwolił nam konkurować o tytuł – wspominał „Zen Master”. Frustracja Jacksona osiągnęła punkt kulminacyjny w styczniu 2004 roku, kiedy to zakomunikował generalnemu menadżerowi Mitchowi Kupchakowi, że zrezygnuje z posady, jeśli w przyszłym sezonie Kobe nadal będzie zawodnikiem Lakersów. Właściciel zespołu, Jerry Buss, miał tymczasem trochę inną wizję budowy składu, więc w LA został Bryant, a Jackson i O’Neal postanowili szukać innych wyzwań.

Reputacja Kobego Bryanta jako dobrego męża i ojca została brutalnie zniszczona, a sezon 2004/05 zapamiętany zostanie również jako wielki upadek Los Angeles Lakers. Ze średnimi na poziomie 27,6 „oczka”, 5,9 zbiórki, 6 asyst oraz 1,3 przechwytu „Czarna Mamba” był zawodnikiem na poziomie All-Star i trzeciej piątki NBA, lecz jego zespół zanotował potworny regres, kończąc kampanię zasadniczą z bilansem 34-48. Jeziorowców prowadziło przez ten czas dwóch szkoleniowców, Rudy Tomjanovich i Frank Hamblen, a zespół znalazł się poza fazą play-off i kierownictwo musiało podjąć radykalne kroki w celu odbudowy dawnej potęgi. Nowym coachem purpurowo-złotych został więc… Phil Jackson! Wprawdzie o momentalnym powrocie do czołówki nie mogło być mowy ze względu na potrzebę zbudowania składu, ale „Zen Master” nigdy nie potrzebował zbyt wiele czasu na zaprowadzenie swoich porządków.

– Myślałem, że to jedna z tych rzeczy, które nigdy się nie wydarzą. Ważne jest również to, iż czuję się w tej sytuacji bardzo komfortowo. Czuję wsparcie całej organizacji i o wiele większy komfort niż wtedy, gdy przychodziłem tu po raz pierwszy – mówił legendarny coach o swoim rychłym powrocie do „Miasta Aniołów”. A co na to wszystko Kobe? – Czy dogadujemy się jak człowiek z człowiekiem? Nie, ale mamy dobre relacje na płaszczyźnie trener-zawodnik – twierdził. – Bez pomocy Phila nigdy nie zgłębiłbym psychologicznych aspektów koszykówki. Phil pokazał mi grę na zupełnie innym poziomie i dzięki niemu zrozumiałem te wszystkie zmiany tempa oraz inne niuanse. To wszystko dzięki niemu i jego asystentom. Powiedzieć, że on mnie ogranicza byłoby więc szaleństwem, ale też nie będziemy wspólnie jeść kolacji.

Mecz życia i mistrzowska posucha

22 stycznia 2006 roku Kobe Bryant w starciu przeciwko Toronto Raptors zdobył 81 punktów. To drugi wynik w dziejach NBA, tuż za Wiltem Chamberlainem i jego 100 „oczkami” z sezonu 1961/62.

Zestawienie jakim dysponował Phil Jackson nie pozwalało na konkurowanie o mistrzostwo ani w kampanii 2005/06, ani w kolejnej. Wśród partnerów „Black Mamby” trudno było szukać wielkich nazwisk, a najsolidniejszym z nich wydawał się być Lamar Odom, który jednak ani razu nie wystąpił w Meczu Gwiazd. Taki układ sił czynił z Bryanta bezdyskusyjnego lidera i ze średnimi punktów odpowiednio 35,4 oraz 31,6 pozwolił mu sięgnąć po dwie z rzędu korony króla strzelców ligi zawodowej. Urodzony w Filadelfii rzucający obrońca rozgrywał wówczas swój dziesiąty oraz jedenasty sezon na parkietach NBA i o ile na początku swojej kariery osiągnięciami przebijał Michaela Jordana, o tyle na tym etapie miał mniej o m.in. jeden pierścień, sześć nagród dla najlepszego strzelca, pięć statuetek MVP sezonu zasadniczego oraz cztery MVP finałów. Trochę go to bolało, no ale Kobe Bryant chciał być przecież postrzegany jako Kobe Bryant, a nie tylko wierna kopia „Jego Powietrznej Wysokości”.

„MJ” ma na swoim koncie mnóstwo występów, które na przestrzeni lat urosły do miana legend. Co jednak ciekawe, na liście zawodników z największą liczbą punktów w pojedynczym meczu plasuje się na dopiero dwunastej lokacie z dorobkiem 69 „oczek” w konfrontacji z Cleveland Cavaliers. Aż sześć pozycji w pierwszej dziesiątce okupuje niezapomniany Wilt Chamberlain, ale pomiędzy niebotyczne wyniki osiągane przez zwanego „Szczudłem” środkowego udało się wedrzeć takim graczom jak David Robinson, Elgin Baylor (obaj po 71 punktów) czy David Thompson (73 punkty). Kobe Bryant rzucając 22 stycznia 2006 roku w Staples Center 81 „oczek” osiągnął więc nie tylko najlepszy wynik w czasach nowoczesnej koszykówki, ale taki, który zapewne nie zostanie poprawiony jeszcze przez wiele lat. Wystarczy spojrzeć w statystyki i dowiedzieć się, że w kolejnych kilkunastu latach najbardziej zbliżył się do tamtego wyczynu Devin Booker, uzyskując 70 punktów w meczu z Boston Celtics.

W pamiętnym spotkaniu z Toronto Raptors „Czarna Mamba” spędził na parkiecie Staples Center niespełna 42 minuty, popisując się skutecznością 28/46 z pola oraz 18/20 z linii rzutów wolnych. Do dorobku 81 „oczek” Kobe dołożył jeszcze 6 zbiórek, 2 asysty, 3 przechwyty oraz blok, a jego team zwyciężył wówczas 122:104. – To po prostu się wydarzyło, nikt tego nie planował – mówił Kobe tuż po końcowej syrenie. – Byłoby kłamstwem, gdybym powiedział, że już to do mnie dotarło. Ja po prostu dostosowywałem się do wydarzeń na boisku. Co najważniejsze, moje punkty miały znaczenie, bo bardzo ich potrzebowaliśmy. Ten fakt zwiększa ich wartość. Przed tym spotkaniem mieliśmy cztery dni wolnego i byłbym strasznie wkurzony, gdybyśmy przegrali. Pragnąłem być inspiracją dla kolegów i wyszło z tego coś naprawdę wyjątkowego. Takie show przed naszymi fanami znaczy dla mnie bardzo wiele. Dojrzewałem przed tą publicznością, która teraz ogląda mnie jako starszego, ale wciąż młodego mężczyznę.

Choć Bryant należał do zawodników o wyjątkowo trudnym charakterze, to koszykarski świat nie mógł przejść obojętnie obok zdobyczy, która ustępowała jedynie legendarnemu, 100-punktowemu występowi Wilta Chamberlaina. Ten jednak zdecydowana większość kibiców i tak znała tylko z opowieści. Słyszeć o czymś szczególnym, a być tego świadkiem to bowiem dwie zupełnie odmienne sytuacje. – To nie jest sposób w jaki chciałbym, żeby zespół wygrywał mecze, ale świetnie jest mieć na podorędziu broń, której w razie potrzeby można użyć. To było coś, co zostanie zapamiętane na zawsze, koszykówka na zupełnie innym poziomie. Pamiętam wiele wielkich meczów, ale czegoś takiego nie widziałem nigdy wcześniej – mówił Phil Jackson. – Człowiek siedział, obserwował i miał wrażenie, że na jego oczach dzieje się cud. Każdy z nas pamięta spotkania, w których ktoś zdobywał 50 lub więcej punktów. Kobe w drugiej połowie rzucił ich 55 – dodał właściciel Jeziorowców – Jerry Buss. – On jest po prostu nie do powstrzymania. Próbowaliśmy wszelkich sposobów obrony: każdy swego, mieszanej oraz strefowej. Wprowadziliśmy też do gry niższych zawodników, żeby odcinać go od piłki, ale wszystko na nic – ocenił Sam Mitchell, ówczesny coach Toronto Raptors.

Pełni uznania dla Kobego byli również rywale. – Po prostu podziwialiśmy jak wykonuje kolejne rzuty. On oddawał próby w zupełnie niespodziewanych momentach, nagle wjeżdżał w pomalowane i dlatego był tak trudny do powstrzymania. Trzech lub czterech różnych zawodników próbowało go pilnować, lecz żaden z nich nie był w stanie podołać temu zadaniu – skomentował Chris Bosh. – Byłem wściekły na cały swój zespół. Patrzyłem po twarzach kolegów i wszyscy byliśmy tamtego wieczoru niczym czirliderki. On skradł nasze pragnienie zwyciężania i sprawił, że wszyscy w hali stali się kibicami i go dopingowali – dodał Mike James. – Kiedy w pewnym momencie zauważyłem, że uzbierał już 79 punktów, nie mogłem w to uwierzyć. Dotarło do mnie, że ja potrzebowałbym dwunastu lub czternastu spotkań na osiągnięcie takiego wyniku – zwierzył się Jose Calderon.

Wyczyn „Black Mamby” opisywano na całym świecie. Sam zawodnik był z siebie ogromnie dumny, ale jednocześnie zdobycie 81 „oczek” nie stanowiło dla niego wielkiego zaskoczenia. – Dziwnie to mówić, ale tak właśnie było – przyznał po latach. – Mam nadzieję, że ludzie nie uznają tego za arogancję lub coś w tym guście, ale trzeba zrozumieć, że byłem w takim wieku i formie fizycznej, że nie mogłem tego uznać za niespodziankę. Pracowałem na ten wynik przez całe lato, dbając o kondycję i wykonując tysiące treningowych rzutów.

Pod ponowną wodzą Phila Jacksona Los Angeles Lakers wrócili do play-offów, ale zarówno w kampanii 2005/06, jaki i 2006/07 kończyli swój udział na pierwszej rundzie po zderzeniu z Phoenix Suns napędzanymi przez Steve’a Nasha, Amar’ego Stoudemire’a, Leandro Barbosę, Shawna Mariona oraz Borisa Diawa. Dopiero dzięki powrotowi Dereka Fischera i pozyskaniu z Memphis Grizzlies Paua Gasola Jeziorowcy byli w stanie znów bić się o najwyższe cele. Sezon zasadniczy 2007/08 zakończyli z bilansem 57-25, dającym pierwsze miejsce w Konferencji Zachodniej i wielkie nadzieje w play-offach. – Często czułem, że Kobe nie darzy mnie sympatią – opowiada Phil Jackson. – Jestem przekonany, że strasznie się wkurzył, kiedy nazwałem go niemożliwym do okiełznania. Często się ze sobą nie zgadzaliśmy, gdyż wymagałem od niego większej dyscypliny. To są jednak normalne tarcia na linii trener-zawodnik na takim poziomie rywalizacji. Po moim powrocie do LA puściliśmy jednak to wszystko w niepamięć. Zgodziłem się dać mu nieco więcej swobody pod warunkiem, że będzie się trzymał ofensywy opartej na trójkątach.

Nikt nie miał wątpliwości jaki cel przyświecał ponownemu zaangażowaniu „Zen Mastera” w roli głównego szkoleniowca teamu z „Miasta Aniołów”. – Od pierwszego dnia po powrocie Phila rozpoczęliśmy proces pojednania. „Chcę ci pomóc w zdobyciu kolejnych tytułów. Moja rola nie jest w tym, żeby kogokolwiek osądzać czy chować urazę”, powiedziałem. Wiem, że ludzie czasem popełniają błędy. No i od razu ruszyliśmy naprzód – opowiada „Black Mamba”. W sezonie 2007/08 Kobe występował z nowym numerem na koszulce – „8” zamienił na „24”, co miało symbolizować pracę na pełnych obrotach przez całą dobę. Bryant zawsze był tytanem pracy, co wreszcie przyniosło wymierne skutki w play-offach, kiedy to Lakersi odprawili z kwitkiem kolejno Denver Nuggets, Utah Jazz i San Antonio Spurs. Wreszcie więc dotarli do wielkiego finału, gdzie czekali na nich Boston Celtics z Paulem Piercem, Rayem Allenem, Kevinem Garnettem oraz Rajonem Rondo na pokładzie.

W połowie sezonu regularnego Jeziorowcy mieliby z Celtami raczej marne szanse, ale dodanie do zestawienia Paua Gasola dawało ekipie z zachodniego wybrzeża nadzieję na końcowy sukces. – To pokazało ogromne zaangażowanie ze strony organizacji. Jest to również wielki krok naprzód oraz ruch scalający ten zespół. Mamy teraz wszechstronny team z wielkimi rezerwowymi i nadszedł czas, żeby udowodnić to na boisku – komentował Kobe. – Spędziłem siedem lat w Memphis i wiele się przez ten czas nauczyłem – dodał Gasol. – Teraz znalazłem się w bardzo uprzywilejowanym położeniu, więc chyba nie wypada mi prosić o więcej. Przecież mamy szansę na tytuł. Od początku mojej przygody w NBA brakowało mi właśnie tej presji związanej z rolą faworyta. Znam to uczucie z występów w reprezentacji i FC Barcelonie. Uwielbiam je i cieszę się, że teraz mogę go doświadczyć także tutaj.

– Kiedy przyszedł czas mojego pożegnania z LA, Kobe mógł coś powiedzieć, ale nie powiedział ani słowa – przywołuje dawne czasy Shaquille O’Neal. Po odejściu z Jeziorowców Shaq już w kampanii 2005/06 świętował swoje czwarte trofeum im. Larry’ego O’Briena. Dokonał tego wprawdzie m.in. wspólnie z Dwyanem Wadem, ale pokazał jednocześnie, że jest w stanie osiągnąć koszykarski szczyt bez Kobego Bryanta. W czerwcu 2008 roku „Black Mamba” liczył, że uda mu się skutecznie odpowiedzieć starszemu koledze. Zadanie było jednak arcytrudne, gdyż on miał wtedy w posiadaniu już trzy pierścienie, a liderzy po przeciwnej stronie barykady wciąż jedynie marzyli o chociaż jednym.

W sezonie 2007/08 rzucający obrońca Jeziorowców z numerem „24” dostarczał 28,3 punktu, 6,3 zbiórki, 5,4 asysty i 1,8 przechwytu. Dodatkowo znalazł się w pierwszej piątce ligi oraz pierwszym zespole najlepszych obrońców, a także po raz dziesiąty został wybrany do reprezentacji Zachodu na Mecz Gwiazd. Dopełnieniem tego wszystkiego okazała się natomiast pierwsza w karierze statuetka MVP sezonu zasadniczego, czyli coś, bez czego trudno zostać legendą. – To wszystko wygląda niczym scenariusz filmu rodem z Hollywood. Idealnym dopełnieniem byłby teraz mistrzowski tytuł – mówił Kobe po odebraniu wyróżnienia. – To jest jednak nagroda, której nie da się zdobyć w pojedynkę. Nie ma słów, którymi mógłbym podziękować kolegom z drużyny. To moi chłopcy, moi bracia.

– Nie znam nikogo, kto kiedykolwiek bardziej zasłużył na tę statuetkę i kogokolwiek, kto pracował na swoje osiągnięcia tak ciężko – komplementował swojego podopiecznego Phil Jackson, który w przeszłości trenował przecież przez wiele lat samego Michaela Jordana. – Od dwóch czy trzech lat powtarzam, że Kobe Bryant to najlepszy gracz w tej lidze. Jest na samym szczycie od pięciu czy sześciu sezonów i bardzo się cieszę, że dostał tę nagrodę. Jego zespół ma za sobą świetne rozgrywki, wygrał rywalizację Zachodzie – dodał LeBron James, uważany wówczas za najlepszego koszykarza młodego pokolenia.

Los Angeles Lakers nie zaczęli kampanii 2007/08 dobrze, bo na starcie mieli bilans 9-8. Każdą drużynę ocenia się jednak na końcu zmagań, a te aż do wielkiego finału należy ocenić w wykonaniu Jeziorowców pozytywnie. Na końcowy triumf wciąż jednak było za wcześnie, gdyż Celtowie pokonali team z LA 4-2, a Kobe Bryant dobre spotkania przeplatał takimi, w których punktował na wysokim poziomie, lecz przy bardzo niskiej skuteczności z pola. Szóste zmagania bez kolejnego pierścienia stały się dla „Czarnej Mamby” faktem, który na pewno bardzo bolał, ale z drugiej strony zawodnik nie miał zamiaru nigdzie się ruszać z „Miasta Aniołów”. Kochał to miasto, publiczność w Staples Center oraz zespół, któremu kibicował od dziecka. To była miłość na dobre i na złe, więc żadne niepowodzenie nie było w stanie skłonić rzucającego obrońcy do prośby o wymianę do innego klubu. Bryant nie musiał też nigdzie indziej szukać nowych wyzwań, gdyż w Los Angeles wciąż miał przed sobą jedno: wywalczyć mistrzowski tytuł bez Shaqa. Następna okazja ku temu była już w rozgrywkach 2008/09, lecz wcześniej Kobego czekała podróż z reprezentacją USA do Pekinu na pierwsze w jego karierze igrzyska olimpijskie.

Redeem Team

W koszykówce najcenniejszym trofeum bez wątpienia jest mistrzostwo NBA, ale niemal każdy zawodnik marzy również o przywdzianiu barw narodowych podczas igrzysk olimpijskich i sięgnięciu po złoty medal.

Gdy legendarny „Dream Team” w wielkim stylu wygrywał zmagania w Barcelonie, Kobe Bryant miał zaledwie czternaście lat i spędzał wieczory na oglądaniu taśm z popisami Michaela Jordana i Magica Johnsona. Cztery lata później, podczas turnieju olimpijskiego w Atlancie „Black Mamba” znajdował się na zupełnie innym poziomie sportowym, lecz nadal było dla niego za wcześnie. Pierwsza okazja wyjazdu na igrzyska nadarzyła się urodzonemu w Filadelfii rzucającemu obrońcy w 2000 roku, kiedy to miał zastąpić kontuzjowanego Granta Hilla w Sydney. Zamiast przyjąć zaproszenie od trenera postanowił jednak skupić się na ślubie z Vanessą oraz odpoczynku. Do Aten w 2004 roku również nie pojechał, tym razem ze względu na toczącą się przeciwko niemu sprawę o gwałt.

W stolicy Grecji zawsze faworyzowana reprezentacja USA skompromitowała się, zdobywając zaledwie brązowy medal. Przeciętni obserwatorzy wciąż mieli w pamięci potworną dominację pierwszego „Dream Teamu” nad resztą stawki i nie dopuszczali do siebie myśli, iż reszta świata w ciągu dekady zdążyła dogonić Amerykanów. Zebrana przez Mike’a Krzyzewskiego drużyna na turniej olimpijski w Pekinie została więc nazwana „Redeem Team”, co w wolnym tłumaczeniu oznacza odkupicieli grzechów. Tym razem w składzie nie zabrakło trzydziestoletniego już Kobego Bryanta, a obok niego do Chin pojechali tacy zawodnicy jak LeBron James, Jason Kidd, Dwyane Wade, Dwight Howard, Chris Bosh, Chris Paul czy Carmelo Anthony. Nazwiska te może nie siały wśród rywali postrachu, lecz oznaczały, iż Stany Zjednoczone poważnie myślą o odzyskaniu prymatu.

W 1992 roku w Barcelonie Michael Jordan i spółka podchodzili do swojego udziału w turnieju na całkowitym luzie, ograniczając przygotowania do minimum. Szesnaście lat później rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. – Pierwszego dnia zgrupowania, zanim autobus zabrał nas do sali gimnastycznej, zszedłem na śniadanie. Było jeszcze dość wcześnie, ale Kobe już tam siedział. Kiedy mnie zobaczył, to wstał, przywitał się i poszedł szykować się do treningu. Zaciekawiły mnie jednak jego obłożone lodem kolana. Jak się później okazało, miał już za sobą trening indywidualny i czekał na zajęcia z grupą. Dwa tygodnie po wyczerpującej serii finałowej przeciwko Celtics ćwiczył na pełnych obrotach jak szaleniec – wspomina Chris Bosh. Dwyane Wade również pamięta tamtą sytuację: – Wszyscy dopiero co wstali. Przeciągaliśmy się, ziewaliśmy i patrzyliśmy na Bryanta z minami z cyklu: „O co tu do cholery chodzi?!”.

– To ma większe znaczenie niż cokolwiek do tej pory – mówił „Black Mamba” tuż po ceremonii otwarcia igrzysk w Pekinie. Narażał się w ten sposób wielu kibicom Jeziorowców z LA, ale nie dbał o to. – Jeśli tego nie rozumieją, to ich sprawa. Dla mnie to naturalne, ponieważ tutaj reprezentuję swój kraj. Podczas parady pierwszy raz usłyszałem na żywo jak ludzie skandują U-S-A! U-S-A! To było po prostu niesamowite. Każdy wie, że zawsze chcę wygrywać wszystko dla Lakersów, ale to coś zupełnie innego – dodał. Na reprezentacji Stanów Zjednoczonych ciążyła olbrzymia presja nie tylko ze strony kibiców, ale w zasadzie całego koszykarskiego świata, dlatego momentami Kobe starał się rozładować napięcie: – Jeśli nie zdobędziemy złota, to chyba przestanę być obywatelem tego kraju. Carmelo zostanie Portorykańczykiem, LeBron będzie Rosjaninem, a ja załatwię sobie włoski paszport i zaczniecie mnie nazywać „Antonio”.

– Nic nie wiem o Angoli, ale Angola ma kłopoty – stwierdził Charles Barkley przed inauguracyjnym meczem „Dream Teamu” w Barcelonie. Podopieczni Chucka Daly’ego triumfowali wówczas 116:48, pozbawiając afrykańską ekipę wszelkich złudzeń. W Pekinie „Redeem Team” rozpoczął zmagania od triumfu 101:70 nad gospodarzami, a następnie zmierzył się właśnie z Angolą i zwyciężył 97:76. Drużyna z Czarnego Lądu nadal miała kłopoty, ale potrafiła wygrać czwartą kwartę i utwierdziła tylko wszystkich w przekonaniu, że Amerykanie będą musieli naprawdę się napocić, żeby wrócić na tron. Ta presja okazała się nawet bardzo pomocna, gdyż w kolejnych starciach grupowych było już tylko lepiej: 92:69 z Grecją, 119:82 z Hiszpanią oraz 106:57 z Niemcami. W ćwierćfinale Australia została odprawiona z kwitkiem 116:85, a w półfinale silna Argentyna poległa 101:81. Odkupienie było blisko.

Michael Jordan znany był z tego, że lubił rywalizować z kolegami nie tylko na parkiecie. Do miana legend urosły opowieści o partyjkach pokera czy golfa podczas olimpijskich wojaży w stolicy Katalonii. Tymczasem Kobe Bryant w Pekinie również nie próżnował. – W czasie igrzysk kilka razy odwiedzaliśmy wioskę olimpijską, gdzie ustawiono automaty do gier, żeby sportowcy mogli się wyluzować – opowiada Chris Bosh. – Najpopularniejsze były oczywiście te do mini-koszykówki, które można spotkać w wielu miejscach na całym świecie. Kobe oraz Michael Redd postanowili się ze sobą zmierzyć i potraktowali to naprawdę poważnie. Po kilku partyjkach nie miałem już siły na to patrzeć, więc poszedłem spotkać się z przyjaciółmi. Nie było mnie przez kilka godzin. Kiedy nadszedł czas powrotu do hotelu, mijałem znów te automaty, a oni wciąż grali cali spoceni i w pełnym skupieniu, jakby to był prawdziwy mecz! Rozbawiło mnie to trochę, gdyż wcześniej słyszałem tylko opowieści o tym jak konkurencyjnym gościem jest Kobe.

Drużyny złożone z gwiazd bardzo często mają problem z tym, że zamiast prawdziwego zespołu tworzą jedynie zlepek indywidualności. W 1992 roku Chuck Daly sprawił, że topowi zawodnicy toczący ze sobą na co dzień wielkie boje na parkietach NBA potrafili na czas igrzysk zapomnień o wszystkim, schować ego do kieszeni i podzielić się blaskiem chwały dla wspólnego dobra, jakim był złoty medal olimpijski. Żeby zmazać plamę z Aten, trzeba było trzymać się tego samego schematu, dlatego statystyki Kobego Bryanta w Pekinie pod żadnym względem nie przypominały tych osiąganych na parkietach ligi zawodowej. Rzucający obrońca rodem z Filadelfii dostarczał średnio 15 punktów, 2,8 zbiórki oraz 2,1 asysty, spędzając na parkiecie niecałe 27 minut. Kibice w Chinach jednak i tak go uwielbiali.

W Państwie Środka w 2008 roku liga NBA biła rekordy popularności, mając podpisanych pięćdziesiąt umów telewizyjnych. Ulubieńcem Chińczyków nie był jednak ich rodak występujący w Houston Rockets, Yao Ming, a właśnie Kobe Bryant. Koszulka z nazwiskiem „Czarnej Mamby” kolejny rok z rzędu znajdowała się na pierwszym miejscu wśród najlepiej sprzedających się trykotów ligi zawodowej. – Kocham Yao Minga, ale Kobego Bryanta jeszcze bardziej – zwierzała się Yang Huijuan – śledząca olimpijskie zmagania pielęgniarka z Shijiazhuang w prowincji Hebei. – Najpierw mój chłopak zaczął uwielbiać Kobego, a teraz ja uwielbiam go bardziej niż on – wtórowała Yao Di – studentka ze stolicy.

Fani mogli podziwiać „Black Mambę” jedynie w meczach, ale jego koledzy doskonale wiedzieli, dlaczego to właśnie jemu przypadło miano najlepszego koszykarza pierwszej dekady XXI wieku. – Jesteśmy przyjaciółmi, lecz tak naprawdę nigdy z nim nie trenowałem, gdyż pracował tak ciężko. Na każdym kroku widzieliśmy jego poświęcenie. Potrafił pójść do siłowni i dźwigać ciężary, następnie udać się do hali i oddać trochę rzutów, a na końcu odbyć jeszcze normalny trening z zespołem. Dla niego to była rutyna i dlatego moim zdaniem jego wielkość nie jest dziełem przypadku. On cały czas pragnie być najlepszym, a jego głód i determinacja w dążeniu do celu są naprawdę imponujące – Carlos Boozer wspomina igrzyska w 2008 roku. – Był po prostu niesamowity. Każdy jego trening wyglądał niczym finałowy mecz numer siedem, a on za każdym razem pragnął udowodnić, że jest najlepszym zawodnikiem na świecie – dodaje Jason Kidd. – Człowiek mógł się nauczyć od niego naprawdę wiele. To uosobienie współzawodnictwa. Cały czas spędzał w sali gimnastycznej i ciągle chciał być jeszcze lepszy. Zawsze pracował na pełnych obrotach, więc jeśli stawałeś naprzeciw niego, to musiałeś być przygotowany na prawdziwą wojnę – opowiada Tayshaun Prince.

Kobe Bryant jako człowiek bez wątpienia nie był wzorem do naśladowania, ale jeśli chodzi o sport, to momentami mógł zawstydzić samego Michaela Jordana. Wie coś o tym wielokrotny król strzelców NBA, Kevin Durant, który w 2008 roku jako pierwszoroczniak nie dostał się do drużyny olimpijskiej: – Podczas zgrupowania mieliśmy akurat dzień wolny, ale powiedziano nam, że jak chcemy, to możemy potrenować trochę na własną rękę. Razem z Jeffem Greenem postanowiliśmy więc udać się do hali. Oprócz nas jedynym zawodnikiem w autobusie był Kobe Bryant. Był najlepszym zawodnikiem, który dodatkowo cały czas pragnął pracować nad swoimi umiejętnościami, co stanowiło dla mnie i Jeffa wielką motywację.

24 sierpnia 2008 roku reprezentacja Stanów Zjednoczonych w wielkim finale turnieju olimpijskiego spotkała się z Hiszpanią, którą w fazie grupowej zdemolowała różnicą 37 „oczek”. Jeśli jednak komuś wydawało się, że ponowne pokonanie ekipy napędzanej przez takich graczy jak Pau Gasol, Rudy Fernandez, Juan Carlos Navarro, Carlos Jimenez czy Marc Gasol będzie spacerkiem, to srodze się pomylił. Na osiem minut przed końcową syreną oba zespoły dzieliła bowiem różnica zaledwie 2 punktów, a cały mecz zakończył się triumfem USA 118:107. Ateńskie grzechy zostały ostatecznie odkupione. Kobe Bryant zakończył spotkanie z dorobkiem 20 „oczek”, 3 zbiórek i 6 asyst, mając tym samym olbrzymi udział w wywalczeniu olimpijskiego złota przez ekipę pod batutą Mike’a Krzyzewskiego. – Tamto spotkanie to prawdopodobnie jedno z najbardziej niezapomnianych, jakie wspólnie rozegraliśmy – wspomina LeBron James. – Było naprawdę ciężko, mieliśmy odkupić winy, a w końcówce wynik był na styku. Rudy Fernandez właśnie zdobył punkty w wielkim stylu, oni bronili strefą, a my musieliśmy odpowiedzieć równie przekonująco. Kobe złapał piłkę na lewym skrzydle i bez zastanowienia oddał rzut za trzy. Trafił, a dodatkowo był faulowany, więc zagrał akcję za cztery. Od tamtego momentu przejęliśmy kontrolę nad meczem.

– Wiedzieliśmy, że Hiszpanie postawią twarde warunki. Zagrali wspaniałe spotkanie i udowodnili, że nieprzypadkowo zostali mistrzami świata. Nasz triumf jest natomiast świadectwem potwierdzającym słuszność systemu wprowadzonego przez pana Colangelo. Amerykanie byli do tej pory uważani za zlepek indywidualności i arogantów, ale teraz stworzyliśmy zespół i wracamy do kraju jako zwycięzcy – mówił na gorąco „Black Mamba”. Choć ekipa z Półwyspu Iberyjskiego prezentowała naprawdę miłą dla oka koszykówkę, to jednak jej zwycięstwo byłoby prawdziwą katastrofą dla publiczności, która wyraźnie faworyzowała „Redeem Team”. Ten zespół po prostu miał w sobie coś takiego, co sprawiało, że w sercach wielu fanów odżywały piękne wspomnienia, związane z „Dream Teamem” z 1992 roku. – Trzy lata wcześniej wszyscy ci zawodnicy zadeklarowali dyrektorowi federacji, Jerry’emu Colangelo, że chcą stworzyć zespół – opowiada Mike Krzyzewski. – Potrzebowaliśmy kolektywu. Ci gracze nie sprawili mi ani jednego problemu, a trenowanie tej drużyny było czystą przyjemnością.

Stany Zjednoczone po czterech latach przerwy powróciły na koszykarski tron, a porównania „Redeem Teamu” z „Dream Teamem” nie mają końca. Biorąc pod uwagę ewolucję dyscypliny, nie mają one większego sensu, ale właśnie dzięki podobnym rozważaniom wciąż pamiętamy o sportowych wyczynach sprzed lat. – Po prostu muszę to wyrzucić z siebie – piekli się Magic Johnson, zapytany o ewentualną konfrontację jego drużyny z teamem Kobego. – Oni wygrywali średnio różnicą 22 punktów, a my dwukrotnie wyższą. Kiedy już uda im się osiągnąć ten poziom, to będziemy na nich czekać.

Podwójny MVP finałów

– Wiecie, na co mnie stać, w zeszłym tygodniu Kobe beze mnie nie potrafił wygrać – rapował Shaq po przegranej przez Lakersów finałowej serii w 2008 roku. Chyba jednak troszkę się pospieszył.

Podczas kampanii 2008/09 trzon ekipy Jeziorowców oprócz „Black Mamby” tworzyli: Pau Gasol, Derek Fischer, Lamar Odom oraz Andrew Bynum. W porównaniu do poprzednich zmagań o sile teamu pod wodzą Phila Jacksona decydowali więc dokładnie ci sami gracze, co dawało nadzieję, iż odegrają się oni za ostatnie niepowodzenie i przywrócą wreszcie purpurowo-złotych na tron. Jako najważniejsza postać w zespole, Kobe już podczas obozu przygotowawczego starał się zadbać o to, żeby jego kolegom nie zabrakło motywacji do walki na najwyższych obrotach. – W szatni powiesiłem swój złoty medal olimpijski na szyi i pocierając go powiedziałem: „Stary, zająłeś drugie miejsce na igrzyskach oraz drugie miejsce w lidze. W czerwcu tego roku nie możesz znów być drugi. Weź się w garść!” – Bryant wspomina jak starał się obudzić sportową złość w Gasolu.

– Nie pamiętam, czy miał wtedy przy sobie ten medal, ale na pewno solidnie mi dogryzł. Cóż, było blisko sukcesu, lecz jednocześnie daleko – przywołuje dawne czasy Pau. Metody „Czarnej Mamby” może i były niekonwencjonalne, ale koniec końców okazały się skuteczne, gdyż bez celnie rzucającego i dużo zbierającego Katalończyka Los Angeles Lakers mogliby zapomnieć o tym, że sezon 2008/09 potoczy się dla nich tak jak się potoczył. Z bilansem 65-17 Jeziorowcy awansowali do play-offów z pierwszego miejsca w lidze, a Kobe notował w tym czasie średnio 26,8 punktu, 5,2 zbiórki, 4,9 asysty i 1,5 przechwytu. Po tak wspaniałych rozgrywkach „Black Mamby” nie mogło oczywiście zabraknąć w pierwszej piątce ligi oraz pierwszej piątce najlepszych obrońców.

Zanim jednak Bryant i spółka w ogóle zaczęli myśleć o play-offach, to 15 lutego 2009 roku w Phoenix odbył się Mecz Gwiazd, w którym Zachód triumfował nad Wschodem 146:119. Co ciekawe, statuetka MVP trafiła wówczas do rąk dwóch zawodników, którymi okazali się… Kobe Bryant oraz Shaquille O’Neal. Po odejściu centra z Lakersów relacje obu jegomościów nie były już tak napięte jak kiedyś, ale dopiero tamta sytuacja przyniosła prawdziwe ocieplenie. – Wszystkie nasze nieporozumienia zostały puszczone w niepamięć po tamtym meczu – opowiada Shaq. – Wspólnie otrzymaliśmy nagrodę dla najlepszego zawodnika spotkania. To był wspaniały moment, a mój dziewięcioletni wówczas syn Shareef również tam był. W pewnym momencie chciałem po prostu podać trofeum Kobemu, a on spojrzał na młodego i powiedział: „Proszę bardzo, Shareef”. Byłem naprawdę solidnie zaskoczony tym, że pamiętał jego imię. Wtedy zrozumiałem, że wszystko, co zaszło za czasów naszej gry w LA, było głupie. Gdybyśmy jednak mieli zacząć naszą drogę od nowa, to postępowałbym dokładnie tak samo, gdyż nasze wyniki mówią same za siebie.

W pierwszej rundzie play-offów Lakersi odprawili z kwitkiem 4-1 Utah Jazz, lecz w kolejnej mieli wielkie problemy z Houston Rockets, o których sile decydowali gracze tacy jak Yao Ming, Shane Battier, Metta World Peace, Aaron Brooks czy Luis Scola. Rywalizacja z Rakietami trwała przez aż siedem spotkań, a na końcowy triumf Jeziorowców spory wpływ miała kontuzja chińskiego centra ekipy z Teksasu, której doznał w meczu numer trzy i która wykluczyła go z dalszych zmagań. – W czwartym i szóstym starciu mogliśmy dać z siebie więcej, ale to nie zmienia faktu, że Rockets i tak radzili sobie znakomicie – opowiada Kobe. – W seriach spotkań chodzi o umiejętność dokonywania odpowiednich korekt. My odrobiliśmy lekcje. W końcowym rozrachunku ekipie z Houston nie można niczego zarzucić, natomiast nasz zespół powinien być bardziej agresywny.

Seria przeciwko Rakietom okazała się najtrudniejszą przeszkodą Lakersów na drodze do kolejnego w dziejach klubu mistrzostwa NBA. Następnymi ofiarami Bryanta i spółki były drużyny Denver Nuggets i Orlando Magic, które przegrały rywalizację odpowiednio 2-4 oraz 1-4. W starciach decydujących o mistrzostwie „Black Mamba” prezentował się niczym maszyna do zdobywania punktów, kończąc kolejne spotkania z dorobkiem 40, 29, 31, 32 oraz 30 „oczek”. Po końcowej syrenie meczu numer pięć przeciwko Magii Kobe mógł się więc cieszyć nie tylko z czwartego trofeum im. Larry’ego O’Briena w swej kolekcji, ale również z pierwszej statuetki MVP finałów, której tak bardzo mu brakowało podczas three-peat w latach 2000-02. – Nie mogę w to uwierzyć – komentował na gorąco. – Czuję się tak jakby ogromny kamień spadł mi z serca.

Przeciwko Dwightowi Howardowi i jego kolegom, wśród których znajdował się Marcin Gortat, Bryant zdobywał średnio 32,4 punktu, dokładając do tego 5,6 zbiórki oraz 7,6 asysty. W ten sposób „Czarna Mamba” z dumą dołączył do Jerry’ego Westa, Wilta Chamberlaina, Magica Johnsona, Kareema-Abdul Jabbara, Jamesa Worthy’ego oraz Shaquille’a O’Neala, którzy sięgali po statuetkę MVP finałów jako zawodnicy Jeziorowców. – Nauczył się jak być liderem, za którym reszta drużyny chce podążać – chwalił swojego podopiecznego Phil Jackson. – To bardzo ważne, że zrozumiał wreszcie, iż najpierw musi dać coś od siebie, żeby otrzymać coś w zamian. Stał się dawcą i przestał być gościem, który wobec wszystkich wokół ma tylko same wymagania.

Nie tylko trener widział zmiany, jakie zaszły w „Czarnej Mambie” od czasu potrójnej korony z przełomu wieków. – On dorósł i robi wszystko, o co moglibyśmy go poprosić jako lidera. Próbuje być typem faceta, za którym reszta chłopaków będzie podążać, a nie gościem robiącym wszystko po swojemu i oczekującym, iż inni dotrzymają mu kroku – zauważył Derek Fischer, który miał okazję grać z Kobem w jednym teamie podczas jego debiutanckiego sezonu na parkietach NBA. Jeszcze kilka lat wcześniej Bryant oddałby wszystko za rolę absolutnego lidera oraz wywalczenie mistrzowskiego pierścienia bez udziału Shaqa. Mówi się jednak, że tylko krowa nie zmienia zdania, gdyż koszykarz zrozumiał wreszcie, iż w pojedynkę nie da się osiągnąć zbyt wiele, i że do sięgania po najwyższe cele zawsze trzeba mieć u swego boku kogoś wyjątkowego. Wcześniej kimś takim był O’Neal, a później rola ta przypadła Gasolowi.

Kobe należał do grona wiecznie nienasyconych sportowców, dlatego cztery tytuły mistrza NBA wciąż nie zaspokajały jego głodu zwyciężania. Poza tym Michael Jordan koszykarski szczyt zdobywał aż sześciokrotnie, a Bryant pragnął co najmniej wyrównać ten wyczyn. Ten facet nigdy nie miał dość, a każdy trening traktował z namaszczeniem równym finałowej serii. – Jeśli zdobyłeś na nim punkty lub zrobiłeś coś, co go zawstydziło, on traktował to jako wyzwanie i skupiał swoją uwagę na tobie do chwili, w której cię zdominował – Brian Shaw wraca pamięcią do dawnych czasów. – Czasem potrafił stanąć ci na drodze i powiedzieć: „Chcę, żebyś to powtórzył”. Wtedy mogłeś próbować się wymigać, ale on był tak nieugięty, że w końcu się zgadzałeś i graliście dopóki on nie zrealizował swoich celów.

Osoby z długą listą osiągnięć na koncie bardzo często słyszą od innych, iż mają wielkie szczęście, że znalazły się w miejscu, w którym się znalazły. Takie słowa są krzywdzące, gdyż sukcesy odniesione szczęśliwym trafem zdarzają się incydentalnie, a w ogromnej większości przypadków okupione są tytaniczną pracą, potem, krwią i łzami. – Supergwiazdy nie są supergwiazdami przez przypadek – mówi Tim Grover, trener personalny na poziomie NBA. – Michael Jordan był Michaelem Jordanem ze względu na to, co robił na parkiecie i poza nim. Inaczej jego los nie potoczyłby się w ten sposób. Identycznie jest z Kobem. To kombinacja poświęconego czasu, wysiłku, zdobytej wiedzy oraz gotowości do słuchania innych.

Na przestrzeni lat podejście „Black Mamby” do treningów urosło wręcz do miana legendy. John Celestand kariery w lidze zawodowej nie zrobił, ale doskonale pamięta przygotowania do sezonu 1999/2000, kiedy to Kobe złamał nadgarstek w rzucającej ręce i pomimo tego każdego dnia pojawiał się na zajęciach jako pierwszy, półtorej godziny przed czasem. – To mnie wkurzało, gdyż na studiach i w liceum to zawsze ja jako pierwszy przybywałem na trening – wspomina. – Na domiar złego, mieszkałem zaledwie 10 minut drogi od hali, podczas gdy Bryant na dotarcie na miejsce musiał poświęcić ponad pół godziny. Wstyd mi się przyznać, ale dzień po jego kontuzji byłem strasznie podekscytowany, gdyż sądziłem, iż nie ma szans, żeby i tym razem pojawił się na zajęciach jako pierwszy. Ba, wątpiłem w to czy w ogóle zaszczyci nas swą obecnością. Po przybyciu na miejsce poczułem jednak niepokój, kiedy usłyszałem dźwięk piłki odbijanej od parkietu. „To nie może być prawda!”, pomyślałem. To była prawda. Kobe już trenował. Miał zabezpieczoną prawą rękę, więc dryblował i rzucał lewą.

Zwycięskiego składu podobno się nie zmienia, lecz jeśli chce się pozostawać w grze o najwyższe cele przez dłuższy czas, to zespół trzeba wciąż udoskonalać. Zgodnie z tą myślą przed sezonem 2009/10 do Jeziorowców dołączył Metta World Peace, znany wcześniej jako Ron Artest. Zawodnik ten jeszcze w poprzedniej kampanii stanowił o sile teamu, który sprawił ekipie z LA najwięcej problemów w drodze po trofeum im. Larry’ego O’Briena, a teraz w wielkim stylu wdarł się do pierwszej piątki ekipy pod batutą Phila Jacksona. W końcowym rozrachunku Lakersi jednak zaprezentowali się troszkę słabiej niż poprzednio, kończąc kampanię zasadniczą z bilansem 57-25, dającym pierwszą pozycję w Konferencji Zachodniej, ale drugą w całej NBA, tuż za plecami Cleveland Cavaliers. Stało się tak głównie przez to, że po siedemnaście spotkań opuścili Pau Gasol i Andrew Bynum, a „Czarna Mamba” zmagał się ze złamaniem palca, które później jeszcze długo dawało mu się we znaki. Podopieczni „Zen Mastera” mimo wszystko jednak byli faworytami do zgarnięcia drugiego tytułu z rzędu.

Patrząc w statystyki, szanse Los Angeles Lakers na kolejny pierścień należało ocenić jako co najmniej takie same jak w rozgrywkach 2008/09. Kobe Bryant notując 27 „oczek”, 5,4 zbiórki, 5 asyst oraz 1,5 przechwytu był bezdyskusyjnym numerem jeden w składzie, ale za plecami miał pomocników takich jak Pau Gasol, Lamar Odom, Andrew Bynum, Metta World Peace, Derek Fisher, Shannon Brown czy Jordan Farmar, z których aż czterech zakończyło zmagania z dwucyfrowymi średnimi punktowymi. Dodając do tego tytaniczną pracę na tablicach w wykonaniu pierwszej trójki z nich, otrzymano zespół, który w play-offach pokonał kolejno teamy Oklahoma City Thunder, Utah Jazz i Phoenix Suns, co zaowocowało ponownym awansem do finałów, które miały być wielkim rewanżem z Boston Celtics.

Najważniejsi żołnierze w armii Celtów nie zmienili się od finałów A.D. 2008. Tym razem jednak Ray Allen, Kevin Garnett, Paul Pierce i Rajon Rondo musieli pogodzić się z porażką po tym jak Jeziorowcy najpierw wyrównali stan rywalizacji na 3-3, a następnie wygrali 83:79 decydujące spotkanie w serii. Mecz numer siedem od początku był bardzo wyrównany pomimo słabej dyspozycji strzeleckiej Kobego, który w pierwszych trzech kwartach trafił łącznie 5/20 rzutów z pola. Co ciekawe, niesiony dopingiem fanów w Staples Center „Black Mamba” szóstą celną próbę z gry zaliczył dopiero niecałe pięć i pół minuty przed końcową syreną, ale to nie przeszkadzało mu w punktowaniu na przyzwoitym poziomie, gdyż w ostatnich dziewięciu minutach meczu trafił aż osiem z dziewięciu rzutów wolnych. – Cholernie mi zależało, ale czym bardziej się starałem, tym bardziej mi nie szło – mówił już po wszystkim. – Cieszę się, że moi koledzy dali radę.

Kampania 2009/10 okazała się dla Bryanta niezwykle owocna. Kobe po raz dwunasty otrzymał powołanie do reprezentacji Zachodu na All-Star Game, a także wpisał sobie do CV kolejne nominacje do pierwszej piątki NBA oraz pierwszej piątki najlepszych obrońców. Po boju przeciwko Boston Celtics odebrał natomiast nagrodę MVP finałów i mógł się poczuć jak Magic Johnson czy Kareem Abdul-Jabbar, którzy również otrzymywali te statuetki po legendarnych starciach z Celtami. – Seria przeciwko Bostonowi to absolutny numer jeden w moim prywatnym rankingu – mówi Kobe. – Stawaliśmy naprzeciw trzem przyszłym członkom Koszykarskiej Galerii Sław, przegrywaliśmy już 2-3 i mieliśmy w pamięci porażkę z 2008 roku. No i jeszcze mój złamany palec. To wszystko czyni tamten tytuł bardziej wyjątkowym od pozostałych.

Londyńska przygoda

Ligowe sezony 2010/11 oraz 2011/12 nie ułożyły się zgodnie z planami Kobego. Pocieszenia znów trzeba było więc szukać w występie na turnieju olimpijskim, który tym razem zagościł w Londynie.

„Black Mamba” z roku na rok nie młodniał, lecz wzorem Michaela Jordana to wciąż on był utożsamiany ze swoim zespołem i stanowił o jego sile. Lakersi w obu przypadkach docierali do półfinału Konferencji Zachodniej, a Bryant zbierał nominacje do najlepszych piątek NBA oraz najlepszych obrońców, a także występował w Meczu Gwiazd, zgarniając nawet w lutym 2011 roku czwartą w karierze statuetkę MVP. W międzyczasie po rozgrywkach 2011/12 z drużyną pożegnał się trener Phil Jackson, a jego miejsce zajął Mike Brown, pod którego wodzą Jeziorowcy popadli w stagnację, zamiast się odbudować. Silny skład dawał im jednak nadzieję powrotu na zwycięską ścieżkę, a Kobe Bryant inspiracji do tego postanowił szukać w stolicy Anglii, gdzie reprezentacja Stanów Zjednoczonych miała za zadanie obronę olimpijskiego złota, wywalczonego cztery lata wcześniej w Pekinie.

Mike Krzyzewski w Londynie miał do dyspozycji jeszcze silniejszą armię niż podczas zmagań w Państwie Środka. Oprócz Kobego tworzyli ją: Kevin Durant, Carmelo Anthony, LeBron James, Kevin Love, Deron Williams, Russell Westbrook, Chris Paul, James Harden, Andre Iguodala, Tyson Chandler oraz Anthony Davis. Powiedzieć, że taki skład robi wrażenie, to zdecydowanie za mało, dlatego nic dziwnego, iż po raz kolejny zaczęły się porównania z legendarnym, barcelońskim „Dream Teamem”, który w 2010 roku został włączony do Koszykarskiej Galerii Sław im. Jamesa Naismitha.

– Z graczami takimi jak David Robinson, Patrick Ewing czy Karl Malone, z pewnością stanowili wyższy zespół – twierdzi Kobe. – Niektórzy ich skrzydłowi byli jednak zdecydowanie starsi, blisko końca kariery. My mamy w teamie kilku naprawdę energicznych młodzieniaszków, którzy są spragnieni rywalizacji. Nie wiem, co by było, gdybyśmy zmierzyli się z „Dream Teamem”, ale myślę, że bylibyśmy w stanie wygrać – dodaje. Po usłyszeniu słów „Czarnej Mamby” Michael Jordan jedynie wybuchł śmiechem: – Tych dwóch drużyn w ogóle nie powinno się porównywać, więc wypowiedź Kobego na ten temat nie była najmądrzejszym posunięciem z jego strony. Słyszałem, że on stwierdził, iż brakowało nam atletyzmu. My jednak stawialiśmy na inteligentną koszykówkę. Obiły mi się też o uszy jego zarzuty dotyczące naszego wieku. Cóż, ja miałem wtedy dwadzieścia dziewięć lat i byłem w największym gazie, Scottie Pippen był o dwa lub trzy lata młodszy, a Barkley, Ewing i Mullin też mieli po dwadzieścia dziewięć, więc wielu z nas nadal było wtedy przed trzydziestką. Większość z nas miała wówczas swój prime time, a atletyzm nie ma tu nic do rzeczy, gdyż grać trzeba przede wszystkim głową. Takie porównania zawsze wywołują dyskusję. Z tego co pamiętam, w naszym zespole grało jedenastu członków Basketball Hall of Fame, więc o porównanie możecie mnie poprosić, kiedy im się uda osiągnąć to samo. No i najważniejsze: to oni uczyli się basketu od nas, a nie my od nich.

Kobe Bryant wybierał się na turniej olimpijski do Londynu z ogromnym bagażem doświadczeń. Rzucający obrońca Lakersów rozegrał szesnaście kampanii w NBA i wywalczył w tym czasie pięć tytułów mistrzowskich. Do tego raz był MVP sezonu zasadniczego, dwa razy MVP finałów oraz cztery razy MVP Meczu Gwiazd, na który powoływano go aż czternastokrotnie. Liczbę nominacji do pierwszej piątki ligi oraz pierwszego zespołu obrońców w jego przypadku aż trudno zliczyć. Prawdziwe doświadczenie „Black Mamba” zebrał jednak nie na parkiecie, a w realnym życiu, kiedy to w grudniu 2011 roku jego żona Vanessa złożyła pozew rozwodowy. Jako powód podała różnice nie do pogodzenia, ale w kuluarach mówiło się, że była już zmęczona powtarzającymi się zdradami i romansami Kobego. Dopiero twarda reakcja małżonki dała zawodnikowi Jeziorowców do myślenia, a jego skrucha podziałała na Vanessę na tyle, że zaczęła się zastanawiać nad daniem jeszcze jednej szansy swojemu wciąż mężowi oraz mężczyźnie, z którym miała dwie córki. Przed igrzyskami państwo Bryantowie jednak oficjalnie wciąż żyli osobno.

„Czarna Mamba” w jednym z wywiadów jako słabość oryginalnego „Dream Teamu” wymieniał wiek poszczególnych zawodników, podczas gdy w Londynie to trzydziestotrzyletni Kobe był zdecydowanie najstarszym graczem w ekipie pod batutą Mike’a Krzyzewskiego. To jednak nie przeszkadzało mu w zawstydzaniu młodszych kolegów pod względem zaangażowania w przygotowania do walki o kolejne olimpijskie złoto dla koszykarskiej reprezentacji USA. Jeden z trenerów personalnych kadry wspomina, że Bryant lubił trenować o bardzo nietypowych porach: – Pamiętam, że w noc poprzedzającą pierwszy mecz turnieju oglądałem „Casablankę”. Położyłem się do łóżka około 3:30 nad ranem. Gdy już prawie odpłynąłem, rozległ się nagle dzwonek telefonu. To był Kobe. Odebrałem cały w nerwach. „Hej, Rob, nie przeszkadzam?”, usłyszałem w słuchawce. „Nie, skądże, co tam?”, odpowiedziałem. „Po prostu zastanawiam się czy mógłbyś pomóc mi popracować trochę nad formą”, rzekł. Sprawdziłem zegarek i była 4:15. „Pewnie, za chwilę widzimy się w hali”, odparłem.

Trenerowi zajęło dwadzieścia minut, zanim się ogarnął i wyruszył w drogę na te bardzo poranne zajęcia. Na miejsce przybył jeszcze przed piątą i zastał tam Kobego, mokrego jakby właśnie wyszedł z basenu. Bryant wciąż jednak nie miał dość, dlatego przez niemal półtorej godziny ćwiczył jeszcze pod okiem Roba na parkiecie, a następnie przez czterdzieści pięć minut w siłowni. Po około dwóch godzinach zajęć panowie się rozstali. Coach wrócił do hotelu na krótką drzemkę, a „Black Mamba” do… hali, gdzie oddał osiemset treningowych rzutów. – Gdy się o tym dowiedziałem, musiałem zbierać szczękę z podłogi. Matko Boska! Wtedy właśnie zdałem sobie sprawę, dlaczego w minionym sezonie był nadal tak skuteczny. Kiedy patrzę na jego poświęcenie, to nie dziwię się, że potrafi dunkować nad zawodnikami młodszymi o dziesięć lat, i że na początku roku prowadził w klasyfikacji najlepiej punktujących w NBA – dodaje.

Reprezentacja USA nie zdążyła rozegrać w Londynie nawet jednego spotkania, a spór pomiędzy jej zwolennikami, a fanami oryginalnego „Dream Teamu” trwał w najlepsze. Włączył się do niego nawet Charles Barkley, który jak łatwo się domyślić, forsował teorię, iż drużyna z 1992 roku była bezdyskusyjnie lepsza od tej z 2012. „Sir Charles” z miejsca wyśmiał zarzuty „Black Mamby” dotyczące zaawansowanego wieku zawodników barcelońskiej drużyny, a także nie zgodził się z zachwytami części ekspertów nad wielkim tercetem rozgrywających w ekipie Mike’a Krzyzewskiego. – Nie znaleźliby również odpowiedzi na takich graczy jak David Robinson czy Patrick Ewing – komentował. – Pokonalibyśmy ich dwucyfrową liczbą punktów i to nie jest żaden brak szacunku. Nie chcę ich dyskredytować, ale dajcie spokój z tymi rozgrywającymi. Oni nas by nie pokonali i nie ma nawet nad czym się tu zastanawiać.

Tak to czasem jest, że jedno nieuważne stwierdzenie wywołuje lawinę nieprzychylnych komentarzy. „Dream Team” z igrzysk olimpijskich w Barcelonie stanowi dla wielu ludzi więcej niż świętość, dlatego czasem lepiej nie mówić o tym zespole nic, niż powiedzieć coś kontrowersyjnego. Kobe Bryant nigdy nie należał jednak do konformistów, więc w ogniu krytyki starał się przekonać swoich oponentów, iż jego wcześniejsza wypowiedź została zrozumiana nieco na opak: – Nigdy nie powiedziałem, że jesteśmy lepszą drużyną. Jeśli jednak ktoś myśli, że nie bylibyśmy w stanie pokonać ich chociaż raz, to uważam, że nie ma racji. Oni są lepszą drużyną. Zapytany o to, czy moglibyśmy z nimi wygrać, odpowiadam jednak twierdząco.

Kiedy nadchodzi czas rywalizacji, wszelkie statystyki i rozważania tak naprawdę przestają się liczyć, gdyż każdy mecz trzeba wygrać na parkiecie, a nie na papierze. Będąc zawodnikiem reprezentacji USA w koszykówce i wiedząc jaką siłą rażenia dysponuje twoja drużyna, bardzo ciężko utrzymać pełną koncentrację przez cały turniej olimpijski. Przekonała się o tym ekipa rywalizująca w 2004 roku w Atenach, której grzechy odkupił dopiero „Redeem Team”. Będąc w Londynie niektórzy nie pamiętali już wydarzeń mających miejsce w stolicy Grecji, ale „Black Mamba” cały czas starał się zachowywać czujność. Koledzy z drużyny czasem byli aż przerażeni tym jak Bryant podchodził do swoich obowiązków. „Black Mamba” miał swoje dziwactwa, a wie coś o tym Tyson Chandler, który pewnego dnia siedział z Kobem w stołówce, kiedy do środka weszła reprezentacja Nigerii, czyli grupowy rywal Stanów Zjednoczonych. – Ustawili się w kolejce po jedzenie, podczas gdy my okupowaliśmy już miejsca przy stoliku – wspomina. – Wtedy Bryant wypalił: „Muszę już iść”. „Co ty gadasz?”, odparłem. „Muszę spadać, bo ciśnienie mi skoczyło”, kontynuował. „O czym ty w ogóle mówisz?!”, zapytałem zdziwiony. „Stary, pełno tu innych zawodników. Nie mogę na nich patrzeć”, tłumaczył. „Bracie, jesteśmy w stołówce. Nie wiem, gdzie ty teraz jesteś, ale ja jestem w stołówce i mam zamiar coś zjeść”, powiedziałem. Dla niego ta sytuacja była jednak sygnałem do opuszczenia lokalu. Nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z takim sportowcem. Jedliśmy, a on z nikim nie rozmawiał. Kiedy zbieraliśmy się do wyjścia, to wszyscy wokół prosili go o wspólne zdjęcia, lecz on nie chciał o tym słyszeć. W jego głowie turniej już się zaczął.

W fazie grupowej londyńskich zmagań Amerykanie zmierzyli się kolejno z Francją, Tunezją, Nigerią, Litwą oraz Argentyną. Realny opór napotkali jednak tylko ze strony przedostatniej ekipy z tej listy, pokonując ją zaledwie 99:94. Pozostali przeciwnicy zostali rozniesieni w pył, a rozbicie Nigerii 156:73 przywoływało wspomnienie demolki, jaką „Dream Team” zafundował w 1992 roku Angoli. Co ciekawe, Amerykanie wygrywali mecze, lecz dyspozycja Kobego Bryanta daleka była od optymalnej. „Black Mamba” na parkiecie przebywał krótko i miał problem ze skutecznością rzutów. Podczas meczów grupowych jego najlepszy dorobek to 11 punktów zdobytych przeciwko Litwie, lecz dokonanie tego w ciągu 21 minut oraz przy celności 3/10 z pola chwały mu nie przynosiło.

Doświadczeni zawodnicy doskonale jednak wiedzą, kiedy mogą odpuścić, a kiedy muszą dawać z siebie sto procent. Uczy ich tego niezwykle napięty kalendarz ligi NBA, który z biegiem czasu coraz bardziej daje się we znaki. Dlatego właśnie w fazie play-off turnieju olimpijskiego kibice mogli podziwiać zupełnie innego Kobego Bryanta. To on bowiem inkasując 20 „oczek” poprowadził reprezentację USA do ćwierćfinałowego triumfu nad Australią 119:86, a w półfinale dołożył 13 punktów przy skuteczności 5/10, co pomogło Amerykanom pokonać Argentynę 109:83. Po drugiej stronie drabinki górowała natomiast Hiszpania z Pauem Gasolem, więc 10 sierpnia stało się jasne, że dwa dni później w meczu o złoty medal dojdzie do rewanżu pomiędzy wielkimi kolegami z Los Angeles Lakers.

Kiedy naprzeciw ciebie stają tacy zawodnicy jak Pau Gasol, Juan Carlos Navarro, Marc Gasol, Rudy Fernandez, Serge Ibaka, Sergio Rodriguez, Sergio Llull czy Jose Manuel Calderon, to nie możesz się zdekoncentrować nawet na moment. Za chwilę nieuwagi możesz zapłacić naprawdę wysoką cenę. W olimpijskim finale przekonali się o tym Amerykanie, kiedy po wygraniu pierwszej kwarty różnicą 8 „oczek”, w drugiej odsłonie zatracili skuteczność, zaczęli mieć problemy z faulami i zbyt często wdawali się w dyskusje z sędziami. W efekcie tego reprezentacja USA prowadziła do przerwy zaledwie 58:57, co uskrzydliło team z Półwyspu Iberyjskiego na tyle, że po trzeciej kwarcie obie drużyny nadal dzielił tylko jeden punkt. Dopiero znakomita postawa Chrisa Paula, Kevina Duranta oraz Kobego Bryanta w ostatniej odsłonie dała koszykarzom Mike’a Krzyzewskiego bezpieczną przewagę i ostateczny triumf 107:100. – W takich chwilach zdajesz sobie sprawę, że czas jest ulotny, dlatego strasznie się cieszę, że mogę tu być na tym etapie swojej kariery – mówił rzucający obrońca Los Angeles Lakers po finale turnieju olimpijskiego, w którym uzyskał 17 „oczek”. Ateńska kompromitacja została definitywnie odkupiona, a „Black Mamba” miał na koncie tyle samo olimpijskich złot, co Michael Jordan.

Jeziorowiec po wsze czasy

13 kwietnia 2016 roku Kobe Bryant rozegrał swój ostatni mecz w NBA. Zdobył 60 punktów i pożegnał się z ligą w glorii chwały, choć droga ku temu była długa, kręta i wyboista. Niecałe cztery lata później, 26 stycznia A.D. 2020, gdy dało się odnieść wrażenie, że wreszcie zaczęło układać mu się w życiu prywatnym, zginął niespodziewanie w katastrofie helikoptera wraz z trzynastoletnią córką Gianną i kilkoma innymi osobami.

Gdy przed kampanią 2012/13 do „Black Mamby” i Paua Gasola dołączyli Steve Nash oraz Dwight Howard, Jeziorowcy pod wodzą Mike’a Browna mieli prawo myśleć co najmniej o wielkim finale. Liczne urazy pokrzyżowały jednak plany ekipie z Kalifornii, która w sezonie zasadniczym wypracowała bilans zaledwie 45-37, a przygodę z play-offami zakończyła już na pierwszej rundzie po sromotnej klęsce 0-4 z San Antonio Spurs. Wielki kwartet w Los Angeles nie wypalił, wobec czego „Superman” po zaledwie jednych rozgrywkach rozstał się z „Miastem Aniołów”. Kobe tymczasem w listopadzie 2013 roku przedłużył kontrakt z Lakers o kolejne dwa lata, gwarantując sobie w tym czasie wpływy w wysokości niemal pięćdziesięciu milionów dolarów. – To jest niezwykle szczęśliwy dzień dla klubu oraz ludzi skupionych wokół niego – mówił Mitch Kupchak, generalny menadżer Jeziorowców. – Od dawna powtarzaliśmy, że naszym priorytetem jest umożliwienie mu zakończenia kariery w naszych barwach, a ta umowa wydaje się być gwarancją tego, że tak właśnie się stanie.

Słowa działacza były nieco na wyrost, gdyż Bryant pomimo tego, że posiadał mnóstwo fanów, to w purpurowo-złotej familii miał również wielu oponentów. Z tego powodu w kuluarach mówiło się często, iż jego nowy kontrakt to z jednej strony dobry ruch marketingowy, lecz z drugiej koniec marzeń o mistrzostwie na najbliższe lata. „Czarna Mamba” bowiem nie tylko pobierał olbrzymią pensję jak na zawodnika w swoim wieku, ale również nie był wymarzonym kolegą z drużyny dla żadnej z gwiazd nowego pokolenia. Dodatkowo jego forma w sezonie 2013/14 stała pod wielkim znakiem zapytania po tym jak pod sam koniec poprzednich zmagań doznał zerwania ścięgna Achillesa w lewej nodze. To najgorsze, co może spotkać sportowca opierającego swoją grę na szybkości oraz skoczności.

– Wykonywałem akurat ruch, który robiłem już miliony razy. Tym razem coś strzeliło. To było naprawdę okropne uczucie. Kiedy już siedziałem w szatni, cała ta sytuacja mnie przytłoczyła. Wkurzała mnie myśl o drodze jaka mnie czekała, jeśli chciałem wrócić na szczyt. Nie byłem pewien czy podołam. Potem jednak pojawiły się przy mnie dzieciaki, a ja musiałem trzymać fason. Powiedziałem: „Z tatusiem będzie dobrze. Zamierzam ciężko pracować i wrócić do gry” – Kobe wspomina feralny mecz przeciwko Golden State Wariorrs z 12 kwietnia 2013 roku. Przed zejściem do szatni rzucający obrońca Lakersów trafił jeszcze dwa rzuty wolne, ale ból był tak silny, że tym razem go pokonał.

Rekonwalescencja „Black Mamby” trwała osiem długich miesięcy, wobec czego koszykarz miał sporo czasu na zastanowienie się nad swoim życiem i poukładanie relacji z żoną, gdyż na początku 2013 roku małżonkowie oficjalnie do siebie wrócili. Choć za kulisami wiele mówiło się o notorycznych zdradach ze strony słynnego koszykarza, to Vanessa postanowiła dać mężowi jeszcze jedną szansę. Dlaczego to zrobiła? – Ona nie należy do najcieplejszych i najmilszych osób, więc opowiadałyśmy jej o tych wszystkich zdradach z nutką zadowolenia – mówi anonimowo żona jednego z ówczesnych zawodników Jeziorowców. – Każdy wie jednak, że życie u boku kogoś takiego jak Kobe to nie tylko możliwość wydawania wielkich sum pieniędzy. Większość graczy NBA zdradza swoje żony, ale rekompensatą dla nich jest życie w luksusie i błysku fleszy. Możesz chodzić na najlepsze imprezy, jeździć drogimi samochodami i ubierać się u najlepszych projektantów. Trudno z tego zrezygnować i mało która kobieta by to zrobiła.

Pomimo wielu nieprzychylnych głosów z zewnątrz, państwo Bryantowie znów byli razem. – Kobe musi mierzyć się z ogromną presją, a ciężko to robić w samotności – tłumaczy przyjaciel rodziny. – Oni są przykładem ludzi, którzy praktycznie nie mają przyjaciół i nie utrzymują kontaktów towarzyskich. Dodatkowo mają skomplikowane relacje ze swoimi rodzinami, w efekcie czego nie mogą liczyć na nikogo poza sobą nawzajem. Trochę czasu zajęło im jednak zanim to zrozumieli – dodaje. Skomplikowane relacje rodzinne to w przypadku „Black Mamby” idealny eufemizm. Jak bowiem wytłumaczyć postępowanie matki, która w styczniu 2013 roku sprzedała domowi aukcyjnemu Goldin Auctions część sportowych pamiątek syna, uzyskując dzięki temu niemal pół miliona dolarów na budowę nowego domu w Nevadzie? Gdy kilka miesięcy później sprawa wyszła na jaw, Pamela próbowała się wytłumaczyć tym, że pięć lat wcześniej pytała Kobego co zamierza zrobić ze swoimi rzeczami, a on się nimi nie zainteresował. Sprawa znalazła swój finał w sądzie i choć ostatecznie zakończyła się ugodą, to pozostał po niej wielki niesmak.

Kobe powrócił na parkiet dokładnie 10 grudnia 2013 roku w domowym starciu Lakersów z Phoenix Suns. Prowadzony przez Mike’a D’Antoniego team poległ różnicą 6 „oczek”, ale Bryant pokazał, że nie zapomniał swego fachu i w niespełna pół godziny zdobył 20 punktów przy skuteczności 6/11 z pola, dokładając do tego 2 zbiórki i 3 asysty. W kolejnych meczach raz było lepiej, raz gorzej, lecz nikt nie przewidywał, że „Czarna Mamba” zakończy zmagania 2013/14 w swoim zaledwie szóstym występie. Tydzień od powrotu po ośmiomiesięcznej pauzie rzucający obrońca Lakersów okupił starcie przeciwko Memphis Grizzlies złamanym piszczelem w okolicach kolana. Początkowo wydawało się, że zawodnik wykuruje się na ewentualne spotkania play-offów, ale w połowie marca było już jasne, że purpurowo-złoci nie mają co liczyć ani na awans do najlepszej ósemki Zachodu, ani na rychły powrót swojego lidera.

Kolejna kontuzja stanowiła dla Kobego ogromny cios, ale zawodnicy o takim sercu do gry nie mają w zwyczaju się poddawać i walczą o swoje cele do upadłego. Bryant nie chciał rozstawać się z parkietem na szpitalnym łóżku. – Do zobaczenia w przyszłym sezonie – rzucił w momencie, w którym stało się jasne, że w kampanii 2013/14 już nie zagra. – To rozczarowujące, kiedy chcesz wyjść na parkiet i dać z siebie wszystko, ale musisz być realistą i odpuścić – dodał, po czym kontynuował ciężką pracę, która zaowocowała możliwością zaprezentowania swoich umiejętności już w pierwszej potyczce rozgrywek 2014/15. Jeziorowców prowadził wtedy Byron Scott, a Kobe miał obok siebie zawodników, z którymi trudno było myśleć o jednej z czołowych lokat Konferencji Zachodniej. Wesley Johnson, Jordan Hill, Jordan Clarkson, Wayne Ellington, Ryan Kelly, Jeremy Lin, Tarik Black, Carlos Boozer czy Ed Davis to w końcu gracze z zupełnie innej półki niż gwiazdy partnerujące „Black Mambie” od początku jego kariery.

Słabe zestawienie połączone z plagą kontuzji nie zwiastuje niczego dobrego. W połowie kampanii zasadniczej Lakersi legitymowali się bilansem 12-29, po czym ponieśli pięć kolejnych porażek. Drugą z nich, mającą miejsce 21 stycznia 2015 roku w Nowym Orleanie, Kobe zapamiętał szczególnie, gdyż to właśnie wtedy zerwał ścięgno w okolicach prawego ramienia. Przed urazem liderował Jeziorowcom ze statystykami na poziomie 22,3 punktu, 5,7 zbiórki i 5,6 asysty, co dało mu kolejną nominację do pierwszej piątki Zachodu na lutowy Mecz Gwiazd, w którym jednak nie było mu dane zagrać już po raz trzeci z rzędu. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej dało się słyszeć głosy, że Bryant zrezygnuje z ostatniego roku kontraktu w LA i po sezonie 2014/15 przejdzie na wcześniejszą emeryturę, lecz pragnął uczynić to niczym prawdziwy wojownik, więc poddał się szybko operacji i zapowiedział, że zagra w kolejnych zmaganiach. Niedługo później okazało się, że będą one jego pożegnaniem z NBA. – Droga Koszykówko – napisał na łamach „The Players Tribune”. – Wiedziałem, że jedno uczucie jest prawdziwe, że się w Tobie zakochałem. Miłość była tak głęboka, że poświęciłem Ci nie tylko umysł i ciało, ale także duszę. To już wszystko, co mogłem z siebie dać. Moje serce wytrzyma kołatanie, mój mózg zniesie słowa krytyki, ale moje ciało wie, że to już czas, aby się pożegnać. Jestem gotowy, aby odejść. Chcę, żebyśmy razem delektowali się wspólnymi chwilami, tymi złymi i tymi dobrymi. Daliśmy sobie wszystko, co mieliśmy. Zawsze będę Cię kochał.

Kareem Abdul-Jabbar żegnał się z NBA jako wicemistrz ligi, Magic Johnson tak samo, bo chyba nikt nie bierze poważnie jego epizodu w sezonie 1995/96 po tym jak przez cztery lata pozostawał poza grą. Kobe Bryant nie mógł liczyć na taki komfort, gdyż skład Jeziorowców w kampanii 2015/16 wyglądał jeszcze gorzej niż w poprzednich zmaganiach, a on sam zamierzał się oszczędzać i po prostu cieszyć się koszykówką na tyle, na ile to było możliwe. „Black Mamba” przebywał na parkiecie średnio przez zaledwie 28,2 minuty, zdobywając w tym czasie 17,6 punktu, 3,7 zbiórki oraz 2,8 asysty. Te bardzo skromne jak na niego notowania pozwoliły mu wygrać głosowanie kibiców na pierwsze piątki Meczu Gwiazd, w którym wreszcie mógł wystąpić. Lakersi zdołali triumfować niestety w zaledwie 17 z 82 spotkań, zaliczając najgorszy sezon zasadniczy w swojej historii, ale Bryant w godnym stylu żegnał się z NBA notując 23 starcia z dorobkiem 20 i więcej „oczek”. Wiadomo, że zdarzały mu się lepsze i słabsze występy, lecz fani przymykali często na to oko i godnie żegnali legendarnego już zawodnika w każdej hali, w której się pojawił.

– Co on ma jeszcze do udowodnienia? – pytał retorycznie Kareem Abdul-Jabbar po jednej z fatalnych kontuzji „Czarnej Mamby”. – W tym momencie powinien się martwić o to czy będzie mógł chodzić i normalnie funkcjonować przez resztę swojego życia. Kobe jest bogaty i osiągnął w tym sporcie już wszystko. O co się jeszcze ma martwić? Może spokojnie odejść jako spełniony zawodnik. Ma pierścienie i doskonałe statystyki – dodał. Faktycznie, Bryant nie musiał już nikomu niczego udowadniać, lecz zamierzał rozstać się z ligą tak jak on to sobie zaplanował, a nie wybrać najprostszą drogę do wyjścia. – Chciałbym pogratulować ci wspaniałej kariery – przemówił sam Michael Jordan przed ostatnim meczem Kobego na arenie w Charlotte. – Ja zawsze byłem jak starszy brat, a ty jak młodszy. Komunikowaliśmy się przez cały czas. Wiele dałeś koszykówce, pomogłeś NBA i masz kibiców na całym świecie. Sam jestem twoim fanem. Uwielbiam podziwiać twoją grę i cieszę się, że udało ci się tyle osiągnąć.

13 kwietnia 2016 roku Kobe Bryant po raz ostatni wybiegł na parkiet w meczu ligi NBA. – Zebraliśmy się tutaj, żeby uczcić dwadzieścia lat wspaniałości. Przez ten czas Kobe nigdy nie oszukiwał. Grał z kontuzjami oraz bólem, a zostało to udokumentowane pięcioma tytułami, które symbolizują sztandary zawieszone pod kopułą tej hali. On jest nie tylko ikoną sportu, ale również najwspanialszym zawodnikiem, jaki kiedykolwiek przywdziewał purpurowo-złote barwy – przemówił do tłumu Magic Johnson jeszcze przed rozpoczęciem starcia pomiędzy Los Angeles Lakers a Utah Jazz. Jeziorowcy pokonali przed własną publicznością Jazzmanów 101:96, a Bryant zakończył tamto spotkanie z dorobkiem 60 (!!!) punktów, rzucając ze skutecznością 22/50 z pola. Może i rywale momentami nieco odpuszczali w obronie, ale to i tak nie zmienia faktu, że taki występ dla każdego zawodnika w lidze byłby spełnieniem marzeń, a dokonanie czegoś podobnego w swoim ostatnim oficjalnym meczu i w wieku trzydziestu siedmiu lat, to coś po prostu niewiarygodnego. – Aż trudno uwierzyć w to, że wszystko potoczyło się w ten sposób – komentował na gorąco główny aktor widowiska. – Nadal jestem w szoku.

Dwadzieścia sezonów w lidze zawodowej. Pięć tytułów mistrzowskich, dwa złote medale olimpijskie, dwie statuetki MVP finałów, cztery Meczu Gwiazd i jedna sezonu zasadniczego. Dwie korony króla strzelców, osiemnaście nominacji do reprezentacji Zachodu na All-Star Game, jedenaście do pierwszej piątki NBA i dziewięć do zespołu najlepszych obrońców. Jeśli ktoś nadal uważa, że taki dorobek nie wystarczy, żeby być wymienianym wśród dziesięciu najznakomitszych koszykarzy w dziejach, to niech za ostateczny argument posłużą słowa Dirka Nowitzkiego: – Kobe Bryant jest Michaelem Jordanem naszego pokolenia.

Bibliografia:

  • abcnews.go.com,
  • awbutler.blogspot.com,
  • azcentral.com,
  • basketball-reference.com,
  • Chicago Tribune,
  • cnn.com,
  • espn.com,
  • givemesport.com,
  • goerie.com,
  • gotemcoach.com,
  • grantland.com,
  • insidesocal.com,
  • Jeff Savage – Kobe Bryant: Basketball Big Shot,
  • Los Angeles Daily News,
  • Los Angeles Times,
  • Mark Stewart – Kobe Bryant: Hard to the Hoop,
  • nbcsports.com,
  • Newsweek,
  • New York Times,
  • Orange County Register,
  • Philadelphia Inquirer,
  • Robert Schnakenberg – Kobe Bryant,
  • Seattle Times,
  • Slam Magazine,
  • Sports Illustrated,
  • The Daily Beast,
  • thinkprogress.org,
  • Toronto Star,
  • USA Today,
  • yahoo.com.

Foto: gettyimages.com

Warto przeczytać:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *