Alonzo Mourning – człowiek ze stali

Alonzo Mourning

Data publikacji: 29 grudnia 2015, ostatnia aktualizacja: 11 kwietnia 2024.

Droga prowadząca do mistrzostwa NBA jest z reguły długa i wyboista. Alonzo Mourning przeszedł jednak przez prawdziwe piekło, zanim założył na palec wymarzony pierścień i stał się legendą Miami Heat.

Młody gniewny

Norfolk w stanie Wirginia to ponad dwustutysięczne miasto, które słynie przede wszystkim z portu nad Zatoką Chesapeake oraz głównej bazy Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Właśnie tam znajduje się również siedziba atlantyckiego dowództwa NATO. Kilkanaście kilometrów na południe od Norfolk położona jest natomiast podobnej wielkości miejscowość Chesapeake, w której 8 lutego 1970 roku pierwszy krzyk wydał z siebie „Zo”, jak zdrobniale nazywano późniejszego czołowego centra zawodowych parkietów. Jego rodzice, Alonzo senior oraz Julia, w chwili narodzin chłopca mieli po zaledwie dziewiętnaście lat. Pochodzili z Norfolk, ale z braku pieniędzy zamieszkali w niezbyt zamożnej części Chesapeake o nazwie Deep Creek. – Pobrali się tylko ze względu na mnie – opowiada Mourning junior. – Dopóki z nimi mieszkałem, byłem jedynakiem, chociaż nie odczuwałem tego aż tak bardzo ze względu na obecne w pobliżu liczne kuzynostwo. Moja mama miała pięć sióstr oraz pięciu braci. Gdy cała rodzina zbierała się w domu dziadków, miałem wokół siebie tyle osób, że nie sposób było czuć się samotnym.

Ojciec „Zo” był rezerwistą US Navy i Marines oraz pracował jako mechanik w pobliskiej stoczni. Tymczasem najmłodszy z Mourningów rósł jak na drożdżach. Każde nowe buty szybko stawały się dla niego za małe, a gdy na boisku bawił się z rówieśnikami, to nieznajomi brali go za… upośledzonego umysłowo, ponieważ wyglądał na starszego o dobrych kilka lat. Młodzieniec uwielbiał też różne formy rywalizacji. Zawsze interesowało go tylko zwycięstwo, dlatego kiedy przegrywał, od razu zaczynał płakać. – Powtarzałam mu: „Ktoś musi przegrać i od czasu do czasu przychodzi też kolej na ciebie”. Nie sądzę jednak, żeby kiedykolwiek to do niego dotarło – wspomina Julia.

Państwo Mourningowie jako bardzo młodzi rodzice nie do końca radzili sobie z trudami życia codziennego. Pomimo tego „Zo” ciepło wspomina swoje dzieciństwo, a przynajmniej czas do momentu rozpadu związku Alonzo seniora i Julii. Dla dziesięcioletniego chłopca było to straszne przeżycie. – Cała ta gehenna odcisnęła ogromne piętno na mojej psychice i to nie tylko ze względu na to, co się stało z moją rodziną, ale też dlatego, w jaki sposób to się działo – legendarny center przywołuje dawne czasy. – Z szacunku do moich rodziców nie chcę zagłębiać się w szczegóły. Wystarczy powiedzieć, że ich kłopoty dość poważnie wpływały na mnie. Miałem problemy emocjonalne, a życie w ciągłym napięciu mi nie służyło.

Sytuacja w domu rozbudziła w młodym Alonzo jego buntowniczy charakter. Chłopak pakował się z jednych tarapatów w drugie, a wszystko dlatego, że chciał być choć w niewielkim stopniu zauważanym przez mamę i tatę. Kolejne kary nie skutkowały, aż w końcu rodzice naprawdę się nim przejęli i postanowili całą trójką uczęszczać na specjalną terapię. – Jeśli chcesz, możesz nie wracać z nimi – zaproponowano juniorowi podczas jednej z sesji. Z obawy przed nieznanym mało które dziecko zaakceptowałoby taką propozycję, ale w tamtym momencie „Zo” nie miał żadnych wątpliwości i wiedział, że albo skorzysta z szansy od losu, albo skończy marnie. – Ten moment to prawdziwy punkt zwrotny w moim życiu – tłumaczy. – Czułem, iż to może zadziałać. Tym bardziej, że moja decyzja nie oznaczała całkowitej separacji od rodziców. Oni nadal mogli być częścią mojego życia i mnie odwiedzać. Nie chciałem się więcej buntować. Pragnąłem zrobić coś dla siebie i zacząć wszystko od nowa. Wybrałem możliwość zmiany swojego życia na lepsze zamiast godzenia się z ponurą rzeczywistością. Jeśli plan zakończyłby się fiaskiem, to przynajmniej nie mógłbym mieć do siebie pretensji, że nie próbowałem.

Decydując się na przenosiny do domu dziecka dziesięcioletni Mourning nie zdawał sobie sprawy z tego, w co tak naprawdę się pakuje i jak wielki ból zadaje swoim rodzicom. – Alonzo był bardzo upartym chłopcem. Jeśli jakaś myśl pojawiła się w jego głowie, to za wszelką cenę musiał ją zrealizować. Zawsze był przekonany o swojej racji i nie dało mu się przemówić do rozsądku. Z tego powodu pewnego dnia złamał mi serce – opowiada senior rodu. W bidulu „Zo” nie ujrzał nowej i pięknej rzeczywistości. W jednej chwili otoczyło go kilkadziesiąt dzieciaków, które miały o wiele większe problemy psychiczne i emocjonalne niż on. Niektórzy byli agresywni do tego stopnia, że od czasu do czasu zamykano ich w izolatce. Opiekunowie starali się chronić chłopaka przed całym złem, ale gdy przychodziła noc, ten wielokrotnie nie mógł zmrużyć oka i rozmyślał nad swoją sytuacją.

Kiedy małżeństwo Alonzo seniora i Julii wydawało się być już tylko historią, nagle nastąpił przełom i doszło do pojednania zwaśnionych stron, czego owocem jest Tamara – siostra „Zo”. Sielanka jednak nie trwała zbyt długo i w 1983 roku państwo Mourningowie ostatecznie się rozwiedli. Pomimo tego ich syn nie zdecydował się na zamieszkanie z którymś z nich i poprosił o znalezienie… rodziny zastępczej. – Kochałem oboje rodziców i nie chciałem żadnego z nich faworyzować – tłumaczy. – Wciąż też czułem, że powrót do domu nie byłby dla mnie dobrym rozwiązaniem.

Ojciec i matka dzielnie walczyli o odzyskanie swojego dziecka, ale prawo stanu Wirginia było dla nich nieubłagane i wszelkie petycje szybko lądowały w koszu, jeśli przeciwstawiały się woli Alonzo juniora. Znalezienie chłopakowi rodziny zastępczej również nie należało do najłatwiejszych zadań. Udało się za drugim razem, gdy „Zo” trafił na ranczo będące własnością niejakiej Fannie Threet. Posiadłość leżała w Chesapeake, w zamieszkałej głównie przez klasę średnią części o nazwie West Munden. – To była pani przed sześćdziesiątką – opowiada Mourning. – W ciągu swojego życia wychowała prawie pięćdziesiąt dzieci, z czego większość stanowiły oczywiście te przybrane. Dla wszystkich jednak była taką samą matką. Wylewającą się z niej miłość poczułem tuż po przekroczeniu progu jej domu. W tym samym czasie opiekowała się jeszcze trójką innych dzieci, ale i tak szybko stałem się częścią rodziny. Od razu zrozumiałem, że to miejsce dla mnie, i że nie chcę mieszkać nigdzie indziej.

Fannie dzielnie zastępowała Julię, a „Zo” wkrótce zaczął się do niej zwracać „mamo”. To nie było jednak tak, że nagle zapomniał o swojej prawdziwej rodzicielce i zerwał z nią wszelki kontakt. Julia nawiązała bardzo ciepłe relacje z panią Threet i często odwiedzała syna w jej posiadłości. – Przychodziła i coś pichciła, albo po prostu siadaliśmy przy stole i rozmawialiśmy – opowiada Alonzo junior. – Czasami przybiegałem z podwórka i w progu krzyczałem „Mamo!”, a one obie odwracały głowę. Moja matka nigdy jednak nie była o to zazdrosna. Pani Threet potrafiła sprawić, że w jej towarzystwie każdy czuł się lepiej – dodaje.

Życie w rodzinie zastępczej sprawiło też, że młody Mourning zbliżył się do Boga. Wszystko to dzięki bardzo religijnej Fannie, której ojciec był niegdyś pastorem w Karolinie Północnej. W domu pani Threet nie stroniono od czytania Biblii oraz otwarcie dyskutowano na temat tego jak ważna jest modlitwa. Kobieta każdemu nowemu podopiecznemu spokojnie lecz stanowczo wyjaśniała zasady panujące w domu i robiła to tak umiejętnie, że z mało którym dzieckiem miała jakiekolwiek problemy. – Czterdziestu dziewięciu wychowanków wprowadziła w dorosłość, a nie wspomnę już o setkach, które spędziły z nią dziesięć czy trochę więcej dni zanim zajął się nimi ktoś inny. Pomogła tak wielu dzieciakom, że ciężko nawet zliczyć na ile ludzkich istnień miała wpływ. Była ostatnią deską ratunku dla całego pokolenia młodzieży w Chesapeake, prawdziwym aniołem – mówi z podziwem „Zo”. Reguły gry ustalone przez panią Threet prezentowały się bardzo przejrzyście: najważniejsza była nauka i obowiązki domowe, a jeśli chciało się mieć jakieś swoje własne pieniądze, to należało iść do pracy. Mourning postawił na koszenie trawników w sąsiedztwie.

Alonzo rósł jak na drożdżach. Gdy po raz pierwszy spotkał siedemnastoletniego syna swojej przybranej matki, Buda, mierzył niespełna sto osiemdziesiąt centymetrów i był z nim równy. Kilka miesięcy później miara wskazywała o prawie dziesięć centymetrów więcej, a w niedługim czasie chłopak był już najwyższym człowiekiem w szkole. Przerósł wszystkich nauczycieli. Doszło nawet do tego, że musiał spać w specjalnie powiększonym łóżku, gdyż standardowe było dla niego za krótkie. Mając takie warunki fizyczne, stanowił idealny materiał na sportowca. Od dziecka kibicował Washington Redskins, więc uczęszczając do gimnazjum Indian River zapisał się do drużyny futbolu amerykańskiego. Trenerzy ustawiali go na pozycji obrońcy, ale dzieciak wciąż rósł, przez co coraz bardziej niezdarnie poruszał się po boisku i prędko się okazało, że wielkim futbolistą nigdy nie zostanie.

Zdecydowanie lepiej niż z jajowatą piłką „Zo” radził sobie z… jedzeniem. – Mój apetyt stał się legendarny – wspomina. – Potrafiłem zasiąść do śniadania i wcinać płatki Cap’n Crunch do momentu, w którym moje podniebienie było całkowicie zdewastowane. Od czas do czasu pani Threet proponowała przyrządzenie naleśników dla mnie i dla Buda. Kiedy mówiłem, że zamawiam piętnaście sztuk, zaczynała gestykulować i groziła: „Jeśli masz zamiar zjeść aż tyle, to będziesz musiał wstać i zrobić je sobie sam”. Ta kobieta wychowała mnóstwo dzieciaków, ale nikt z jej podopiecznych nie miał takiego apetytu jak ja.

Co ciekawe, Alonzo jadł za trzech, ale nie wyglądał na takiego, który ma problem z wagą. Do futbolu się nie nadawał, lecz wiele osób podpowiadało mu, że powinien spróbować swoich sił w koszykówce. Kiedy miał dziewięć lat, ojciec zapisał go do podwórkowej ligi w Deep Creek, ale „Zo” nie pograł tam zbyt długo, gdyż był o wiele wyższy od rówieśników, co nie podobało się ich rodzicom. Teraz jednak miał na karku kilka wiosen więcej i ze swojego wzrostu mógł uczynić największy atut. Podobnie myślał Alonzo senior, który wysłał syna na letni camp zorganizowany przez Old Dominion University w Norfolk. Koszykarski zespół tej uczelni występował w najwyższej dywizji NCAA, a funkcję trenera pełnił wówczas Paul Webb. – Spojrzał tylko na mnie i kiedy dowiedział się, że mam dwanaście lat, zrezygnował z pobrania wpisowego – wspomina Mourning. – Niedługo później zaczął się starać, żebym wybierając przyszłą uczelnię nie zapomniał o ODU. Dostawałem wszystko to, co zawodnicy akademiccy, a parę conversów sygnowanych przez Juliusa „Dr. J” Ervinga uważam za najcudowniejszą z tych rzeczy.

Młodzieniec z Chesapeake był stworzony do gry w basket na najwyższym poziomie, ale miał przed sobą jeszcze długą drogę, żeby w ogóle móc marzyć o karierze w lidze zawodowej. Chwilowo występował w drugim zespole swojego liceum, a camp pod batutą akademickiego coacha pomógł mu rozwinąć drzemiący w nim potencjał. Chłopak zrozumiał też, że jeśli chce w życiu coś osiągnąć, to nie może uparcie stawiać na swoim, i że czasem warto słuchać porad starszych oraz mądrzejszych od siebie. – Bud stał się dla mnie kimś więcej niż tylko starszym bratem – zwierza się. – Miał ogromny wpływ na to, kim się stałem. Do dziś jest jedyną osobą, która może tak po prostu zadzwonić i ustawić mnie do pionu, kiedy sytuacja tego wymaga. Może mi powiedzieć prawdę prosto w twarz. Ja nie wierzę w zbiegi okoliczności. Wydaje mi się, że Bóg ma swój plan dla każdego z nas, i że nic nie dzieje się bez powodu. W pewnym momencie niektóre rzeczy mogą nam się wydawać pozbawione sensu, ale koniec końców wszystko układa się w logiczną całość. Jak inaczej wyjaśnić to, iż znalazłem w sobie siłę na szukanie rodziny zastępczej, i że na mojej drodze znalazła się akurat Fannie Threet? Bóg od początku miał plan wobec mnie i moich talentów. Dlatego wysłał mnie do tej kobiety, kiedy znalazłem się na krawędzi. Nie wiadomo jak w innym wypadku potoczyłby się mój los.

Skazany na sukces

„Zo” w dzieciństwie zmagał się z nadpobudliwością psychoruchową, przez którą miał wiele problemów w szkole. Lekarz na tę dolegliwość przepisał mu nawet specjalny lek – Ritalin.

Działanie preparatu na dużym i silnym chłopaku było jednak niezadowalające, wobec czego Alonzo senior postanowił poszukać jakiegoś ujścia dla nadmiaru energii zgromadzonej w organizmie jego syna. Postawił na sport. Mourning próbował boksu, ale nikt w jego wieku nie chciał z nim walczyć. Później przyszedł czas na futbol amerykański, lecz kiedy trener dziecięcej drużyny ujrzał ośmioletniego wielkoluda, od razu wykluczył możliwość włączenia go do składu. Ostatecznie więc wybór padł na koszykówkę, w której wzrost stanowi niepodważalny atut każdego kandydata na asa parkietów. – Nigdy nie było wątpliwości co do tego, że nadaję się na koszykarza – opowiada „Zo”. – Jako młody człowiek byłem prowadzony przez dwóch znakomitych trenerów, Freddiego Spellmana oraz Billy’ego Lassitera, którzy nauczyli mnie wszelkich podstaw. Dzięki nim później było mi o wiele łatwiej. W ósmej klasie potrafiłem wykonać wsad, zablokować prawie każdy rzut i zebrać niemal każdą piłkę.

Alonzo uczęszczał do Indian River High School w Chesapeake. Tam też poznał Grega Forda, Vinnie’ego Nicholsa, Seana Bella, Gary’ego Robinsona i Keitha Easleya, z którymi tworzył nie tylko paczkę oddanych przyjaciół, ale i zespół, który zdołał sięgnąć po mistrzostwo stanowe. Młodzieńcy poczynali sobie fantastycznie, a wybryki Mourninga często dostarczały im dodatkowych wrażeń. – Kursowaliśmy po lokalnych boiskach w poszukiwaniu starszych chłopaków, z którymi moglibyśmy się zmierzyć – wspomina „Zo”. – Gdy byliśmy w liceum, pewnego dnia udało nam się dostać do bazy marynarki wojennej w Norfolk, więc udaliśmy się do tamtejszej hali, żeby zagrać z dorosłymi. Dosłownie ich niszczyliśmy, kiedy nagle po jednym z moich wsadów tablica kosza rozsypała się w drobny mak. Leżałem na parkiecie trzymając w rękach obręcz, a wokół mnie było pełno szkła. Każdy z obecnych w sali zastygł w bezruchu i patrzył na mnie. Myślałem, że znalazłem się w niezłych tarapatach, bo przecież byliśmy w bazie wojskowej, ale w końcu wszyscy marynarze wybuchnęli śmiechem i zaczęli bić brawo.

W NBA najsłynniejszym niszczycielem tablic był oczywiście Shaquille O’Neal, ale Alonzo Mourning trudnił się tym rzemiosłem znacznie wcześniej. Jego najgłośniejsza akcja miała miejsce podczas starcia w Portsmouth przeciwko Norcom High School, kiedy to publiczność wybiegła na parkiet, żeby wziąć sobie na pamiątkę choć mały kawałek rozbitego szkła. O wyczynie nastoletniego asa liceum Indian River napisały nawet lokalne gazety. – Pod koniec lat osiemdziesiątych moje nazwisko często pojawiało się w prasie – opowiada legendarny center Miami Heat. – W naszym regionie nie mieliśmy żadnej wiodącej drużyny zawodowej lub uniwersyteckiej, ale wśród prawie dwóch milionów mieszkańców było mnóstwo fanów sportu, więc media skupiały się na rozgrywkach szkół średnich. Wielu wspaniałych sportowców się stąd wywodzi: Allen Iverson, Michael Vick, Pernell Whitaker czy Bruce Smith.

Nastoletni „Zo” był świadom tego, że w skali lokalnej jest ogromnym talentem, ale nie miał pojęcia jak wypada na tle konkurencji z innych obszarów USA. Wszystko się jednak zmieniło, gdy poznał Boo Williamsa, który prowadził zespół rywalizujący w lidze AAU. Mężczyzna ten jest dziś uznaną postacią świata amatorskiej koszykówki, ale wówczas był dopiero na początku drogi do sukcesu i całą drużynę woził na mecze swoim prywatnym autem. Znał też wielu wpływowych ludzi w świecie basketu, dzięki czemu załatwił Mourningowi udział w prestiżowym campie Five Stars, prowadzonym każdego lata przez słynnego Howarda Garfinkela. – Tam mogłeś popracować nad swoją grą, ale każdy przybywał na ten camp w jednym zasadniczym celu: żeby zmierzyć się z najlepszymi zawodnikami w kraju – tłumaczy Alonzo. – Jadąc tam nie zdawałem sobie sprawy z tego, co mnie czeka. Później spotkałem na miejscu Billy’ego Owensa z Pensylwanii, Shawna Kempa z Indiany, Christiana Laettnera z Buffalo i innych. Na tym obozie był każdy chłopak, który coś znaczył w tym sporcie.

Odbywającym się w górach Pocono zajęciom pikanterii dodawała obecność najlepszych coachów akademickich z Deanem Smithem, Mikiem Krzyzewskim i Johnem Thompsonem na czele. Oprócz tego można było tam spotkać ekspertów układających rankingi najlepszych licealnych zawodników. Najważniejszą z tych klasyfikacji prowadził Bob Gibbons – agent ubezpieczeniowy z Karoliny Północnej. Wszystko to sprawiało, że młodzi gracze znajdowali się pod olbrzymią presją, przez co nie zawsze pokazywali na parkiecie pełnię swoich umiejętności. – Podczas udziału w swoim pierwszym campie miałem zaledwie piętnaście lat, więc najlepsi byli zazwyczaj starsi ode mnie o kilka wiosen – opowiada „Zo” – Postanowiłem jednak się nie denerwować i po prostu grać swoje.

Alonzo spisywał się wyśmienicie nie tylko podczas campu w górach Pocono, ale i w lidze AAU. W trakcie spotkania z zespołem z Arkansas zablokował aż dwadzieścia rzutów rywali! Chłopak wiedział, że swoją postawą przyciągnął wzrok sporej ilości skautów, ale gdy po wakacjach wrócił do szkoły, trener Lassiter wprawił go w osłupienie, kiedy wyciągnął pudełko pełne listów od najznakomitszych coachów uniwersyteckich. Gdy po zawodnika zgłasza się Jim Boeheim, Dean Smith lub Larry Brown, to oznacza, iż mowa jest o kimś naprawdę wyjątkowym. – Te wiadomości dodawały mi pewności siebie, ale podchodziłem do nich również z pokorą – wspomina Mourning. – Wiedziałem, że to szansa na darmowe studia, lecz tylko wtedy, jeśli spełnię pokładane we mnie nadzieje. Tych listów przychodziło całe mnóstwo, aż w końcu zdałem sobie sprawę z tego, iż niemal wszystkie są w identycznym tonie. W pewnym momencie przestałem je czytać, a coach Lassiter nawet ich nie otwierał. Na początku drugiej klasy wręczył mi jednak jeden list, którym mógłbym być zainteresowany. To był najnowszy ranking Boba Gibbonsa, a ja widniałem w nim na pierwszym miejscu wśród licealnych drugoroczniaków.

Młody Mourning już wcześniej cieszył się zainteresowaniem prasy, ale głównie lokalnej. Nagle jednak pojawił się na pierwszej stronie „USA Today” i brał udział w sesji zdjęciowej dla „Sports Illustrated”. Chłopak znalazł się w oku cyklonu, a każdy rywali ostrzył sobie zęby na starcie z nim. Nie ważne, czy mecz odbywał się w ramach licealnej ligi, campu Five Stars czy Nike All-American, bo każdy i tak chciał za wszelką cenę pokazać swoją wyższość nad środkowym Indian River. Dlatego też Alonzo nawet w meczach podwórkowych musiał grać na sto procent możliwości. Co ważne, potrafił się do tego zmobilizować i nigdy nie osiadł na laurach. W swoim ostatnim sezonie na parkietach szkół średnich nadal zajmował pierwszą lokatę w rankingu Boba Gibbonsa. Wyznawał filozofię, że jeśli człowiek znajdzie się już na szczycie, to musi zrobić wszystko, żeby utrzymać się na nim jak najdłużej.

– Boo Williams pomógł mi na wiele różnych sposobów, ale najlepszą rzeczą jaką uczynił, było zabranie mnie w 1987 roku na turniej AAU zorganizowany w Las Vegas przez Sonny’ego Vaccaro z Nike – opowiada Mourning. – Trwały akurat wakacje pomiędzy trzecią a czwartą klasą liceum i mogłem cieszyć się grą w małej hali należącej do University of Nevada. Biegając w tę i z powrotem ujrzałem nagle dziewczynę stojącą za jednym z koszy. Miałem być skoncentrowany na meczu, lecz ona skutecznie odwracała moją uwagę. Była nie tylko wysoka i piękna, ale promieniowała również inteligencją i miała zniewalający uśmiech. Nigdy wcześniej nie widziałem podobnej dziewczyny! Pomyślałem tylko: nie mogę pozwolić jej tak po prostu odejść, muszę ją poznać. Po zakończeniu spotkania porozmawiałem z Corneliusem Mullerem, przyjacielem z nowojorskiej drużyny, po czym postanowiłem odszukać tajemniczą nieznajomą wśród publiczności. Niestety straciłem ją z oczu. Po chwili jednak do Corneliusa podeszła jego przyjaciółka, Rubina, a obok niej stała… dziewczyna, którą widziałem za koszem. Nazywała się Tracy Wilson, szła właśnie do ostatniej klasy Clark High School w Las Vegas i kumplowała się z Rubiną.

Po meczu grupka znajomych udała się na kolację do okolicznej knajpki. Było bardzo miło, wobec czego „Zo” i Tracy wymienili numery telefonów oraz adresy. W tamtych czasach dostęp do Internetu nie był jeszcze powszechny, więc zamiast korespondować poprzez e-mail czy Facebooka, młodzi pisali do siebie listy. W międzyczasie Mourning kończył edukację w szkole średniej i musiał zdecydować o wyborze uniwersytetu. Nie miał innej możliwości niż pójść na studia, skoro liczba starających się o niego uczelni wynosiła ponad… dwieście! Alonzo zgarnął wszystkie najważniejsze nagrody dla licealnego zawodnika roku, więc na jego decyzję czekał cały kraj. Pewnego dnia do domu pani Threet zadzwonił nawet sam „Magic” Johnson i wychwalał UCLA, proponując przy okazji mały meczyk na terenie kampusu. Chłopak z Chesapeake nie zamierzał jednak wyjeżdżać aż tak daleko od domu, wobec czego krąg swoich zainteresowań zawęził do pięciu ośrodków akademickich: University of Maryland, Syracuse University, University of Virginia, Georgia Tech oraz Georgetown University.

Wokół Alonzo nagle znalazło się wielu doradców, ale młodzieniec tak naprawdę nie chciał słuchać nikogo oprócz trenera Billy’ego Lassitera oraz Fannie Threet. Nawet jego rodzice nie mieli głosu w tej sprawie. – Proces rekrutacji był dość… dziki – wspomina „Zo”. – Zapomnijcie o zwiedzaniu bibliotek czy laboratoriów. Uczelniani trenerzy doskonale wiedzieli w jaki sposób namieszać w głowie siedemnastolatkowi. W tamtym czasie odwiedziłem kilka ośrodków zrzeszonych w NCAA i stałem się częścią jednego z najdzikszych procesów rekrutacyjnych w historii. Zawitałem do Maryland, gdzie funkcję trenera pełnił Bob Wade. W tamtym kierunku ciągnęła mnie postać Lena Biasa, który był tam gwiazdą w połowie lat osiemdziesiątych. Uwielbiałem go i oglądałem każdy możliwy mecz z jego udziałem. Chciałem stać się zawodnikiem takim jak on: wszechstronnym w ofensywie i defensywie, a nie tylko typowym łowcą punktów. To był mój idol. Jego śmierć mną wstrząsnęła i totalnie zniechęciła do spróbowania narkotyków.

Na University of Maryland młody koszykarz został przyjęty jak król. Przed halą Cole Field House wywieszono ogromny baner z napisem „Witamy Alonzo Mourninga”, a w środku budynku zawodnika powitał głos spikera wyczytującego jego nazwisko wśród graczy pierwszej piątki miejscowych Terrapins. Wszystko to wyglądało jak w cudownym śnie, ale skończyło się niezbyt smacznie, gdyż chłopak z Chesapeake nigdy nie zagrał pod wodzą Boba Wade’a. Niedługo po wizycie Alonzo uczelnia została oskarżona o wielokrotne naruszenie zasad procesu rekrutacyjnego, po czym otrzymała karę dwuletniego zakazu gry w turnieju NCAA. W efekcie tego Mourning musiał znaleźć sobie inny uniwersytet.

Po wizycie w College Park „Zo” odwiedził jeszcze siedziby czterech pozostałych uczelni ze swojej małej listy. Tylko na Georgetown University nie próbowano go w pewien sposób przekupić i nie dawano wyraźnie do zrozumienia, że choć koszykarze akademiccy oficjalnie nie otrzymują żadnego wynagrodzenia za grę, to mogą liczyć na dobrą „opiekę” ze strony władz i sponsorów. Legendarny środkowy doskonale pamięta również sowicie zakrapianą imprezę z Johnem Johnsonem, po której następnego dnia na olbrzymim kacu spotkał się z Terrym Hollandem – szkoleniowcem teamu University of Virginia. Rekrutacyjną karuzelę zakończyło natomiast spotkanie akademickich trenerów w domu pani Threet, podczas którego obecny był również coach Billy Lassiter.

– W czasie tamtego spotkania szkoleniowcy mieli wyjaśnić, dlaczego mam wybrać właśnie ich uczelnię – opowiada Alonzo. – Czterech z nich z nich gadało tylko o tym, co mogę dostać. Żaden z nich nie mówił wprost o pieniądzach. Zapewniali tylko, że się mną zaopiekują, i że nie będę musiał się o nic martwić. W końcu wszyscy doskonale wiedzieliśmy, iż w każdym z tych miejsc czekają na mnie profity. Coach John Thopmson z Georgetown University zachowywał się jednak zupełnie inaczej. Ten mierzący ponad dwa metry facet poraził wszystkich zgromadzonych nie tylko swoimi rozmiarami, ale i osobowością. Powiedział: „Nie mogę mu niczego obiecać. Nawet tego, że zagra w choćby jednym spotkaniu mojej drużyny. On będzie musiał ciężko pracować, żeby załapać się do składu i otrzymać jakieś minuty na parkiecie. Nie mam pojęcia czy podoła temu zadaniu. Mogę państwa jedynie zapewnić, że jeśli Alonzo chce otrzymać edukację, to u nas na pewno ją dostanie”.

Rayful

Osobowość Johna Thompsona tak urzekła trenera Lassitera i panią Threet, że „Zo” bez wahania postanowił kontynuować swą edukację na Georgetown University w Waszyngtonie.

Młodzieniec z Chesapeake był podekscytowany nie tylko perspektywą gry w ekipie Hoyas, ale również tym, iż Tracy Wilson zamierzała pobierać dalsze nauki na pobliskim Howard University. Dziewczyna początkowo miała w ogóle nie iść na studia. Marzyła o Pepperdine University, ale jej matki nie było stać na opłacenie czesnego, w związku z czym postawiła na karierę w modelingu. Przy tej okazji poznała jednak Billa Cosby’ego, który uważał, że zostając modelką Tracy zmarnuje swój potencjał. Słynny aktor zaoferował więc, że zapłaci za edukację młodej kobiety, ale na wybranej przez siebie uczelni, a jej matka będzie musiała jedynie zadbać o wszystkie pozostałe opłaty.

Alonzo solidną „zaprawę” przed zmaganiami na akademickich parkietach miał już w lecie 1988 roku, kiedy to pod okiem coacha Thompsona trenował razem z olimpijską reprezentacją USA, która udawała się na igrzyska do Seulu. To był ostatni rok, gdy o medale dla Stanów Zjednoczonych walczyli wyłącznie koszykarze amatorscy. Mourning jako jedyny licealista miał szansę dołączyć do zespołu złożonego z graczy starszych o kilka lat i mających przed sobą długie oraz owocne kariery na zawodowych parkietach. – Tuż przed końcem zgrupowania graliśmy mecz w Denver – wspomina „Zo”. – Byłem wtedy jednym z najlepszych strzelców, co odbiło się szerokim echem w ogólnokrajowych mediach. Wielu obserwatorów twierdziło, że radziłem sobie lepiej niż Rony Seikaly, który był już po ostatnim roku na Syracuse. To jego uważano za mojego głównego konkurenta do miejsca w składzie, więc nagle mój występ na igrzyskach stał się bardzo realny.

Sytuacja Alonzo była niczym piękny sen, a sny takie zazwyczaj kończą się brutalnym przebudzeniem. Jako przyszły podopieczny Johna Thompsona w Georgetown Hoyas, Mourning nie mógł liczyć u coacha reprezentacji na żadne przywileje. Kiedy opuszczał zgrupowanie by wziąć udział w ceremonii zakończenia edukacji w liceum, trener wyraźnie zaznaczył, że chłopak musi zdążyć na odbywający się tego samego dnia trening. Utalentowany zawodnik tak jednak radował się chwilami w towarzystwie rodziny i przyjaciół, że zawitał do waszyngtońskiej hali McDonough Gymnasium dopiero na końcówkę zajęć. Myślał, że szkoleniowiec zrozumie to spóźnienie, ale ten na przywitanie warknął tylko na cały głos: – Co ty sobie wyobrażasz?! Bierz tyłek w troki i przebieraj się w strój! Jesteś spóźniony!

Żeby założyć treningowe obuwie, Mourning musiał wbiec po śliskich schodach. Przerażony zachowaniem trenera, uczynił to w samych skarpetkach i… przewrócił się. Najbardziej ucierpiało kolano, które momentalnie spuchło. Alonzo zacisnął jednak zęby, bo widząc czerwonego ze złości coacha nie chciał go jeszcze bardziej denerwować. Opłaciło się, gdyż niedługo później wraz z kadrą udał się na krótkie tournée po Finalndii i Austrii, gdzie występował u boku takich zawodników jak David Robinson czy Danny Manning. „Zo” radził sobie na tyle dobrze, iż w pewnym momencie był niemal pewien, że John Thompson zabierze go ze sobą do Seulu. Tymczasem gdy trener ogłosił wkrótce ostateczny skład reprezentacji USA, próżno było szukać na liście Alonzo Mourninga. Chłopak był zrozpaczony i dopiero po pewnym czasie dowiedział się, że problem nie leżał w jego umiejętnościach, a w tym, iż wyjazd na igrzyska kolidował z początkiem roku akademickiego, a szkoleniowiec nie chciał, żeby jego podopieczny już na starcie miał zaległości w nauce. Wszak na Georgetown University edukacja znajdowała się na pierwszym miejscu.

Tuż po przybyciu do Waszyngtonu „Zo” zakumplował się ze starszym o kilka lat Rayfulem Edmondem, którego poznał dzięki koledze z drużyny Hoyas – Johnowi Turnerowi. Młody mężczyzna zabierał Mourninga w różne ciekawe miejsca, a chłopak z Chesapeake nie interesował się zbytnio, kim tak naprawdę jest jego nowy kompan. Obaj lubili koszykówkę i dobrze się dogadywali. Alonzo grał latem w jego drużynie, złożonej z zawodników okolicznych uczelni oraz zespołów występujących w niższych ligach. Zabawa była przednia, dopóki się nie okazało, że Rayful jest… dilerem narkotyków na szeroką skalę. – To nie był zwykły koleś – opowiada niedoszły olimpijczyk z Seulu. – Angażował się w wielomilionowe operacje, a agenci federalni twierdzili, że to właśnie on sprowadził crack do Waszyngtonu.

Uliczne mecze, w których grał „Zo”, również nie były całkiem zwyczajne. – Kiedy zarabiasz milion dolarów tygodniowo na nielegalnych interesach, to nie możesz tak po prostu pójść do banku i wpłacić tych pieniędzy na konto – dodaje legendarny center Miami Heat. – Nie możesz również wydawać tej kasy od tak sobie. Domy i samochody kupujesz na podstawione osoby, a resztę forsy musisz wyprać. Nie ma innej możliwości, kiedy chodzi o sumy rzędu pięćdziesięciu milionów dolarów rocznie. Okoliczni dilerzy mieli tyle forsy, że mogli ją palić w piecach. Dlatego też tworzyli własne zespoły koszykarskie i zakładali się o duże stawki. Te rozgrywki przypominały mini NBA, a ja byłem wówczas naprawdę naiwny. Teraz jest mi strasznie wstyd z tego powodu, bo widząc jak to wszystko wyglądało, czerwona lampka powinna mi się zapalić co najmniej kilka razy.

Rayful posiadał wiele mieszkań w Maryland, które bez problemu udostępniał swoim kumplom. Wszędzie chodził w ich towarzystwie, bo w jego biznesie człowiek nigdy nie może się czuć bezpiecznie. Gdy pewnej nocy grupka z Alonzo w składzie wychodziła z nocnego klubu, młody sportowiec zauważył błysk flesza aparatu fotograficznego pochodzący z przejeżdżającego nieopodal vana. Dopiero później zdał sobie sprawę z tego, iż paczka Edmonda znajdowała się pod obserwacją FBI. „Zo” nie przejmował się również, kiedy u jednego z towarzyszy nowego kupla zobaczył broń, i kiedy jegomość ten został pewnego dnia postrzelony, po czym wylądował na wózku inwalidzkim. W dzieciństwie podobne obrazki oglądał dość często, więc ten po prostu nie zrobił na nim większego wrażenia. Młodzieniec nie chciał również przed starszym kompanem wyjść na mięczaka, więc zgrywał twardego i nie rozmyślał nad konsekwencjami.

Trener John Thompson nie był zwykłym coachem. W Waszyngtonie wszyscy go znali, dlatego w końcu musiał się dowiedzieć, z kim zadaje się zawodnik jego drużyny. Nie potrwało to długo, ponieważ jeden z jego dobrych znajomych pracował w DEA, czyli rządowej agencji zajmującej się walką z przestępczością narkotykową. Już następnego dnia na trening Hoyas zawitali dwaj agenci. – Trenerze, musimy porozmawiać z jednym z twoich zawodników – zagadnęli Thompsona. – O co chodzi? Ja nic nie zrobiłem! – „Zo” zgrywał niewinnego. Po chwili we wszystko włączył się coach i kazał mu iść do swojego biura, gdzie środkowy Hoyas został zasypany różnymi pytaniami przez dwóch tajemniczych jegomościów. – Znasz go? – wskazali na zdjęcie Rayfula. – Tak, znam – odparł Mourning. – A wiesz, że go obserwujemy? Wiesz, że to baron narkotykowy? – kontynuowali przesłuchanie. – Nie wiem, nie mam pojęcia i nie mam nic wspólnego z narkotykami! – odpowiedział przerażony zawodnik.

Agenci w końcu odpuścili, ale trener Thompson nie wyglądał na ucieszonego tym, że chwilę temu w jego biurze siedziało dwóch facetów z DEA. Jak tylko drzwi za nimi się zatrzasnęły, wydarł się na Alonzo. – Przyniosłeś wstyd uczelni! Odbiorę ci stypendium. Własnoręcznie ściągnąłem tutaj twój tyłek i teraz własnoręcznie odeślę go do domu – wrzeszczał. „Zo” był najzwyczajniej w świecie przerażony słowami szkoleniowca. Miał łzy w oczach i w jednej chwili zdał sobie sprawę z tego, że zadając się z nieodpowiednim człowiekiem zawiódł wszystkich swoich najbliższych i prawdopodobnie stracił szansę na wielką karierę na zawodowych parkietach. – Postępując w ten sposób krzywdzisz nie tylko siebie, ale cały program tego uniwersytetu – kontynuował Thompson. – Krzywdzisz każdego zawodnika, który kiedykolwiek był częścią tej drużyny, mnie oraz wszystkich wokół siebie.

Trener Georgetown Hoyas był surowy, ale nie należał do ludzi pozbawionych serca. Bardzo nie lubił jednak, kiedy jego gracze postępowali wbrew regułom. Jedna z nich brzmiała: zakaz picia alkoholu w akademiku. Gdy pewnego razu wysłał swojego asystenta na inspekcję, a ten znalazł u studentów lodówkę pełną piwa, nie powiedział ani słowa. Następnego dnia zaaplikował jednak swoim zawodnikom taki trening, że młodzieńcy zapamiętali go do końca życia. Podczas całych zajęć nie zarządził też ani jednej przerwy na uzupełnienie płynów, co jeszcze bardziej dało się chłopakom we znaki. Gdy ćwiczenia dobiegły końca, każdy rzucił się do swojego bidonu, wypełnionego zwyczajowo napojem Gatorade. Tym razem jednak coach zrobił zawodnikom psikusa i w tajemnicy zarządził napełnienie pojemników… piwem! Gdy koszykarze łyknęli sobie na orzeźwienie, miny mieli naprawdę nietęgie. – Kiedy mówię, że nie chcę piwa i dziewczyn w akademiku, to znaczy, że naprawdę tego nie chcę. Żeby mi to było ostatni raz! – wypalił niewzruszony.

John Thompson wychodził z założenia, że młodemu człowiekowi lepiej dać dobrą nauczkę niż skreślać go na wstępie. Wiedział, że w pewnym wieku ludzie popełniają różne błędy, i że każdy zasługuje na drugą szansę. – Coach pozwolił wrócić mi do drużyny – opowiada Mourning. – Wiedziałem jednak, że będę stąpał po cienkim lodzie i dlatego od tamtej pory dwa razy się zastanawiałem przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji. Stałem się też o wiele bardziej czujny i zacząłem uważać na to, z kim się zadaję. Dopiero po latach dowiedziałem się, że cała ta akcja z DEA była ukartowana. To jednak nie ma znaczenia, bo wszystkie słowa trenera były absolutną prawdą, którą musiałem usłyszeć, żeby zrozumieć pewne rzeczy. John Thompson to prawdziwy geniusz, który odmienił moje życie.

Kiedy wejdziesz w świat gangsterów i narkotyków, nie jest łatwo tak nagle się od niego oderwać. Starzy znajomi na to nie pozwolą. Alonzo starał się trzymać z daleka od szemranych kumpli, ale i tak wszystko skończyło się na interwencji coacha Thompsona, który w swoim biurze porozmawiał sobie na osobności z Rayfulem Edmondem. – Wtedy ani mnie, ani nikomu innemu nie zdradził, co dokładnie mu powiedział – opowiada „Zo”. – Dopiero po długim czasie wyznał, że bez ogródek wytłumaczył Rayfulowi, żeby razem z całą swoją bandą trzymał się z dala ode mnie i innych zawodników, bo w przeciwnym razie uda się po pomoc do odpowiednich ludzi, którzy tego dopilnują. Od tamtej pory Ray dał mi spokój i przestał się ze mną kontaktować.

Już w swoim pierwszym sezonie na akademickich parkietach Alonzo Mourning wychodził na parkiet w pierwszej piątce Georgetown Hoyas, tworząc ją zazwyczaj wspólnie z Charlesem Smithem, Jarenem Jacksonem, Dwaynem Bryantem oraz Johnem Turnerem. Z ławki kolegów etatowo wspomagali Mark Tillmon, Bobby Winston i Dikembe Mutombo, a ekipa z Waszyngtonu wygrała konferencję Big East. W turnieju NCAA podopieczni Johna Thompsona dotarli natomiast do finału regionalnego, w którym ulegli ekipie Duke napędzanej przez Christiana Leattnera. W sezonie 1988/89 „Zo” notował średnio 13,1 punktu, 7,3 zbiórki oraz 5 bloków, a jego motywacją do ciężkich treningów była Tracy Wilson, z którą spotykał się w niemal każdej wolnej chwili.

Gdy Alonzo wreszcie poczuł, że poukładał sobie życie, ponownie na wierzch wypłynęła jego znajomość z Rayfulem Edmondem. Do akcji wkroczyło FBI, a o powiązaniach koszykarza Hoyas z przestępcą zaczęła pisać prasa. Dla wschodzącej gwiazdy akademickich parkietów była to informacja co najmniej fatalna. – Obawiałem się, że wezmą mnie za kapusia i przyjdą po mnie, żeby wymierzyć sprawiedliwość – opowiada „Zo”. – Każdego dnia po przebudzeniu natychmiast docierała do mnie myśl, że znalazłem się w naprawdę poważnych tarapatach. Proces Rayfula Edmonda był jedną z najgłośniejszych spraw w historii Waszyngtonu, obecnych nie tylko na pierwszych stronach lokalnych mediów, lecz wszędzie. Nie mogłem ani się ukryć, ani liczyć na to, że trener Thompson mnie ochroni. Z powodu podwyższonego ryzyka nazwiska wszystkich ławników trzymano w tajemnicy, a na sali sądowej publiczność od uczestników procesu oddzielało kuloodporne szkło. Jeszcze przed pierwszą rozprawą jeden ze świadków został postrzelony w nogę, po czym odmówił składania zeznań. Matce innego spalono dom. Rayfula dla bezpieczeństwa trzymano natomiast w bazie wojskowej w Quantico i każdego dnia dostarczano do sądu helikopterem.

Nowa przygoda

„Zo” miał szczęście, że z Rayfulem Edmondem nie łączyły go żadne interesy. Wizyty na sali rozpraw były dla koszykarza doskonałą nauczką i pomogły mu skupiać się już tylko na nauce i sporcie.

Występy w Georgetown Hoyas pod okiem Johna Thompsona stanowiły nie lada szkołę życia. 9 listopada 1989 roku coach najpierw zaaplikował swoim graczom wyczerpujący trening, po czym wziął wszystkich na stronę. – Czy ktoś może mi powiedzieć, co się dzisiaj stało? – rzucił ni z gruchy, ni z pietruchy. Wśród zawodników zapadła zupełna cisza, ponieważ nikt nie miał pojęcia, czy szkoleniowcowi chodzi o jakieś zdarzenie mające miejsce na parkiecie, czy może o coś zupełnie innego. – Nikt?! Niech podniesie rękę każdy, kto czytał dzisiejszą gazetę – kontynuował z pełną powagą. Żaden z jego podopiecznych się jednak nie zgłosił, co jeszcze bardziej go zirytowało. – Czy ktoś mógłby mi chociaż powiedzieć, jakie wydarzenie opanowało wszystkie dzisiejsze nagłówki?! A może nikt z was nie zadał sobie trudu, żeby chociaż na nie zerknąć?! – Thompson drążył temat, ale nadal nikt nie miał nic do powiedzenia. W końcu rękę podniósł jeden z obecnych w hali studentów i rzekł: – Trenerze, zburzyli mur berliński. – Dobrze – odparł coach. – Zburzyli mur berliński.

Szkoleniowiec ekipy z Waszyngtonu nie byłby sobą, gdyby całą sprawę pozostawił niezamkniętą. Dlatego też po chwili przemówił do zespołu. – To jest po prostu wstyd. Macie możliwość uczęszczać na Georgetown University, światowej sławy uczelnię, a wam się nie chce zapoznać z bieżącymi wydarzeniami na świecie – zaczął groźnie. – Na tym cholernym świecie wkrótce może wybuchnąć wojna, a wy nawet o tym nie będziecie wiedzieć! – dodał, będąc już czerwonym ze złości. John Thompson być może nie należał do ludzi łatwych w obejściu, ale zawsze potrafił wpłynąć na swoich podopiecznych w pozytywnych sposób. Chciał ich bowiem wychować nie tylko na znakomitych koszykarzy, ale również zaradnych życiowo mężczyzn. Wiedział, że wielu z nich pochodzi z trudnych środowisk, i że tacy chłopcy wymagają odpowiedniego wdrożenia w system akademicki.

Alonzo Mourning poczuł się dotknięty słowami trenera. Nie chciał, żeby ludzie gadali, iż studiuje na uniwersytecie tylko ze względu na swój talent do sportu, dlatego postanowił udowodnić, że edukacja jest dla niego naprawdę ważna. W tym celu już następnego dnia pobiegł do mieszczących się tuż przy kampusie delikatesów i nabył najnowszy numer „Washington Post”. Co ważne, nie był to jednorazowy „wybryk”. Młody środkowy nie czytał wprawdzie każdego kolejnego wydania popularnego dziennika, ale starał się chociaż codziennie zapoznawać z nagłówkami. – Od tamtej pory kiedy trener pytał mnie o bieżące wydarzenia, to zawsze wiedziałem, co odpowiedzieć – wspomina „Zo”.

Chłopak z Chesapeake miał wielkie szczęście, że trafił na Johna Thompsona nie tylko ze względu na osobowość coacha. Szkoleniowiec ten był również znakomitym fachowcem, a uczył się od najlepszych, gdyż podczas swojej krótkiej kariery zawodniczej dwukrotnie sięgał po mistrzostwo NBA jako gracz Boston Celtics, gdzie był zmiennikiem samego Billa Russella, uważanego za jednego z najlepszych centrów w dziejach. Dzięki temu Alozno mógł doskonalić nie tylko swoją grę ofensywną, ale przede wszystkim defensywę, z której legendarny środkowy Celtów słynął, i w której do dnia dzisiejszego stawiany jest za wzór. – Dla trenera Thompsona miarą siły zespołu była zdolność do zatrzymywania akcji przeciwników – mówi Mourning. – To było po prostu perfekcyjne, a nasza drużyna nie tyle kochała zwyciężać, co nienawidziła przegrywać. Nie dążyliśmy do chwały, a baliśmy się tego, co przyniesie porażka. W efekcie tego każdy mecz poprzedzały skrupulatne przygotowania. W koszykówce ważna jest również zespołowość. Samolubnym można być jedynie na tablicach i w obronie, gdyż nie da się skrzywdzić swojego zespołu zbierając dużo piłek i powstrzymując działania rywala. Ja grałem właśnie z takim nastawieniem, dlatego nigdy nie przejmowałem się statystykami, chociaż czasem moje zdobycze prezentowały się naprawdę imponująco.

W sezonie 1989/90, drugim dla Alonzo na akademickich parkietach, środkowy Georgetown Hoyas notował średnio 16,5 punktu, 8,5 zbiórki oraz 2,2 bloku. Jego team zajął trzecie miejsce w konferencji Big East, a w turnieju NCAA odpadł już w drugiej rundzie. „Zo” za swoje dokonania został nagrodzony nominacją do drugiej piątki All-American i to choć trochę osłodziło mu gorycz porażki. W kolejnej kampanii zespołowi wiodło się jeszcze gorzej, ale Mourning utrzymał swoje statystyki na wysokim poziomie, w efekcie czego zaczął bardzo poważnie rozważać przejście na zawodowstwo. To był 1991 rok i zupełnie inne czasy niż dziś. Wtedy liga profesjonalna niechętnie przyjmowała bardzo młodych graczy i trzeba było pisać specjalną petycję, jeśli chciało się występować w NBA przed rozegraniem pełnych czterech sezonów na uczelnianych boiskach.

Na początku lat dziewięćdziesiątych obowiązywały też zupełnie inne przepisy dotyczące rookies. Wbrew pozorom to właśnie one… zatrzymały Alonzo na uniwersytecie. Jeśli chodzi o poziom zarobków, to obecnie nie ma właściwie większej różnicy, czy zostanie się wybranym w drafcie z numerem pierwszym, dziesiątym, czy piętnastym. Wtedy jednak miało to kolosalne znaczenie, gdyż debiutanci mogli negocjować swoje kontrakty i wysoki numer w drafcie stanowił znakomitą kartę przetargową. – Tu chodziło o miliony dolarów – wspomina „Zo”. – Rozmawiałem na ten temat z coachem Thompsonem i on wytłumaczył mi, że mój numer w drafcie będzie zdecydowanie wyższy, jeśli przystąpię do niego po ostatnim roku studiów. Myślałem również o tym jak ważna jest edukacja i o tym, że będę pierwszym człowiekiem w rodzinie, posiadającym dyplom wyższej uczelni. Wiedziałem też, że dla moich rodziców i pani Threet liczyło się to, iż zdobędę dokument nie jakiejś tam pierwszej lepszej szkoły, a Georgetown University.

Wiosną 1992 roku „Zo” odebrał dyplom z socjologii, a dodatkowo w swoim ostatnim sezonie na akademickich parkietach wypracował znakomite statystyki. Podopieczny Johna Thompsona dostarczał 21,3 „oczka”, 10,7 zbiórki oraz 5 bloków, dzięki czemu wywalczył nagrodę dla zawodnika roku konferencji Big East, statuetkę dla obrońcy roku oraz nominację do pierwszej piątki All-American. Ekipa Georgetown Hoyas niestety po raz kolejny odpadła z turnieju NCAA w bardzo wczesnej fazie, ale po takiej kampanii młody środkowy mógł liczyć na naprawdę wysoki numer w zbliżającym się drafcie NBA.

Podczas gdy legendarny już „Dream Team” miał w perspektywie występ w igrzyskach olimpijskich w Barcelonie, Alonzo myślał tylko o tym, do jakiego zawodowego klubu wkrótce trafi. – Coroczna loteria odbywała się akurat wtedy, gdy razem z coachem Thompsonem przebywaliśmy w hali Chicago Arena, gdzie oglądaliśmy spotkanie play-off’s – wspomina. – W przerwie zaproszono nas do pokoju dla mediów. Transmitowano tam na żywo to wydarzenie, podczas którego używa się piłeczek pingpongowych do ustalenia kolejności picków. Mogłem więc wylądować w Orlando czy Charlotte lub po prostu zostać w Waszyngtonie. To świetna zabawa dla fanów, bo kiedy jesteś graczem, to po prostu chcesz zostać wybrany i nie zastanawiasz się głębiej nad tym, kto będzie twoim pracodawcą.

24 czerwca 1992 roku wreszcie wszystko stało się jasne. Z numerem pierwszym do Orlando Magic trafił Shaquille O’Neal, a dysponujący drugim pickiem Charlotte Hornets sięgnęli po innego znakomicie zapowiadającego się centra – Alonzo Mourninga. Ekipa z Karoliny Północnej powstała ledwie cztery lata wcześniej i dopiero się zbroiła, żeby w niedalekiej przyszłości móc powalczyć o najwyższe cele. Siłę napędową zespołu prowadzonego przez Allana Bristowa stanowili zawodnicy tacy jak Larry Johnson, Kendall Gill, Muggsy Bouges czy Dell Curry, a „Zo” miał solidnie wspomóc nowych kolegów zarówno w ataku, jak i w defensywie. – Zostałem na Wschodnim Wybrzeżu, dzięki czemu nie miałem tak daleko do domu – opowiada Mourning. – Pogoda w tym rejonie również nie była najgorsza.

Podpisanie kontraktu w lidze NBA wiąże się dla młodego sportowca z olbrzymim zastrzykiem gotówki. Alozo wiele przeszedł, zanim trafił do koszykarskiego raju, ale doskonale pamiętał o najbliższych, którzy zawsze służyli mu pomocą na tej ciężkiej drodze do celu. Nie zapomniał o rodzicach, pani Threet czy przyszywanym rodzeństwie. Oni nigdy nie oczekiwali od niego kosztownych prezentów i wciąż traktowali go jak małego Alonzo, ale nowy zawodnik Szerszeni sam z siebie kupił nowy dom dla swojej matki zastępczej, a każdemu z biologicznych rodziców wybudował piękne lokum – mamie w Portsmouth, natomiast ojcu w Chesapeake. – Później żartowaliśmy, że gdyby się nie rozwiedli, to zaoszczędziłbym trochę grosza – „Zo” przywołuje dawne czasy.

Sześcioletnią umowę wartą ponad dwadzieścia pięć milionów dolarów wynegocjowała dla młodego zawodnika Shelleye Martin, a kontrakt z firmą Nike załatwił mu Allen Furst. W ten sposób Alonzo był ustawiony do końca życia i zamiast myśleć o pieniądzach, mógł skupić się na tym co potrafił najlepiej, czyli grze w basket. Przygotowania do debiutanckiego sezonu w lidze zawodowej rozpoczął jeszcze przed wyjazdem do Charlotte. Dźwigał ciężary, biegał i ćwiczył rzuty, a wszystko po to, żeby spełnić pokładane w nim nadzieje. Kibice w Karolinie Północnej mieli hopla na punkcie koszykówki i wierzyli, że taki gracz jak Mourning pomoże ich drużynie wkroczyć na zwycięską ścieżkę.

„Zo” zadebiutował w barwach Szerszeni dokładnie 13 listopada 1992 roku w wyjazdowym meczu przeciwko Indianie Pacers. Środkowy rodem z Chesapeake wybiegł na boisko w pierwszej piątce, spędził w grze łącznie 19 minut i uzbierał w tym czasie 12 punktów, 3 zbiórki i blok. Jego drużyna niestety pechowo przegrała 109:110, co sprawiło, że legitymowała się ujemnym bilansem 2-3. Następnego dnia podopieczni Allana Bristowa polegli jeszcze w Miami, ale ostatecznie zakończyli sezon zasadniczy na plusie, osiągając bilans 44-38, który dał im piąte miejsce w Konferencji Wschodniej i historyczny awans do play-off’s. Tam zespół z Charlotte również nie był chłopcem do bicia, docierając do drugiej rundy, w której uległ 1-4 New York Knicks.

Alonzo jako debiutant radził sobie fenomenalnie, zaliczając w regular season osiem spotkań z dorobkiem 30 lub więcej „oczek”, jedenaście razy notując co najmniej 15 zbiórek oraz dwudziestoczterokrotnie blokując 5 lub więcej rzutów rywali. W ten sposób absolwent Georgetown University wypracował fantastyczne jak na pierwszoroczniaka statystyki: 21 „oczek”, 10,3 zebranej piłki oraz 3,5 czapy. Takie notowania pozwoliły mu razem z Shaquillem O’Nealem, LaPhonso Ellisem, Tomem Gugliottą i Christianem Laettnerem znaleźć się w pierwszej piątce debiutantów. Do szczęścia młodemu zawodnikowi zabrakło tylko występu w lutowej All-Star Game. Mourning bez wątpienia zasłużył na nominację, ale decydenci zamiast na niego postawili na Larry’ego Nance’a z Cleveland Cavaliers.

Nowy center Szerszeni od pierwszego dnia pobytu w Charlotte czuł się ważną postacią teamu pod wodzą Allana Bristowa, choć nie wszyscy koledzy byli skorzy do pomocy. – Dell Curry, na którego wołaliśmy „Gomez”, wziął mnie pod swoje skrzydła – wspomina „Zo”. – Nikt inny się do tego specjalnie nie garnął. Kiedy wszedłem do szatni, to po prostu zająłem swoje miejsce i nie wiedziałem, co będzie dalej. Wtedy przybył trener i oznajmił, że od początku będę wychodził w pierwszej piątce. Ledwie przyjechałem do miasta, a już zostałem rzucony na głęboką wodę. Być może właśnie dlatego część kompanów nie patrzyła na mnie przychylnym okiem, bo przecież wiadomo, że kiedy jeden człowiek dostaje minuty na parkiecie, to drugi je traci. Tak jest w tym biznesie i już.

Moment, w którym Charlotte Hornets w pierwszej rundzie play-off’s 1992/93 wyeliminowali Boston Celtics, był najpiękniejszym w dotychczasowej karierze Alonzo, ale debiutancka kampania wschodzącej gwieździe zawodowych parkietów oprócz radości przyniosła też jedno spore rozczarowanie – rozstanie z Tracy Wilson. Dziewczyna nie chciała być tylko partnerką sławnego sportowca i po ukończeniu studiów pragnęła rozwijać się zawodowo. Wróciła do Waszyngtonu, gdzie podjęła pracę w mediach. Mourning natomiast czuł, że nie jest jeszcze gotów na poważny związek, i że musi się przede wszystkim wyszaleć oraz skupić na grze w kosza. – Uważałem, że najlepiej zrobimy, jeśli damy sobie trochę czasu. Ona nie była jednak typem kobiety, która czeka na faceta – opowiada.

Zmiana klimatu

„Zo” w Charlotte czuł się całkiem nieźle, lecz nie zabawił tam zbyt długo. Po trzecim sezonie w barwach Szerszeni center rodem z Chesapeake przeniósł się na Florydę, by grać dla Miami Heat.

Alonzo w krótkim czasie wyrósł na prawdziwego lidera Hornets, notując w zespole najwięcej punktów, zbiórek oraz bloków. Teamowi pod wodzą Allana Bristowa nie wiodło się jednak najlepiej, gdyż w kampanii 1993/94 nawet nie załapał się on do play-off’s, a w kolejnej odpadł z rywalizacji już w pierwszej rundzie, przegrywając 1-3 z Chicago Bulls. Niepowodzenia w NBA Mourning osłodził sobie choć troszkę na płaszczyźnie reprezentacyjnej, kiedy to z drużyną nazywaną „Dream Team II” wywalczył złoty medal mistrzostw świata, które w sierpniu 1994 roku odbyły się w Kanadzie. – Mieliśmy niesamowity zespół z takimi graczami jak Isiah Thomas, Joe Dumars czy Reggie Miller – opowiada. – Na lini frontu byli też Shaq, Larry Johnson, Derrick Coleman i Shawn Kemp. Mieliśmy również Steve’a Smitha oraz Dominique’a Wilkinsa, który był już u schyłku kariery, więc wołaliśmy na niego „Antique Wilkins”. To była grupa niesamowitych zawodników, obdarzonych nieprzeciętnymi talentami. Tymczasem całe lato okazało się wielką imprezą. Obóz przygotowawczy odbywał się w Chicago. Za dnia trenowaliśmy, a każda noc kończyła się balangą. Byliśmy strasznie silni i wiedzieliśmy, że damy sobie radę nawet na kacu – dodaje rozbawiany „Zo”.

Jeszcze przed rozgrywkami 1994/95 relacje Alonzo z Larrym Johnsonem uległy gwałtownemu pogorszeniu. Wcześniej kolega „Zo” renegocjował swój kontrakt z Szerszeniami i media obiegła informacja, że Mourning chciałby podjąć taki sam krok. Wydźwięk tej informacji był jednak taki, że center jest po prostu łasy na pieniądze i chce wyciągnąć ich z klubowej kasy jak najwięcej. Zawodnik nie przejmował się jednak głupimi artykułami w prasie i robił swoje. W trakcie trzeciego sezonu w barwach Hornets usiadł do negocjacji z prezesem Georgem Shinnem, licząc na podpisanie wieloletniej umowy. Włodarz ekipy z Karoliny Północnej zaoferował swojemu zawodnikowi kontrakt gwarantujący 11,2 miliona dolarów rocznie, ale David Falk, agent „Zo”, wnioskował o kwotę wyższą o niemal 4 miliony „zielonych”. Obie strony miały dość różne zdania, dlatego w końcu doszło do spotkania zawodnika z prezesem. – Jestem gotów grać w tym klubie do końca kariery – zaczął Mourning. – Jeśli zostanę wolnym agentem, to bez problemu mogę dostać 15 milionów rocznie. Mój agent wie, co mówi, ale ja jestem w stanie zadowolić się 13 milionami w Charlotte – kontynuował. Center nie zdążył dokończyć wypowiedzi, kiedy nagle Shinn mu przerwał: – Nikt nie jest wart aż tyle.

Alonzo znał jednak swoją wartość. Podczas trzech kampanii w Charlotte notował średnio ponad 21 punktów, 10 zbiórek i 3 bloki na mecz oraz zdążył dwukrotnie wystąpić w All-Star Game. Hala Szerszeni między innymi dzięki Mourningowi była najchętniej odwiedzaną areną w lidze, a prezes żałował mu tak naprawdę niewielkiej podwyżki. – Czapeczki, koszulki, piwo, popcorn i hot-dogi podczas spotkań sprzedawały się jak świeże bułeczki – zauważa „Zo”. – To wcale nie jest tak, że cena tych wszystkich rzeczy spada, kiedy zawodnik zgadza się podpisać niższy kontrakt. Wtedy po prostu więcej kasy idzie do kieszeni właściciela zespołu. Także jeśli 13 milionów dolarów w normalnym świecie jest zawrotną wręcz sumą, to w sportowym biznesie jest kwotą adekwatną do przychodów. Wydawało się, że dając Shinnowi swego rodzaju rabat będziemy mogli kontynuować budowę czegoś większego, ale ton jego wypowiedzi zniszczył wszystko.

Mourning nie zamierzał dłużej współpracować z kimś, kto go nie szanuje, dlatego zlecił swojemu agentowi poszukiwania nowego klubu, na co pozwalała konstrukcja sześcioletniego kontraktu z Hornets. Potencjalnymi pracodawcami dla „Zo” były teamy Los Angeles Lakers, New York Knicks, Boston Celtics oraz Miami Heat. Każda z tych ekip mogła w każdej chwili wyłożyć na stół 15 milionów „baksów” rocznie i spełnić w ten sposób finansowe roszczenia chłopaka z Chesapeake. – LA nie było moją bajką – opowiada. – Byłem facetem zadomowionym na Wschodnim Wybrzeżu i nie chciałem nagle znaleźć się daleko od rodziny. Boston wydawał mi się zbyt zimnym miejscem, więc na placu gry pozostał Nowy Jork oraz Miami. Skonsultowałem się z Patrickiem Ewingiem oraz Johnem Thompsonem, bo oni zawsze służyli mi dobrą radą przy podejmowaniu trudnych decyzji. Coach od razu poradził mi, żebym wybrał Florydę, bo Pat Riley, który objął tamtejszy team Żaru, to człowiek przykładający uwagę do gry w obronie i stosujący taktykę, do której jestem wręcz stworzony.

Riley rzeczywiście był odpowiednim człowiekiem na odpowiednim miejscu. To w końcu pod jego wodzą Los Angeles Lakers sięgnęli po cztery tytuły mistrzowskie, a filozofia gry nazywana „showtime” stała się sławna na całym świecie. Alonzo miał jednak wątpliwości czy chce grać pod jego wodzą, gdyż wiele słyszał o morderczych treningach, jakie szkoleniowiec ten fundował swoim zawodnikom. W tym celu „Zo” ponownie zasięgnął języka u Patricka Ewinga, który do pod batutą Rileya grał w finałach 1993/94 w barwach New York Knicks. – Naprawdę przejmujesz się treningami po tym, co coach Thompson fundował nam w Georgetown? – zapytał retorycznie Pat. To przemówiło Mourningowi do rozsądku, ale „Zo” wciąż myślał o Nowym Jorku i możliwości połączenia sił ze swoim przyjacielem. Wtedy do akcji ponownie wkroczył Ewing: – Byłoby cudownie zagrać razem, ale ty potrzebujesz swojego zespołu, którego gra będzie ustawiona pod ciebie. Idź do Miami.

„Alonzo Mourning odrzucił propozycję siedmioletniego kontraktu na kwotę 78,2 miliona dolarów” – tak właśnie brzmiały nagłówki lokalnej prasy po tym jak „Zo” nie zaakceptował propozycji George’a Shinna. Zawodnika oskarżano o chciwość, podczas gdy tak naprawdę chodziło w tym wszystkim o osobę prezesa, z którą środkowy nie chciał mieć już do czynienia. Miami Heat wykorzystało okazję i wyłożyło na stół 105 milionów „zielonych”, dzięki czemu Alonzo stał się zawodnikiem z najwyższą łączną umową w dziejach NBA. Cała suma miała zostać zapłacona w ciągu siedmiu kampanii, co dawało dokładnie 15 milionów za sezon.

„Zo” darzył Pata Rileya ogromnym respektem. Szkoleniowiec ten prowadził w swojej karierze takich centrów jak Kareem Abdul-Jabbar czy Patrick Ewing, a na parkiecie występował obok Wilta Chamberlaina. Świadomość, że człowiek o takiej reputacji z całej plejady graczy wybrał właśnie jego, dodawała Mourningowi dodatkowej motywacji. Nowy środkowy Heat ciężko trenował jeszcze zanim rozpoczęło się przedsezonowe zgrupowanie zespołu, gdyż chciał zrobić na nowym coachu jak najlepsze wrażenie. Przenosiny na Florydę wywróciły natomiast jego życie do góry nogami. – Tu panuje zupełnie inny klimat – mówi. – W Charlotte mogłem jadać w restauracji Simmons Soul Food, która przypominała mi obiadki serwowane przez panią Threet lub mamę. Mogłem sobie wyskoczyć do jakiejś małej knajpki i nikt mi nie przeszkadzał. Nawet kiedy wychodziłem z Tracy, to ludzie zachowywali się wobec mnie nieinwazyjnie. W Miami było jednak zupełnie inaczej. Wszyscy na mnie patrzyli. W końcu podpisałem najwyższy kontrakt w historii, a więcej pieniędzy to więcej problemów. Każdy chciał mieć dla siebie choć cząstkę mnie, zwłaszcza na początku mojego pobytu w mieście. Szczególnie zabawni byli agenci nieruchomości, którzy na każdym kroku próbowali sprzedać mi dom. Dzwonili do klubu, do moich agentów, a czasem nawet czekali pod drzwiami szatni.

Rozgrywki 1995/96 przyniosły Alonzo doskonałe statystki – 23,2 „oczka”, 10,4 zbiórki oraz 2,7 bloku, ale jego team znów nie zrobił furory, osiągając w regular season bilans 42-40 i kończąc udział w play-off’s już na pierwszej rundzie, gdzie uległ 0-3 Chicago Bulls z Michaelem Jordanem na czele. 29 marca 1996 roku w starciu przeciwko Washington Bullets „Zo” uzbierał aż 50 punktów i poprowadził swoją ekipę do wysokiego triumfu, ale w późniejszych meczach przeciwko Bykom nie był już w stanie wspiąć się na podobny poziom, a prawdopodobnie tylko to pozwoliłoby na wyrównaną rywalizację z teamem, który miał za sobą najznakomitszą fazę zasadniczą w historii. Najlepsze miało jednak dopiero nadejść.

Stara miłość nie rdzewieje, więc Alonzo i Tracy po rozstaniu nadal od czasu do czasu się spotykali, ale bez żadnych zobowiązań. W końcu jednak młoda kobieta nie wytrzymała i po noworocznym rachunku sumienia napisała do „Zo” list, w którym wyznała mu, iż nie ma siły już dłużej na niego czekać. W tamtym czasie przebywała w Kalifornii i znajdowała się w naprawdę złej kondycji psychicznej. Pewnego dnia poczuła się fatalnie również na gruncie fizycznym i wtedy przyjaciółka namówiła ją do wykonania testu ciążowego. Test dał wynik pozytywny, podobnie jak trzy kolejne. – Tracy zaczęła płakać, bo cała ta niepewność jutra zżerała ją od środka – wspomina Mourning. – Ojcem dziecka bezdyskusyjnie byłem ja, ale czy byłem przygotowany do tej roli? Moje dotychczasowe postępowanie na to nie wskazywało, a Tracy po prostu do mnie zadzwoniła i przekazała wiadomość o ciąży.

Alonzo pragnął, żeby w zaistniałej sytuacji Tracy przeniosła się do Miami, ale ona nie chciała nawet o tym słyszeć. Miała własne mieszkanie i życie w Waszyngtonie, dlatego nie zmierzała się stamtąd ruszać. W związku z tym, „Zo” na całe lato przeniósł się do niej. W sierpniu natomiast na świat przyszedł Alonzo Mourning III, na którego młodzi rodzice mówili „Trey”. – Nie potrafię opisać uczucia, które towarzyszyło mi, gdy po raz pierwszy wziąłem go na ręce – zwierza się legendarny center Żaru. – Starałem się być przy tym tak delikatny jak nigdy wcześniej. Możliwość patrzenia jak na świat przychodzi część ciebie to błogosławieństwo. Dzieci to prawdziwy dar od Boga, a miłości, którą je obdarzasz, nie da się z niczym porównać. Miłości jaką darzę Tracy też nie da się niczym opisać. Właśnie wtedy poprosiłem ją o rękę. Kochałem się w niej od tamtego pamiętnego spotkania w Las Vegas, ale pojąłem to wszystko dopiero, gdy ujrzałem swojego syna. To sprawiło, że dojrzałem i zrozumiałem, że przyszedł czas, żeby się ustatkować. Bóg wysłał mi jasny komunikat, a ja nie zamierzałem przegapić tej szansy.

Alonzo Mourning, Tim Hardaway, P.J. Brown, Voshon Lenard, Isaac Austin, Keith Askins, Sasha Danilovic, Dan Majerle i Jamal Mashburn – ci gracze w największym stopniu decydowali o sile Miami Heat w kampanii 1996/97. Ekipa pod wodzą Pata Rileya w ciągu roku zanotowała olbrzymi skok jakościowy, kończąc sezon zasadniczy z bilansem 61-21, drugim na Wschodzie i trzecim w całej lidze. Gracze Żaru wreszcie brylowali również w play-off’s, gdzie dotarli aż do finału konferencji, w którym znów na ich drodze stanęli rozpędzeni Chciago Bulls z Michaelem Jordanem, Scottiem Pippenem oraz Dennisem Rodmanem w składzie. Heat ulegli Bykom aż 1-4, mając za sobą dwie mordercze serie, w których pokonali 3-2 Orlando Magic oraz 4-3 New York Knicks. Szczególnie zażarta była rywalizacja z nowojorczykami, podczas której team z Florydy przegrywał już 1-3 i potrafił odwrócić losy rywalizacji.

Tylko w debiutanckim sezonie „Zo” wystąpił we wszystkich meczach swojej drużyny, w których był uprawniony do gry. W kampanii 1993/94 opuścił 22 spotkania, a w następnych kolejno 5, 12 i 16. Urazy nie omijały mierzącego 208 centymetrów centra, który rozgrywki 1997/98 rozpoczął na liście kontuzjowanych ze względu na przebytą we wrześniu operację kolana, a później stracił jeszcze dwa mecze z powodu złamania kości policzkowej. Problemy ze zdrowiem sprawiły, że Mourninga ominął występ w lutowej All-Star Game i zawodnik zaliczył mały regres pod względem zdobyczy, dostarczając średnio 19,2 punktu, 9,6 zbiórki oraz 2,2 bloku. Żar pod wodzą Pata Rileya również obniżył nieco loty, osiągając w regular season bilans 55-27 i odpadając z play-off’s już w pierwszej rundzie po porażce 2-3 z New York Knicks. Mourning zagrał jednak tylko w czterech meczach serii ze względu na bójkę z… Larrym Johnsonem. – Po wszystkim trener podszedł do mnie ze słowami: „Zo, co ty zrobiłeś, co zrobiłeś?” – wspomina Mourning. – Wiedziałem, że zostanę zawieszony na mecz numer pięć, i że ta jedna bójka będzie nas kosztować cały sezon.

Obrońca roku

Skrócony z powodu lokautu sezon 1998/99 był dla Alonzo bardzo udany pod względem indywidualnym. Zawodnik Miami Heat zdobył wówczas nagrodę dla najlepszego defensora ligi.

Mourning zdecydowanie poprawił swoje statystyki, dostarczając średnio 20,1 punktu, 11 zbiórek oraz 3,9 „czapy”, dzięki czemu wygrał również klasyfikację blokujących i znalazł się w pierwszej piątce NBA. Zespół Żaru ponownie jednak spisał się poniżej oczekiwań, notując bilans 33-17 i odpadając z rywalizacji o trofeum im. Larry’ego O’Briena już w pierwszej rundzie play-off’s po porażce 2-3 z New York Knicks. – O losach tej rywalizacji rozstrzygnęło jedno posiadanie piłki – wspomina „Zo”. – Prowadziliśmy 77:76 i tylko jeden mały krok dzielił nas od triumfu. Właśnie wtedy, na 0,8 sekundy przed końcową syreną, Allan Houston trafił rzut, który był gwoździem do naszej trumny. Totalnie się załamałem takim obrotem spraw, bo uważam, iż byliśmy lepszym zespołem. Cały nasz wysiłek poszedł na marne przez tę jedną, głupią sytuację. Możliwość rozstrzygnięcia rywalizacji jedną akcją to coś, co najtrudniej mi zaakceptować w koszykówce.

W kolejnej kampanii Alozno błyszczał jeszcze bardziej, ponownie zgarniając statuetkę dla najlepszego obrońcy. Pochodzący z Chesapeake center dodatkowo trafił do drugiej piątki NBA i po raz piąty w karierze wystąpił w All-Star Game. Mourning jednak najchętniej wszystkie te wyróżnienia zamieniłby na mistrzowski tytuł, a tymczasem jego zespół nie mógł nawet dotrzeć do upragnionego wielkiego finału. Oprócz „Zo” podstawową piątkę Żaru tworzyli P.J. Brown, Jamal Mashburn, Dan Majerle oraz Tim Hardaway, a zmorą podopiecznych Pata Rileya ponownie okazali się New York Knicks, którzy pokonali ekipę z Florydy 4-3, tym razem w półfinale Konferencji Wschodniej. – Tylko raz w całej serii któraś z ekip rzuciła więcej niż 90 punktów – opowiada ówczesny center Heat. – Każda z drużyn miała tak szczelną defensywę, że jeden mecz wygraliśmy po dogrywce 77:76. Nawet pięć dodatkowych minut nie pozwoliło na przekroczenie bariery 80 „oczek” chociaż jednemu z teamów. Każde starcie było bardzo wyrównane, dwukrotnie zwycięzca uzbierał tylko o jeden punkt więcej niż przegrany i nikt nie potrafił wygrać dwa razy z rzędu. Po sześciu spotkaniach wynik rywalizacji brzmiał więc 3-3. Mecz numer siedem miał miejsce w Miami. W hali panowała wspaniała atmosfera, a ja nigdy wcześniej nie byłem lepiej przygotowany do walki. Uzbierałem 29 punktów, 14 zbiórek i 5 bloków. Zrobiłem wszystko, żeby mój zespół zwyciężył. Na minutę i dwadzieścia sekund przed końcem Patrick Ewing trafił jednak rzut, który dał jego drużynie prowadzenie 83:82. Była to ostatnia celna próba w tym meczu.

Niewielu koszykarzy miało okazję sięgnąć po złoty medal olimpijski aż dwukrotnie. Jednym z takich szczęśliwców jest Alonzo Mourning, który we wrześniu 2000 roku w Sydney po raz drugi świętował wywalczenie z reprezentacją USA krążka z najcenniejszego kruszcu. Ekipa prowadzona przez Rudy’ego Tomjanovicha wygrała wszystkie swoje spotkania na australijskiej ziemi, a oprócz „Zo” w składzie kolejnego „Dream Teamu” znaleźli się tacy zawodnicy jak Shareef Abdur-Rahim, Ray Allen, Vin Baker, Vince Carter, Kevin Garnett, Tim Hardaway, Allan Houston, Jason Kidd, Antonio McDyess, Gary Payton i Steve Smith. Center Miami Heat miał więc spory powód do dumy, a ranę na sercu powstałą po kolejnym niepowodzeniu Żaru pomagała mu leczyć piękna żona Tracy, która w trakcie olimpijskich zmagań urodziła córeczkę.

Alonzo w swoim sportowym życiu doznał naprawdę wielu urazów, począwszy od łydek, przez kolana i palce u rąk, na kości policzkowej skończywszy. Nigdy jednak się nad sobą nie użalał, a po prostu przechodził niezbędną rehabilitację i wracał na boisko jak najszybciej się dało. – Kontuzje w koszykówce są tak powszechne, że nawet nie jestem w stanie zliczyć w ilu spotkaniach zmagałem się z bólem i ile razy nie byłem w stanie rano ponieść się z łóżka – opowiada. – Zdarzało się, iż spody stóp tak mi dokuczały, że miałem problemy z poruszaniem się, a w ręce nie byłem w stanie utrzymać łyżki. Leki przeciwbólowe łykałem niczym Skittlesy, ale tak jest we wszystkich zespołach NBA. Na wszystko był sposób – od okładów z lodu po operację. Dzisiejsza medycyna jest tak rozwinięta, że niezwykle rzadko zdarzają się urazy, po których trzeba zakończyć karierę. Do września 2000 roku wydawało mi się, że jestem niezniszczalny, i że nic nie jest w stanie mnie przestraszyć.

Właśnie wtedy, we wrześniu 2000 roku, Mourning dowiedział się, iż z jego nerkami jest naprawdę bardzo źle. Po konsultacjach medycznych zawodnik Miami Heat miał przed sobą najpierw dializy, a później… przeszczep. „Zo” dopiero co skończył trzydzieści lat i znajdował się w najlepszym dla koszykarza wieku. Mógł jeszcze wiele osiągnąć, a tymczasem siedział w domu ze złotym medalem olimpijskim na szyi, zastanawiając się czy kiedykolwiek jeszcze wybiegnie na parkiet. Ze stwardnieniem tętniczek kłębuszków nerkowych nie ma bowiem żartów. – Zastanawiałem się jak to się stało, że jestem poważnie chory, a wygrałem igrzyska – wspomina Mourning. – Wydawało mi się, że wystarczy kilka godzin snu, żeby się zregenerować i następnego popołudnia najzwyczajniej w świecie rozegrać mecz. To popchnęło mnie do zasięgnięcia opinii u innego lekarza, ale szybko przekonałem się, że wizyta u doktora to nie to samo co wizyta u mechanika samochodowego.

Dociekliwość „Zo” zaprowadziła go do Geralda Appela z nowojorskiego Szpitala Prezbiterańskiego. Wyniki badań zawodnika Żaru na pierwszy rzut oka nie wyglądały optymistycznie – tysiąckrotnie przekroczona norma białka w moczu oraz cholesterol na poziomie 800, przy czym wynik 240 uważany jest już za bardzo wysoki. Lekarz z Nowego Jorku, jeden z najlepszych specjalistów w swojej dziedzinie, nie poprzestał jednak na podstawowych testach i wykonał dodatkowo biopsję nerek Mourninga. Ta wykazała, że Alozno być może nie tylko wróci pewnego dnia do zdrowia, ale i na ligowe parkiety, by móc powalczyć jeszcze o upragniony tytuł. Choroba nie postąpiła bowiem aż tak bardzo jak się wcześniej wydawało i istniała nawet nadzieja, że uda się z nią wygrać bez dializ oraz przeszczepu.

Sytuacja, w której znalazł się Alonzo, stała się dla niego dużym ciężarem. Oprócz choroby zawodnik miał bowiem na głowie media, które zaczęły drążyć temat. Sam Mourning unikał dziennikarzy, a gdy już nie miał wyjścia, to na pytania odpowiadał zdawkowo, gdyż nie chciał, żeby obcy ludzie wchodzili z butami w jego życie. Kiedy jest się sławnym i mieszka na Florydzie, trzeba mieć w sobie naprawdę wiele samozaparcia, żeby nie ulegać naciskom publiki. Tuż po igrzyskach „Zo” spotkał się z doktorem Geraldem Appelem. Specjalista po przeprowadzeniu wnikliwych badań doszedł do wniosku, że choroba Alonzo ma podłoże genetyczne. Koszykarz nie stosował bowiem sterydów i nie brał leków czy narkotyków, które mogłyby ją wywołać. – Masz pięćdziesiąt procent szans na wyjście z tego bez dializ i przeszczepu – mówił. – Istnieje wiele leków, które mogą ci pomóc, ale nie mogę dać żadnej gwarancji, że tak będzie. Biopsja wykazała, że mamy jeszcze trochę czasu na spróbowanie takiego sposobu leczenia.

Doktor opiekujący się Mourningiem był uważany za wybitnego fachowca, dlatego zalecał swojemu podopiecznemu należytą ostrożność. Nie chciał być jak lekarz Reggiego Lewisa z Boston Celtics, który dopuścił do gry zawodnika zmagającego się z dolegliwościami serca, po czym sportowiec ten zmarł na parkiecie. Alonzo cieszył się, że będzie się nim zajmował człowiek, który mówił mu to co powinien usłyszeć, a nie to co chciał usłyszeć. Po jednym ze spotkań „Zo” z doktorem Appelem zwołano konferencję prasową, na której center Żaru ogłosił, że robi sobie przerwę od basketu na czas nieokreślony. Trzydziestolatek wciąż marzył o mistrzowskim tytule czy statuetce MVP, ale życie było dla niego o wiele cenniejsze niż sportowe trofea. Alonzo zaangażował się również w działalność charytatywną na rzecz walki z chorobami nerek. – Wiem, że wszystko co mam to dar od Boga, i że Bóg mnie pobłogosławił – mówi. – Wiem też, że mam ogromne szczęście, i że na świecie jest mnóstwo osób, które znajdują się w o wiele gorszym położeniu.

„Zo” w gabinecie lekarskim czuł się niczym królik doświadczalny, gdyż dawki większości leków dopasowane są dla ludzi przeciętnej postury. Mourning ze swoimi 208 centymetrami i 118 kilogramami wymykał się więc wszelkim schematom i każdego dnia musiał mieć wykonywane specjalistyczne badania krwi w celu sprawdzenia jak jego organizm reaguje na medykamenty. – Z faceta mającego bardzo rzadką styczność z igłami stałem się gościem, który był nakłuwany każdego dnia – wspomina. – W końcu lekarze dopasowali dawki leków i pojawiły się pierwsze postępy w leczeniu. Te wszystkie wykresy stały się moją nową obsesją. Zamiast o punktach i zbiórkach śniłem o stężeniu kreatyniny oraz białka.

W początkowej fazie leczenia Alonzo cierpiał na zawroty głowy, więc aktywność fizyczną musiał ograniczyć do spacerów. Z czasem jednak było widać coraz wyraźniejszą poprawę i zaczął ćwiczyć jogę. – Dzięki jodze czułem się silniejszy nie tylko fizycznie, ale i psychicznie – mówi. – Oprócz tego zacząłem się lepiej odżywiać. Moim celem było zaatakowanie choroby ze wszystkich stron. Doszło nawet do tego, że z nią rozmawiałem. To był taki trash-talking. Siła człowieka leży w umyśle.

W grudniu 2000 roku Gerald Appel zadzwonił do „Zo” z dobrymi informacjami. – Białko we krwi niemal w normie, a w moczu spada. Twoje wyniki wskazują na to, że możesz wrócić do treningów – wyrzucił z siebie jednym tchem. Wiadomość ta była dla koszykarza niczym spełnienie najskrytszych marzeń. Mourning ćwiczył indywidualnie pod okiem Briana Brattona, korzystając z sali gimnastycznej University of Miami oraz prywatnych obiektów. Z tygodnia na tydzień sytuacja wyglądała coraz lepiej, aż w połowie marca lekarz zezwolił mu na… powrót do gry w barwach Miami Heat!

„Zo” ponownie wybiegł na parkiet w koszulce Żaru dokładnie 27 marca 2001 roku podczas domowego starcia z Toronto Raptors. Środkowy został nagrodzony przez publiczność gromkim aplauzem i spędził na boisku 19 minut, podczas których uzbierał 9 punktów, 6 zbiórek, asystę oraz przechwyt. Jego zespół przegrał wtedy różnicą 9 „oczek”, ale nie to było najważniejsze. Liczyło się, że Alonzo znów mógł robić to co kochał i walczyć o spełnienie swoich marzeń. Team z Florydy jednak po raz kolejny nie sprostał oczekiwaniom i po udanym sezonie regularnym, zakończonym bilansem 50-32, poległ do zera już w pierwszej rundzie play-off’s przeciwko Charlotte Hornets. – Gra w basket wiele nas kosztuje nawet wtedy, gdy jesteśmy w doskonałej kondycji fizycznej – Mourning opowiada o trudach rywalizacji w NBA. – To niesamowity wysiłek, wyniszczający wręcz organizm. Dlatego właśnie wielu z nas przejmuje się każdym detalem dotyczącym diety oraz zdrowia. Kiedy do baku Bentleya czy Ferrari nalejesz zwykłej bezołowiowej, to auto nie będzie pracować tak jak powinno. Z nami jest podobnie. W moim przypadku nie wiedzieliśmy, co będzie dalej. Sean Eliott z San Antonio Spurs w 2000 roku przeszedł przeszczep nerki i wrócił na boisko. To był najlepszy przypadek do porównania z moim, ale każdy organizm jest przecież inny.

Alonzo musiał przede wszystkim pilnować, żeby nie dopuścić do odwodnienia organizmu. Kiedy jest się zawodowym koszykarzem, nie jest to takie proste, więc kilka razy cierpiał z powodu niedostosowania się do zaleceń lekarza. Doktor Appel cały czas wnikliwie kontrolował wyniki asa Żaru bez względu na to, gdzie akurat przebywał. Nawet będąc na urlopie znajdował czas dla swojego pacjenta. Spory udział w opiece nad zawodnikiem miała również Alice Appel, żona Geralda. Doktor biochemii na Columbia University zasugerowała, że „Zo” w walce z ciągłym osłabieniem może pomóc zwiększenie poziomu czerwonych krwinek. U sportowców to bardzo śliski temat, dlatego koszykarz musiał uzyskać zgodę NBA na taki zabieg. Na szczęście ją otrzymał, przez co mógł trochę lepiej funkcjonować na boisku. Lekarze pomogli Mourningowi również zadbać o gospodarkę potasu w organizmie, dzięki czemu center Heat wystąpił w aż siedemdziesięciu pięciu meczach sezonu 2001/02, zdobywając średnio 15,7 punktu, 8,4 zbiórki oraz 2,5 bloku. Podopiecznym Pata Rileya wprawdzie nie udało się nawet awansować do play-off’s, ale „Zo” zagrał w lutowej All-Star Game i cieszył się, że jest już właściwie zdrów. Niestety jednak poważne choroby mają to do siebie, że po pewnym czasie potrafią zaatakować ze zdwojoną siłą.

Choroba

Doktor Gerald Appel cały czas czuwał nad stanem zdrowia „Zo”. Gdy koszykarz jeszcze czuł się jak nowo narodzony, to medyk już wiedział, że wyniki centra Heat wskazują na to, iż choroba wróciła.

– Moje ciało przestało reagować na leki we właściwy sposób – opowiada Mourning. – To mało powiedziane, że moje wyniki się pogarszały. One leciały na łeb na szyję. We wrześniu 2002 roku mój wskaźnik kreatyniny wynosił 7,5, czyli pięciokrotnie więcej niż norma. W tej sytuacji doktor ponownie zabronił mi grać i trenować. Byłem po prostu załamany. Choć sytuacja nie wyglądała najlepiej, to wtedy jeszcze nikt nie przypuszczał najgorszego. Zawodnik miał po prostu trochę odpocząć od gry, zmieniając przy tym kombinację leków na taką, która po pewnym czasie pozwoli mu wrócić na parkiet. O dializach czy przeszczepie chwilowo nie było nawet mowy.

Alonzo należy do niezwykle silnych osób, ale nie wyobrażał sobie przechodzić przez całe to piekło jeszcze raz. Kiedy poszedł ze wszystkimi tymi wieściami do Pata Rileya, był totalnie rozbity psychicznie. Przerażała go też myśl o zwoływaniu kolejnej konferencji prasowej, więc poprosił trenera, żeby wyręczył go na tej płaszczyźnie. Po wszystkim rozpoczął nową kurację, która okazała się zdecydowanie bardziej inwazyjna niż pierwsza. – Miałem wrażenie, że jeśli choroba mnie nie zabije, to lekarstwa ją wyręczą – wspomina „Zo”. – Skutki uboczne brutalnie dały mi się we znaki. Bolały mnie stawy, cierpiałem na silne bóle głowy oraz wahania nastroju. Zmienił się też wygląd mojej skóry, a na twarzy pojawił się trądzik. Były takie dni, które zwyczajnie musiałem przetrwać.

Przy ciężkich chorobach nie można zapominać o dbaniu o kondycję psychiczną oraz odpowiednią dietę. W tym celu Mourning wrócił do uprawiania jogi oraz znacznie obniżył spożywanie soli. Dzięki temu nie tylko osłabił siłę rażenia skutków ubocznych zażywanych medykamentów, ale i zachowywał pozytywne nastawienie do efektów leczenia. – Wiedziałem, że jeśli będę tylko brał leki i nie robił nic więcej, to moje samopoczucie się nie poprawi – tłumaczy. – Wiele osób jednak nie myśli w ten sposób i proces leczenia ogranicza do zażywania lekarstw. Ludzie łykają pigułki, a potem z kwaśną miną leżą plackiem na kanapie. Ja mam nieco inne podejście. Uważam, że przez cały okres leczenia trzeba pozostać aktywnym i nie narzekać na wszystko. Osoby, które dożyły setki często opowiadają, że pomogła im w tym ciągła aktywność.

Lekarz opiekujący się „Zo” robił wszystko, żeby wyniki sportowca znów były dobre. Sezon 2002/03 minął w mgnieniu oka, ale wiosną 2003 roku Mourning dowiedział się, że poprawa jest na tyle widoczna, że w kolejnej kampanii będzie mógł wrócić na parkiet. Środkowy rodem z Chesapeake miał nadzieję, że nadal będzie mógł zakładać koszulkę Miami Heat. W poprzednich rozgrywkach Żar bez niego zdołał wygrać zaledwie dwadzieścia pięć spotkań, ale „Zo” czuł się na Florydzie jak w domu i nie wyobrażał sobie reprezentowania innego teamu. Dodatkowo Heat wybrali właśnie w drafcie niezwykle utalentowanego rzucającego obrońcę – Dwayne’a Wade’a. Sytuacja nie była jednak taka prosta na jaką wyglądała. Opiewający na ponad sto milionów dolarów kontakt Alonzo wygasł, wobec czego środkowy stał się niezastrzeżonym wolnym agentem. Z wiadomych przyczyn na parkiecie nie mógł już dawać z siebie tyle co dawniej, ale wciąż uchodził za solidnego gracza, wartego około pięć milionów „zielonych” rocznie. – Wraz z moim agentem Jeffem Wechslerem spotkaliśmy się z Patem Rileyem – opowiada „Zo”. – Ten dał nam do zrozumienia, że klub nie jest w stanie wyłożyć na stół aż takiej sumy i zaproponował jednoroczną umowę za milion dolarów. To był dla mnie ogromny cios. Nie mogłem zaakceptować takiej oferty, więc oznajmiłem włodarzom, że muszę rozejrzeć się za lepszą propozycją.

Mówi się, że miłość zawodnika do klubu kończy się wtedy, gdy kończą się tłuste wypłaty. Coś w tym jest, ale naprawdę trudno się dziwić Alonzo, kiedy po tylu latach poświęceń dla Heat miał otrzymywać pieniądze odpowiednie dla debiutanta lub totalnie wyeksploatowanego weterana. Mało który koszykarz występuje w jednej drużynie dłużej niż kilka sezonów, ale Mourning naprawdę wierzył, że będzie mu dane zakończyć karierę w Miami, gdzie czuł się znakomicie. Sport to jednak również biznes, a do ulubionego miasta zawsze można wrócić na stałe już na emeryturze.

Usługami zmagającego się z chorobą nerek centra zainteresowanych było pięć zespołów: Denver Nuggets, Dallas Mavericks, Memphis Grizzlies, New Jersey Nets oraz San Antonio Spurs. Najbardziej sensowna wydawała się przeprowadzka do tego ostatniego klubu. Ostrogi miały bowiem wcześniej w swoich szeregach Seana Eliotta, który także zmagał się z poważnymi dolegliwościami nerek. Po spotkaniach przypominających trochę uczelniany proces rekrutacji wybór padł jednak na Nets, niedawnych dwukrotnych finalistów ligi, którzy znów wydawali się poważnym kandydatem do wywalczenia tytułu mistrzowskiego. Szczególnie, jeśli do zawodników takich jak Richard Jefferson, Jason Kidd, Kerry Kittles i Kenyon Martin dołączył gracz pokroju Alonzo Mourninga.

Kiedy 22 listopada 2004 roku „Zo” zdobył dla Nets 15 punktów w meczu przeciwko Toronto Raptors, wydawało się, że środkowy wreszcie „odrdzewiał”, i że w kolejnych siedemdziesięciu spotkaniach sezonu zasadniczego będzie wnosił do drużyny coraz więcej i więcej. Życie napisało jednak zupełnie inny scenariusz. – Doktor Appel każdego tygodnia analizował moje wyniki z coraz większym niepokojem – wspomina. – W dniu podpisania kontraktu z Nets mój poziom kreatyniny wynosił 12,5, co uchodzi za bardzo wysoki wynik. Moja norma to 1,7, a przy 12,5 każdy normalny człowiek z miejsca musiałby przestać grać w basket. Lekarz jednak doszedł do wniosku, że ze względu na wzrost moja granica położona jest nieco dalej. Tak naprawdę nikt nie wiedział jak daleko. Prawdziwym problemem okazał się natomiast poziom potasu, który rósł z dnia na dzień. Ludzki organizm wydala potas jedynie dzięki nerkom, a kiedy te słabo pracują, wtedy zaczynają się kłopoty. Wyglądało na to, że eksperyment dobiegł końca. W połowie listopada 2003 roku doktor Appel zarezerwował dla mnie miejsce na w Szpitalu Prezbiteriańskim w Nowym Jorku, gdzie 19 grudnia miałem się poddać przeszczepowi nerki.

Jeśli Alonzo chciał jeszcze kiedyś zagrać w koszykówkę, to nie było dla niego innego ratunku niż transplantacja. W przeciwnym razie przed każdym spotkaniem musiałby się poddawać specjalistycznym badaniom krwi, a i tak nie miałby stuprocentowej pewności czy któregoś dnia podczas wzmożonego wysiłku jego serce nie przestanie bić. Mourning nie chciał być jak Reggie Lewis z Boston Celtics czy Hank Gathers z Loyola Marymount University, którzy umarli na parkiecie. „Zo” wciąż marzył o mistrzowskim tytule, ale czuł, iż najpierw musi zadbać o swoje zdrowie. Był już dobrze po trzydziestce, lecz poddanie się przeszczepowi nie wykluczało powrotu do gry i możliwości konkurowania o trofeum im. Larry’ego O’Briena jeszcze przez kilka sezonów.

Zanim Alonzo mógł zacząć myśleć o ponownych występach w NBA, musiał wykonać jeszcze jeden ważny krok, jakim było… znalezienie dawcy przeszczepu. Doktor Appel poradził Mourningowi, żeby w pierwszej kolejności poprosił o pomoc rodzinę i przyjaciół. – Jak w ogóle można poprosić kogoś, żeby oddał ci swoją nerkę? – pyta retorycznie „Zo”. – Przecież to nie to samo, co prośba o pożyczenie dwudziestu dolców. Tu chodzi o część ciała, a ja nienawidzę prosić innych o cokolwiek. Zawsze uważałem się za samowystarczalnego i zawsze postępowałem tak, żeby było jak najlepiej dla mnie. Nawet kiedy stałem się sławny i mogłem sobie pozwolić na pomoc w pewnych sprawach, to lubiłem brać wszystko we własne ręce. Nigdy nie byłem typem gwiazdora, który musi zostać obsłużony. Teraz jednak sytuacja wymagała tego, żebym poprosił kogoś o naprawdę wielką rzecz. Każdy człowiek ma dwie nerki i jeśli jest zdrowy, to jedną może poświęcić. Tyle, że to wcale nie taka prosta sprawa, bo wiąże się z poważną operacją, urlopem w pracy i rozłąką z rodziną, czyli totalnym wywróceniem życia do góry nogami. Dawca tak naprawdę poświęca więcej niż biorca.

Kiedy człowiekowi przychodzi zmierzyć się ze śmiercią, wtedy najczęściej odstawia on swoją dumę na bok. Tak właśnie musiał postąpić Alonzo, jeśli chciał w dalszym ciągu nie tylko grać zawodowo w koszykówkę, ale i w miarę normalnie funkcjonować. Mourning w obliczu zagrożenia wykonał rachunek sumienia, który uświadomił mu, iż tak naprawdę nie osiągnąłby tyle, gdyby nie rodzice, pani Threet, nauczyciele, trenerzy oraz przyjaciele. Wyzwanie stojące przed „Zo” było tym bardziej trudne, że dawcą dla niego musiał być człowiek, którego nerka jest na tyle duża, żeby poradzić sobie z ciałem wysokiego i masywnego sportowca. – Dobra wiadomość była taka, że miałem mnóstwo krewnych, dziesiątki wujków, ciotek i kuzynów, z którymi w dzieciństwie spędzałem mnóstwo czasu w domu mojej babci w Norfolk – opowiada legendarny center. – Moja mama miała pięciu braci, z których każdy mierzył ponad sto osiemdziesiąt centymetrów i ważył ponad dziewięćdziesiąt kilogramów. Jako koleś, który cały swoje życie grał w kosza, miałem też wielu wysokich przyjaciół i znajomych.

Poszukiwania wymarzonego dawcy Alonzo zaczął od rodziny. Czterech jego wujków zgodziło się poddać testom, ale te wykazały niekompatybilność krwi. Swoją pomoc zaoferował również Patrick Ewing, ale w jego przypadku problemem okazało się wysokie ciśnienie krwi. Takie początkowe kłopoty ze znalezieniem odpowiedniego dawcy to jednak norma, dlatego doktor Appel zalecił Mourningowi odrobinę relaksu i wznowienie poszukiwań najlepiej wśród nieco dalszych członków rodziny. W ten właśnie sposób „Zo” trafił do Jasona Coopera – kuzyna, którego nie widział od ponad dwudziestu lat. Spotkanie zainicjował ojciec Alonzo, który trafił na mężczyznę przy… łożu śmierci swojej matki. – Wiem, że Junior nie widział mnie od lat, ale niech wie, iż jestem w Nowym Jorku. Niech zadzwoni, jeśli mnie potrzebuje. Chętnie pomogę – zadeklarował Cooper.

Wspólna babcia „Zo” i Jasona chorowała na raka i wkrótce umarła. Tymczasem lista potencjalnych dawców dla Mourninga z dnia na dzień robiła się coraz krótsza. Niedługo po pogrzebie swojej matki, ojciec wreszcie powiedział synowi o rozmowie z jego kuzynem. – To nie mógł być zwykły zbieg okoliczności – mówi koszykarz. – Na pewno Bóg miał w tym swój udział i ponownie splótł ze sobą nasze losy. Zadzwoniłem do Jasona, porozmawialiśmy trochę, spytałem go o grupę krwi i czy przyjedzie do szpitala na testy. On ani przez chwilę się nie zawahał. Zaproponowałem mu, że przyślę po niego samochód, ale on upierał się, iż to nie jest konieczne. Przyjechał sam i nie prosił absolutnie o nic.

Gdy życie sławnego i bogatego człowieka zależy od przeszczepu, wtedy z różnych stron pojawiają się różne ciekawe propozycje. Zanim „Zo” trafił na Jasona Coopera, otrzymał setki listów oraz e-maili o często bardzo nietypowej treści. – Ludzie chcieli pieniędzy za swoje organy lub kierowały nimi inne motywy – opowiada Mourning. – Jeden facet napisał mi nawet, że jeśli zapłacę mu milion dolarów, to on odda mi obie swoje nerki. Chyba nie myślał zbyt długofalowo. Razem z Tracy podchodziliśmy do takich propozycji na luzie i po prostu się śmialiśmy.

W dniu, na który zaplanowano ostateczne testy, Alonzo czekał na Jasona w lobby Szpitala Prezbiteriańskiego. Nie widział go od tak dawna i nie wiedział jak obecnie wygląda, ale pomimo tego rozpoznał go jak ten tylko wszedł do holu. – Czułem energię – wspomina „Zo”. – Wystarczyło, że na siebie spojrzeliśmy. Podałem mu rękę na przywitanie, zamieniliśmy parę słów, po czym udaliśmy się na badania. Te wykazały, że mój kuzyn jest dla mnie idealnym dawcą. Miał tę samą grupę krwi i był wysokim, silnym facetem. W końcu to były marine. Jason nie zawahał się nawet przez sekundę. „Zróbmy to”, powiedział, a ja zamknąłem oczy i w głębi duszy dziękowałem Bogu za to, że zesłał mi kogoś takiego.

Przeszczep

Trzeba być niezwykle zdeterminowanym, żeby po przeszczepie nerki wrócić do uprawiania sportu na poziomie profesjonalnym. Taka sztuka udała się naprawdę nielicznym, a „Zo” pragnął być jednym z nich.

Zawodnicy ligi NBA wiedzą, że zarabiają astronomiczne sumy głównie dzięki swoim ciałom, dlatego bardzo często dbają o nie aż do przesady. Osobisty kucharz, który pilnuje przestrzegania odpowiedniej diety to w dzisiejszych czasach nic nadzwyczajnego. Mourning również należał do grupy graczy mających bzika na punkcie zdrowego odżywiania, ale jego ostatni posiłek przed pobytem w szpitalu nawet nie widniał w menu obok tych prozdrowotnych: dwa hamburgery z Wendy’s, ser oraz frytki z majonezem. – Wieki nie jadłem czerwonego mięsa, a żarcie z Wendy’s ubóstwiam do tego stopnia, iż chciałem, żeby było ostatnim, co spożyję w domu – mówi z całkowicie poważną miną.

Ówczesny środkowy New Jersey Nets w noc poprzedzającą wyjazd do kliniki nie chciał się dodatkowo stresować, więc zorganizował w swoim domu w Tenafly małą imprezkę, na której pojawiły się wszystkie bliskie mu osoby. Nie zabrakło tam również jego kuzyna Jasona, który miał być dawcą nerki. „Zo” jeszcze kilka razy rozmawiał z nim, żeby na sto procent upewnić się, iż mężczyzna jest świadom swojej decyzji. Kilka godzin później, o szóstej rano, Mourning i Cooper pojawili się w Szpitalu Prezbiteriańskim położonym na dalekim Upper West Side na nowojorskim Manhattanie. Nie było już odwrotu. – Gerald Appel był moim głównym lekarzem i tamtego dnia zawitał do kliniki, ale za transplantację odpowiadał ekspert w swojej dziedzinie – doktor Mark Hardy – opowiada „Zo”. – W dniach poprzedzających przeszczep stałem się bardzo nerwowy i moi lekarze to wyczuli. Nie należę do strachliwych osób, ale taka operacja to nie jest bułka z masłem. Doktor Appel starał się pomóc jak najlepiej potrafił, więc zorganizował mi spotkanie z Michelle, młodą pacjentką, która otrzymała przeszczep od swojego przyjaciela. Dziewczyna opowiedziała mi jak gładko wszystko przebiegło i pokazała bliznę, która wcale nie wyglądała najgorzej.

– Ta operacja jest tak banalna, że mogę ją przeprowadzić z zamkniętymi oczami – Mark Hardy próbował odstresować Alonzo. – Doktorze, a może pan specjalnie dla mnie chociaż jedno oko mieć otwarte? – koszykarz starał się zachować resztki dobrego humoru. W ten sposób wszyscy wybuchnęli głośnym śmiechem, choć prawda była taka, iż zabieg może nie należał do najbardziej skomplikowanych, ale najważniejsze miało się wyjaśnić dopiero pewien czas po nim. W końcu nie od razu wiadomo czy organizm przyjął przeszczepiony narząd, czy go odrzucił.

Podczas operacji pojawiły się pewne komplikacje. Ze względu na wykonywany zawód Mourning był zbudowany inaczej niż przeciętny człowiek. Jego ciało wyglądało niczym góra mięśni, a to utrudniło doktorowi Hardy’emu „zainstalowanie” nowej nerki. Lekarz mógł wyciąć kawałek mięśnia pod starą nerką pacjenta, ale takie działanie prawdopodobnie zakończyłoby sportową karierę „Zo”. Po namowach Geralda Appela specjalista jeszcze raz dokładnie przeanalizował przypadek Mourninga, po czym przy pomocy zacisków chirurgicznych poradził sobie z problemem i wykonał transplantację w sposób pozwalający koszykarzowi na walkę o powrót na parkiety NBA.

W trakcie operacji Tracy z rodziną siedziała w szpitalnej poczekalni. Gdy transplantacja dobiegła końca, lekarz prowadzący przekazał, iż wstępne rokowania są pozytywne. Alonzo tuż po wybudzeniu z narkozy był bardzo słaby, ale z jego oczu i tak popłynęły łzy stanowiące wybuchową mieszankę emocji. Podłączony do aparatury sportowiec z ledwością komunikował się ze światem zewnętrznym, lecz i wówczas znalazł chwilę na modlitwę i podziękowanie Bogu za to, że dał mu siłę do walki z chorobą oraz zesłał Jasona. Następnego dnia pooperacyjny ból przeszywał jeszcze całe ciało Mourninga, jednak lekarz wparował do jego sali i rzekł: – Musisz wstać z łóżka i chodzić. Nie możesz leżeć cały dzień, gdyż trzeba pobudzić krążenie krwi.

Legendarny center początkowo patrzył na doktora jak na wariata, ale szybko zaczął wypełniać jego polecenia. Wiedział, że ten facet jest cenionym specjalistą, i że zna się na swojej robocie jak nikt inny. Koszykarz chodził więc po szpitalnym korytarzu z całą aparaturą, do której był podłączony. Śmiał się, że wygląda z tym niczym staruszek występujący w serialu „Benny Hill”. Kiedy natomiast ujrzał na korytarzu piętnastoletniego chłopaka po przeszczepie nerki oraz serca, wtedy zdał sobie sprawę, że jego położenie wcale nie jest takie beznadziejne.

Pięć dni po operacji prognozy dla Mourninga były naprawdę znakomite, ponieważ jego organizm nie odrzucił nerki pobranej od Jasona Coopera. Zawodnikiem Nets opiekowała się pielęgniarka Mary Jane Samuels, a on sam nie mógł się już doczekać, kiedy będzie mógł zostać wypisany do domu. Tymczasem lekarz nie mógł wydać zgody na wypis zanim pacjent nie zacznie się samodzielnie wypróżniać. – Pooperacyjny ból powoduje zaparcia – żali się „Zo”. – Dodatkowo podczas przeszczepu organy człowieka są w ruchu, co źle znoszą, czego efektem są jeszcze silniejsze problemy z wydalaniem.

Jason podlegał identycznej procedurze, ale podczas gdy u niego sprawy już się unormowały, to Alonzo wciąż miał problem. Matka poradziła mu, żeby napił się soku z suszonych śliwek. Z powodu okropnej pogody za oknem sama jednak nie mogła mu go przynieść, więc Mourning poprosił o pomoc Tony’ego Thompsona – swojego ochroniarza. Mężczyzna dość niechętnie udał się na „polowanie” i wrócił z butelką napoju, którego smaku Alonzo nienawidził od dzieciństwa. Co gorsza, sok był ciepły, więc koszykarz wychylił całość jednym haustem z prawdziwym obrzydzeniem wymalowanym na twarzy. Kilka godzin później, po długiej rozmowie o sensie życia, nastąpiła wyczekiwana wizyta w toalecie. – To było dla mnie jak wywalczenie mistrzostwa NBA – opowiada rozbawiony „Zo”. – Parę dni później wreszcie wypuścili mnie do domu.

Choć transplantacja zakończyła się sukcesem, to jak każdy człowiek po przeszczepie, Mourning również musiał liczyć się z ryzykiem nawrotu choroby lub odrzucenia nerki pobranej od Jasona Coopera. – Jeśli zawodnik NBA rzuca za trzy punkty z trzydziestoprocentową skutecznością, to można powiedzieć, że radzi sobie całkiem nieźle – mówi „Zo”. – Nagle lekarze oznajmili mi, że szansa powrotu do punktu wyjścia wynosi dokładnie trzydzieści procent. To bardzo deprymujące i naprawdę ciężko żyć z taką świadomością – dodaje. Alonzo postanowił jednak nie rozmyślać i po prostu zmienić swoje życie tak, żeby dostosować się do nowej sytuacji. Zaakceptował skutki uboczne działania leków oraz nieszablonowej operacji wykonanej przed doktora Hardy’ego. Z diety niemal całkowicie wyeliminował niezdrową żywność i skupiał się na tym, co może przynieść przyszłość. Sporo też rozmawiał z pastorem Williem Alfonso, pełniącym funkcję kapelana New Jersey Nets i New York Yankees.

Oprócz życia w zdrowiu, „Zo” przed poddaniem się przeszczepowi nerki miał jeszcze jeden cel: wrócić do NBA i udowodnić, że wciąż może rywalizować na najwyższym poziomie. W tym celu zawodnik Nets pracował w New Jersey pod okiem młodziutkiego trenera personalnego – Shuichiego Take. Początki były naprawdę ciężkie, gdyż ciało niedawnego gwiazdora ligi zawodowej znacznie się zmieniło od czasu operacji. Center ekipy z Continental Airlines Arena z wiadomych powodów daleki był również od optymalnej formy i po bieżni automatycznej w zasadzie dreptał, a zamiast sztangi o wadze 115 kg, na ławeczce wyciskał… sam gryf. Być może z zewnątrz wyglądało to komicznie, ale w rzeczywistości Mourning toczył ciężką walkę o spełnienie marzeń, w której za przeciwnika miał samego siebie.

– Basket to gra zespołowa – mówi Alonzo. – Żaden zawodnik nie jest w stanie w pojedynkę wywalczyć mistrzostwa. Znam wielu znakomitych graczy, członków Koszykarskiej Galerii Sław, takich jak Patrick Ewing, Charles Barkley, Karl Malone czy John Stockton, którzy nigdy nie sięgnęli po tytuł. Nie chciałem dołączyć do tej listy, bo wiedziałem, że występy w Meczach Gwiazd czy wysokie kontrakty są ulotne, a czempioni przechodzą do historii. Mistrzowski pierścień stał się moim priorytetem, a nawet taką małą obsesją. Wcześniej nie miałem na niego takiego parcia, ale przeszczep uświadomił mi, że muszę się pospieszyć, bo nic nie jest wieczne. W lutym 2004 roku powoli dochodziłem do zdrowia i skończyłem przy okazji trzydzieści cztery lata.

Treningi kosztowały Mourninga mnóstwo bólu i cierpienia, ale zawodnik dzielnie znosił to wszystko, gdyż z każdym dniem zbliżał się do upragnionego celu. Niejednokrotnie zmagał się z kryzysem, lecz za każdym razem chęć powrotu na parkiet brała górę nad przeciwnościami. Drobne postępy traktował niczym milowe kroki i starał się cały czas myśleć pozytywnie. Shuichi Take pilnował natomiast, żeby Alonzo ćwiczył według zaleceń doktora Geralda Appela i nie przedobrzył na wczesnym etapie sportowej rekonwalescencji.

Nie wszystkie osoby z otoczenia „Zo” były zwolennikami jego powrotu do ligi zawodowej. – Po co się tak żyłujesz? Przecież pieniędzy wystarczy ci już do końca życia – mówił Jeff, jego agent. – Upewnij się, że dożyjesz chwili, w której twoje dzieci dorosną – dodawał coach John Thompson. Wszyscy wokół wiedzieli, jakiego kalibru graczem Mourning był przed operacją i wiedzieli również, że nawet jeśli wróci na parkiety NBA, to już nie w roli pierwszoplanowej postaci, a zmiennika czy też zadaniowca. Bliscy koszykarza obawiali się również, że podczas meczów nowa nerka narażona będzie na silne uderzenia, i że nawet specjalny ochraniacz nie zabezpieczy jej w stu procentach.

Pierwsze tygodnie po operacji dla Mourninga oznaczały nie tylko walkę o odzyskanie formy fizycznej, ale i konieczność zaakceptowania nowej diety. – Najciężej było mi zrezygnować z zimnego piwa – opowiada Alonzo. – Lubiłem delektować się lodowatym Fosterem w puszce. Wciąż pamiętam ten smak. W Miami panuje wilgotny klimat, więc browarek z lodówki idealnie gasił pragnienie – dodaje. Dziś „Zo” nie tęskni już tak bardzo za złocistym trunkiem, głównie dzięki otaczającym go przyjaciołom, którzy podczas spotkań towarzyskich nigdy nie naciskali, żeby się z nimi napił. Rozumieli, że po transplantacji trzeba o siebie dbać w szczególny sposób.

– Chcę zbudować wokół mojej nerki pancerz – Alonzo pewnego dnia zagadnął swojego trenera personalnego. W tym celu Shuichi Take przygotował dla środkowego Nets specjalny zestaw ćwiczeń na mięśnie brzucha. „Zo” do sprawy podszedł naprawdę poważnie, w efekcie czego już na początku września 2004 roku czuł, że jego ciało wygląda niemal tak samo jak przed transplantacją. – Shuichi wylewał pot razem ze mną – wspomina. – Wykonywał dokładnie te same ćwiczenia. Pod koniec lata jednak udało mi się zostawić go w tyle i pracować jak na topowego sportowca przystało. Te osiem miesięcy było czymś niesamowitym – serią małych kroków, które całkowicie zmieniły moje ciało.

Kiedy Alonzo Mourning powiadomił włodarzy New Jersey Nets, że weźmie z drużyną udział w obozie przygotowawczym do sezonu 2004/05, niektórzy pomyśleli, że to bardzo dobry żart. Specjalistyczna waga jednak nie kłamała – „Zo” miał na „liczniku” niespełna 121 kilogramów, a w jego organizmie było zaledwie 6 procent tkanki tłuszczowej. Dzięki intensywnym ćwiczeniom koszykarz zamienił 16 kilogramów tłuszczu w 18 kilogramów mięśni, przez co jego rzeźba prezentowała się naprawdę imponująco. – Tak dobrze nie wyglądałem chyba podczas całej swojej dotychczasowej kariery – wspomina. – Lepiej się odżywiałem, nie piłem alkoholu i dużo odpoczywałem. Po ośmiu miesiącach od pierwszych zajęć z Shuichim zrozumiałem, że miał on rację mówiąc mi, iż to nie będzie zwykły powrót na parkiet, a coś więcej.

Mistrzowski comeback

Powrót na parkiet po przeszczepie nerki był dla „Zo” wielkim osiągnięciem, ale środkowy rodem z Chesapeake mierzył zdecydowanie wyżej. W pełni zadowolić go mógł jedynie mistrzowski pierścień.

W ekipie New Jersey Nets doświadczonemu centrowi nie za bardzo się podobało, dlatego po osiemnastu meczach sezonu 2004/05 zbuntował się, po czym został oddany do Toronto Raptors, gdzie… również nie miał zamiaru grać. Gdy tylko nadarzyła się okazja, to wrócił on na Florydę, by ponownie konkurować o trofeum Larry’ego O’Briena w barwach Żaru. – Wyjazd z Miami miał kilka zalet, bo dzięki temu mogłem być bliżej doktora Appela i poznać pastora Willie’go, a Pat Riley miał możliwość tak poukładać zespół, żeby w latem 2004 roku starać się o pozyskanie Shaquille O’Neala z Los Angeles Lakers – opowiada Alonzo. – Shaq sięgnął z Jeziorowcami po trzy tytuły, ale był skonfliktowany z Kobem Bryantem. Włodarze musieli więc wybrać któregoś z nich i postawili na tego młodszego. O’Neala szykowano w Miami na moją dawną pozycję, a ja początkowo nie wiedziałem jak sobie z tym poradzę.

Trudno się dziwić „Zo”, gdyż nagle się okazało, że od kampanii 2005/06 będzie dzielił szatnię z facetem, z którym zaciekle rywalizował jeszcze przed pierwszym swoim meczem w NBA. Tak się bowiem składa, że Mourning to numer dwa draftu z 1992 roku, a „jedynka” przypadła wówczas O’Nealowi. – Cały czas ze sobą konkurowaliśmy – wspomina Alonzo. – On jednak wywalczył mistrzostwo ligi, a ja nie. Zawsze uważałem, że pracowałem ciężej od niego, lecz on miał więcej szczęścia, gdyż trafiał do lepszych zespołów – dodaje. – Na parkiecie stoczyliśmy wiele bitew – mówił Shaq jeszcze przed rozegraniem pierwszego spotkania w koszulce Żaru. – „Zo” chciał być najtwardszym gościem w NBA, ale nie mógł nim być, ponieważ ja nim byłem.

„Magic” Johnson i Larry Bird zaczynali swoje zawodowe kariery jako wielcy wrogowie, a kończyli jako jeszcze więksi przyjaciele. Podobnie rzecz się miała w przypadku Mourninga oraz O’Neala. Czasem po prostu wystarczy spędzić trochę czasu z człowiekiem, żeby diametralnie zmienić o nim zdanie. – Moje wcześniejsze słowa o Alonzo to czysta hipokryzja – bije się w pierś Shaq. – Nie lubiłem go, ale również go w ogóle nie znałem. Ten facet naprawdę dba o rodzinę, bliskich, przyjaciół oraz kumpli z drużyny. Mourning jest gościem o wielkim sercu.

Choć pragnienie włożenia na palec mistrzowskiego pierścienia było dla „Zo” niezwykle ważne, to nie wrócił on na parkiety tylko w celu jego zaspokojenia. Koszykarz chciał także stanowić inspirację dla innych ludzi zmagających się z ciężkimi dolegliwościami nerek i pokazać, że można stawić czoła chorobie i walczyć o spełnienie marzeń. Mourning do dnia dzisiejszego wspomina jak musiał zażywać kilkadziesiąt tabletek immunosupresyjnych na dobę i nawet na treningi chodził ze specjalnym woreczkiem, w którym przechowywał je wszystkie. – Kiedy szedłem, było słychać charakterystyczne pobrzękiwanie – śmieje się. Legendarny środkowy podczas meczów i ćwiczeń nosił również specjalny ochraniacz na nerkę, zaprojektowany przez firmę Nike.

Udonis Haslem, Dwyane Wade, James Posey, Shaquille O’Neal oraz Jason Williams – tak prezentowała się pierwsza piątka Miami Heat w rozgrywkach 2005/06. Z ławki oprócz Alonzo Mourninga wchodzili często tacy zawodnicy jak Gary Payton czy Antoine Walker, a coach Stan Van Gundy miał być dodatkową gwarancją tego, że ekipa z Florydy będzie się liczyć w walce o najwyższe cele. Już w poprzednich rozgrywkach Heat dotarli do finału Konferencji Wschodniej, a po dodaniu do układanki kilku ważnych elementów celowano w mistrzowski tytuł. – Kiedy masz w drużynie kogoś takiego jak Shaq, wtedy automatycznie trafiasz do grona faworytów – twierdzi „Zo”. – Ja po powrocie na parkiet musiałem wczuć się w nową rolę i nie chodzi tu wcale o bycie zmiennikiem O’Neala. Kiedyś byłem flagową postacią tego teamu, a teraz miałem zejść na drugi plan nie tylko na boisku, ale i w szatni oraz poza nią.

Jako gracz z ogromnym bagażem doświadczenia oraz profesjonalista w każdym calu, Mourning potrafił odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Nie obchodziły go indywidualne statystki, gdyż zależało mu tylko na wyniku końcowym, na który nie składa się dorobek dwóch najlepszych zawodników, a całej grupy. – Dwyane i Shaq mogli być najlepsi, ale nigdy nie widziałem, żeby dwóch zawodników sięgnęło po tytuł – mówi. „Zo” dzięki katorżniczej pracy szybko zyskał zaufanie kolegów i stał się bardzo ważnym elementem układanki teamu z Miami. Podczas gdy w kampanii 2004/05 machina Żaru funkcjonowała bez zarzutu, to jednak start kolejnego sezonu był w wykonaniu podopiecznych Stana Van Gundy’ego daleki od oczekiwań. Heat przegrali aż dziesięć z dwudziestu jeden pierwszych gier, po czym na stanowisko głównego trenera powrócił Pat Riley, który tchnął w zespół nowego ducha. W sezonie zasadniczym 2005/06 Mourning spędzał na parkiecie średnio 20 minut, a w 20 z 65 spotkań wybiegł na parkiet w pierwszej piątce. Jego notowania oczywiście nie były tak imponujące jak przed laty, ale i tak mógł być z siebie dumny, że po takiej chorobie zdołał dostarczać średnio 7,8 punktu, 5,5 zbiórki oraz 2,7 bloku. Żar natomiast zakończył zmagania z bilansem 52-30, co dało drugie miejsce na Wschodzie.

– Zmiana trenera bardzo mi odpowiadała, bo wiedziałem, że Riley jest człowiekiem, który może nas poprowadzić do mistrzostwa – opowiada „Zo”. – Ponownie udało nam się wygrać swoją dywizję, a w pierwszej rundzie przyszło nam się zmierzyć z Chicago Bulls. Niestety końcówka zmagań nie była najlepsza w naszym wykonaniu, bo przegraliśmy kilka spotkań, a ja nie pojawiałem się na parkiecie z powodu urazu łydki. Z tego też względu wielu obserwatorów uważało, że Byki nas pokonają – dodaje. Po dwóch pierwszych meczach serii szumne zapowiedzi ekspertów wydawały się bezzasadne, gdyż Żar prowadził 2-0, ale gdy rywalizacja zawitała do Chicago, to Bulls wykorzystali atut własnego parkietu i wyrównali stan serii na 2-2. – Wtedy Pat Riley użył jednego ze swoich motywacyjnych trików – Alonzo kontynuuje opowieść. – Ten człowiek został włączony do Koszykarskiej Galerii Sław nie tylko ze względu na swoją wiedzę o koszykówce, ale też dlatego, iż wie jak zmotywować grupę utalentowanych zawodników. On potrafi sprawić, żeby wszyscy ci milionerzy tworzyli jeden zespół i postawili wspólny cel ponad indywidualnymi osiągnięciami.

Riley wydrukował tysiące małych kart, przedstawiających wizerunki m. in. zawodników Heat, ich rodzin, bliskich oraz… trofeum im. Larry’ego O’Briena. To wyzwoliło z jego podopiecznych dodatkowe pokłady energii, które umożliwiły wygranie dwóch następnych meczów przeciwko Bykom oraz całej rywalizacji z nimi 4-2. Droga do upragnionego tytułu była jednak długa i kręta, a w półfinale Wschodu trzeba było rozprawić się z… New Jersey Nets. – Pierwszy mecz przegraliśmy 88:100, a Jason Kidd oraz Vince Carter otarli się o triple-double – wspomina „Zo”. – Udało nam się jednak podnieść z desek i cztery kolejne spotkania padły naszym łupem. Nie było o czym gadać, a ja miałem ogromną satysfakcję z wyeliminowania mojego byłego zespołu. „D-Wade” przeszedł sam siebie, kiedy w trzech starciach z rzędu zdobywał ponad 30 „oczek”, a w czterech wygranych meczach dostarczał średnio 26 punktów, 6 zbiórek oraz 7 asyst. Dwyane był zawodnikiem z innej planety, a my byliśmy gotowi na rewanż z Detroit Pistons, którzy rok wcześniej wyeliminowali nas w półfinale konferencji.

Pierwsza piątka Tłoków prezentowała się imponująco, gdyż Chauncey Billups, Richard Hamilton, Ben Wallace i Rasheed Wallace jeszcze w lutym reprezentowali Wschód w All-Star Game. Po dwóch meczach w Detroit stan rywalizacji brzmiał 1-1 i gracze Żaru w dobrych nastrojach powrócili do Miami, gdzie odnieśli dwa kolejne zwycięstwa. Zawodników Pata Rileya od awansu do wielkiego finału NBA dzielił już tylko krok, który został postawiony 2 czerwca na Florydzie, dwa dni po dość wyraźnej porażce w The Palace of Auburn Hills. – Tamten triumf dał nam przepustkę do pierwszego finału w historii Miami Heat – wspomina z dumą Alonzo Mourning. – Zamknęliśmy usta wszystkim niedowiarkom, a następnego dnia Dallas Mavericks wygrali rywalizację na Zachodzie i wiedzieliśmy już, z kim będziemy walczyć o tytuł.

Dziś Lance Amstrong jest w świecie sportu persona non grata, ale w czerwcu 2006 roku stanowił dla „Zo” wzór do naśladowania po tym jak wygrał walkę z rakiem jąder, powrócił do zawodowego uprawiania sportu i siedem razy z rzędu zwyciężył w Tour de France. Mężczyźni sporo esemesowali w trakcie meczów finałowych NBA w 2006 roku. – Chociaż Lance pochodzi z Teksasu i graliśmy z zespołem z tego regionu, to on chciał, żeby wygrała moja drużyna – wspomina Mourning. – Dla mnie i moich kolegów nie miało większego znaczenia, kto był naszym rywalem. Liczyło się, że dotarliśmy do ostatecznej rozgrywki i dokonaliśmy w ten sposób czegoś naprawdę wielkiego. Ja jestem najlepszym strzelcem i zbierającym w historii Heat, więc jeśli występ w finałowej serii to coś ważnego bez względu na klub w jakim się gra, to dokonanie tego w barwach ukochanej drużyny było dla mnie czymś absolutnie wspaniałym.

Mistrzowskie pierścienie same się jednak nie włożą na palce, a koszykarze Dallas Mavericks nie sprawiali wrażenia chłopców do bicia. Na ich czele również stał nie byle kto, bo Dirk Nowitzki – jeden z najlepszych zawodników urodzonych na Starym Kontynencie. Wysoki i lubiący grać z dala od kosza Niemiec dostarczał wówczas średnio ponad 26 punktów oraz 9 zbiórek. – Do meczu numer sześć nie pilnowałem go zbyt wiele, ale gdy już otrzymałem takie zadanie, to robiłem wszystko, żeby poczuł moją obecność – wspomina „Zo”.

Heat nie rozpoczęli dobrze finałowego serialu, przegrywając dwa pierwsze starcia w Dallas dwucyfrową liczbą „oczek”. Media w USA prorokowały wtedy rychły koniec rywalizacji i oceniały, iż Shaq oraz „Zo” są już zbyt starzy na trudy długiego sezonu NBA. Pat Riley zadbał jednak o to, żeby jego gracze nie uwierzyli w te rewelacje i kładł im do głów, że nic nie jest jeszcze rozstrzygnięte, gdyż żaden z zespołów nie przegrał do tej pory na własnym parkiecie. Kolejne trzy starcia zaplanowano natomiast w AmericanAirlines Arena, więc ekipa z Florydy miała mnóstwo czasu, żeby odwrócić losy serii.

– W spotkaniu numer trzy przegrywaliśmy już trzynastoma punktami, ale „D-Wade” poprowadził nas ostatecznie do zwycięstwa 98:96. Zdobył 42 punkty, w tym 15 w czwartej kwarcie. Ponadto przez jedenaście minut grał z pięcioma faulami na koncie – wspomina z błyskiem w oku „Zo”. – Shaq w końcówce trafił dwa ważne rzuty wolne, Udonis Haslem zaliczył kluczowy przechwyt, a Gary Payton na 9,3 sekundy przed końcową syreną trafił rzut, po którym wyszliśmy na prowadzenie. To było naprawdę wielkie zwycięstwo.

W czwartym spotkaniu serii Żar poszedł za ciosem i rozgromił Mavs aż 98:74, a po kolejnym, zakończonym dogrywką i zaledwie jednopunktowym triumfem, objął prowadzenie w rywalizacji 3-2 i był już tylko lub aż o krok od najważniejszego tytułu w zawodowym baskecie. – W meczu numer cztery Wade znów rozegrał kapitalne zawody, zapisując na swoim koncie 36 „oczek”, a O’Neal dołożył 17 punktów i 13 zbiórek – opowiada Alonzo. – Rezerwowi również świetnie się spisali: Posey w 26 minut zaliczył double-double, a ja zebrałem 6 piłek i zanotowałem 3 bloki. Mavericks w czwartej kwarcie zdobyli tylko 7 punktów – najmniej w historii finałów. Nasza obrona była naprawdę niesamowita. Czułem, że pragnęliśmy tego tytułu znacznie bardziej niż oni. W piątym spotkaniu serii Shaq uzbierał 18 „oczek” i 12 zbiórek, lecz pierwsze skrzypce znów grał Dwyane, który zdobył 43 punkty i na 1,9 sekundy przed końcem dogrywki trafił dwa rzuty wolne, które zapewniły nam zwycięstwo.

Starcie numer sześć zaplanowano w American Airlines Center w Dallas. Ewentualna wygrana Heat oznaczała dla teamu z Miami chwałę i sławę po wsze czasy, a porażka równała się z koniecznością rozegrania jeszcze jednego spotkania w celu wyłonienia czempiona sezonu 2005/06. Pat Riley nie miał jednak zamiaru zostawać w Teksasie ani jednego dnia dłużej, więc na przedmeczową odprawę przyniósł wszystkie swoje pierścienie mistrzowskie. Jeden wywalczył jako zawodnik Los Angeles Lakers, a cztery jako trener Jeziorowców. – Oddam je wszystkie za ten jeden, który możemy dziś wywalczyć – powiedział, po czym zapadła cisza jak makiem zasiał. Zawodnicy zrozumieli przekaz, wyszli na boisko niczym głodne wilki na żer i wygrali 95:92. Każdy dołożył swoją cegiełkę do tego triumfu, a Alonzo Mourning zaraz po końcowej syrenie został wykreślony z listy wielkich graczy, którzy nigdy nie zostali mistrzami NBA. – Skakałem z radości przytulając wszystkich dookoła – wspomina „Zo”. – Wyściskałem nawet Shaqa, a przecież zaledwie dwa lata wcześniej nie dopuszczałem do siebie takiej myśli. W tłumie wypatrzyłem też moją żonę. Chwyciłem ją w objęcia i oboje płakaliśmy.

Człowiek-instytucja

19 grudnia 2007 roku „Zo” rozegrał swoje ostatnie spotkanie w lidze zawodowej. Środkowy Żaru w starciu przeciwko Atlancie Hawks doznał kontuzji nogi, po której zdecydował się powiedzieć „pas”.

Legendarny center dość długo dojrzewał do podjęcia tak drastycznego kroku, gdyż o przejściu na sportową emeryturę oficjalnie poinformował dopiero po ponad roku od feralnego zdarzenia w hali Philips Arena. – Alonzo, co ty teraz zrobisz z taką ilością wolnego czasu? – pytała go żona Tracy. – Kochanie, przecież już o tym rozmawialiśmy – odpowiadał. – Chcę to mieć na taśmie – małżonka nie dawała za wygraną. – No cóż, będę zmywał naczynia, wynosił śmieci oraz mył okna. Cokolwiek zechcesz, moje słoneczko – żartował były już koszykarz.

Siedem występów w Meczu Gwiazd, dwie nagrody dla obrońcy roku, dwa tytuły króla bloków, dwa złote medale olimpijskie oraz mistrzowski pierścień to najważniejsze sukcesy wychowanego w Chesapeake mężczyzny, którego kontuzje i inne dolegliwości naprawdę nie oszczędzały. Takiego dorobku nie powstydziłoby się wielu graczy o żelaznym zdrowiu i choć „Zo” miał talent predysponujący go do jeszcze większych osiągnięć, to i tak schodził ze sceny z poczuciem sportowego spełnienia. Wszystko dzięki magicznemu sezonowi 2005/06, kiedy to potrafił usunąć się w cień Shaquille’a O’Neala i Dwyane’a Wade’a. Wbrew pozorom takie dostosowanie się do zastanej sytuacji cechuje prawdziwych mistrzów. Niejeden zawodnik o renomie Mourninga za nic w świecie nie zgodziłby się na drugoplanową rolę w zespole, którego niegdyś był mózgiem. Alonzo jednak dobrze wiedział, iż w drodze po tytuł ważna jest też dobra atmosfera, której nie da się zbudować na zazdrości o to, iż niektórzy koledzy dostają od coacha więcej minut.

– Ludzie przychodzą do mnie i pytają: „Co porabiasz? Jak tam twoje zdrowie?” – mówił „Zo” tuż po ogłoszeniu swojej decyzji o zakończeniu sportowej kariery. – Wiadomo, że w tym wszystkim chodzi o zdrowie. Bóg dał mi szansę żyć przez kolejnych czterdzieści lub pięćdziesiąt lat, a ja chciałbym w dalszym ciągu czuć się komfortowo, tak jak teraz. Kiedy kochasz to co robisz, wtedy o wiele trudniej jest ci z tego zrezygnować. W wieku trzydziestu ośmiu lat mam jednak wrażenie, że na parkiecie dałem już z siebie wszystko.

W trakcie piętnastu sezonów w NBA „Zo” wypracował naprawdę godne pozazdroszczenia statystyki: 17,1 punktu, 8,5 zbiórki oraz 2,8 bloku. Ponad dziesięć z tych kampanii spędził w barwach Miami Heat, z czego niemal wszystkie pod wodzą Pata Rileya, który współpracę z Mourningiem wspomina ze łzami w oczach. – Kochamy cię, „Zo”. Koszulkę Żaru włożysz na siebie jeszcze raz, a my wtedy zedrzemy ją z ciebie i podwiesimy pod dachem naszej hali – mówił słynny coach w styczniu 2009 roku. Wielki respekt dla Alonzo miał również nowy lider teamu z Florydy – Dwyane Wade: – Straciliśmy go jako zawodnika, ale on nadal będzie wśród nas. „Zo” wciąż jest uosobieniem tego klubu i wzorem do naśladowania dla każdego nowego gracza Heat.

– Jestem podekscytowany tym, co przyniesie przyszłość. Zobaczymy jak moja żona zniesie fakt, że teraz będę regularnie przebywał w domu – żartował „Zo”. Facet taki jak Alonzo Mourning z dala od basketu nie byłby jednak w stanie wytrzymać zbyt długo, dlatego włodarze Żaru szybko wymyślili dla niego nową funkcję w klubie i powierzyli mu posadę wiceprezydenta ds. rozwoju zawodników. Rola ta spodobała się byłemu graczowi Heat na tyle, że pełni ją do dziś W międzyczasie ekipa z Miami czterokrotnie docierała do wielkiego finału ligi, sięgając po tytuły mistrzowskie w sezonach 2011/12 oraz 2012/13. – Pracuję indywidualnie z zawodnikami, ale nie na parkiecie. Po prostu pomagam im stać się jeszcze lepszymi profesjonalistami nie tylko na boisku, lecz również poza nim – opowiada o swojej pracy. – Staram się uzmysłowić im, że zawodowym sportowcem nie jest się przez całe życie, i że dlatego trzeba zachować pewną równowagę na tych dwóch płaszczyznach.

Powrót na parkiet po przeszczepie nerki, a następnie sięgnięcie z drużyną po trofeum im. Larry’ego O’Briena to już dostateczny powód, żeby zostać włączonym do Koszykarskiej Galerii Sław im. Jamesa Naismitha, ale „Zo” takich powodów w trakcie swojej kariery dostarczył znacznie więcej. W samych superlatywach o legendarnym centrze wypowiada się nie tylko coach Pat Riley, ale również niemal każdy zawodnik, który miał okazję dzielić z nim szatnię. W marcu 2009 roku pod kopułą hali AmericanAirlines Arena zawisła koszulka z numerem „33”, a prawie pięć i pół roku później, czyli tuż po tzw. okresie przejściowym, nazwisko „Zo” znalazło się w Basketball Hall of Fame. – To nie tylko moja zasługa – tłumaczył skromnie tuż przed uroczystą ceremonią w Springfield w stanie Massachusetts. – Naprawdę wielu ludziom zawdzięczam nie tylko to, jakim byłem zawodnikiem, ale też to, jakim się stałem człowiekiem. Jestem ogromnie wdzięczny wszystkim tym, którzy oddali mi kawałek siebie.

Obok „Zo” koszykarskich zaszczytów w sierpniu 2014 roku dostąpili m. in. Mitch Richmond, Bob Leonard, Nat Clifton, Sarunas Marciulionis i Guy Rodgers. Mourning mógł być dumny z siebie, że znalazł się w tak zacnym gronie, i że stał się wielkim zawodnikiem pomimo tego, iż w swoich najlepszych latach musiał rywalizować z takimi tuzami „pomalowanego” jak Hakeem Olajuwon, Patrick Ewing, David Robinson czy Shaquille O’Neal. – Kiedy miałbym scharakteryzować Alonzo, to powiedziałbym, że to wojownik w każdym calu – mówi Pat Riley. – Żaden inny zawodnik nie zostawił na parkiecie takiej ilości potu, krwi oraz łez. Jako gracz oddał koszykówce wszystko i nigdy nie zawiódł.

Alonzo podczas swojego przemówienia nie zapomniał o dwóch trenerach, którzy mieli największy wpływ na jego karierę: – John Thompson tak naprawdę nauczył mnie więcej o życiu niż o baskecie. On traktował mnie bardziej jak syna niż zawodnika. Oddał mi cząstkę siebie tylko dlatego, żeby mieć pewność, iż nie zejdę na złą drogę. Jeśli chodzi o Rileya, to żaden inny szkoleniowiec nie potrafił aż tak zmotywować mnie do walki. On umiał wydobyć ze mnie najgłębsze pokłady energii. Właśnie dzięki niemu jestem teraz w tym miejscu.

Warto odnotować, że w życiu „Zo” jest miejsce nie tylko na basket oraz rodzinę. Legendarny zawodnik Miami Heat od kilkunastu lat pracuje charytatywnie, stojąc wraz z żoną na czele Mourning Family Foundation. Głównym celem tej fundacji jest działanie na rzecz rozwoju edukacyjnego młodych ludzi wywodzących się z ubogich rodzin. Jeden z największych sukcesów organizacji Mourningów to otwarcie w 2003 roku centrum młodzieżowego zlokalizowanego w Overtown w Miami. – Moja mama zawsze powtarzała, że życie to sztuka wyborów. Jeśli nie masz wykształcenia, to inni mogą tobą sterować – mówi Tracy, małżonka Alonzo. – Ja bez pomocy innych nigdy nie byłbym w miejscu, w którym jestem. Dlatego bardzo się cieszę, że teraz mogę pomagać dzieciom – dodaje „Zo”.

Overtown Youth Center to organizacja non-profit, która nie tylko dba o edukację młodych ludzi wywodzących się z trudnych środowisk, ale również stara się zapewnić im bezpieczeństwo. W tej chwili sprawuje pieczę nad ponad czterema setkami dzieciaków. – Mamy bogaty program zajęć pozalekcyjnych, dzięki któremu nie tylko pomagamy w nauce czytania i pisania, ale i zwracamy uwagę na takie rzeczy jak teatr czy taniec – opowiada Mourning. – Stawiamy też na rozwój umiejętności korzystania z komputera oraz lekkoatletykę. W wielu szkołach różne dodatkowe zajęcia są likwidowane z powodu cięć budżetowych, dlatego próbujemy poszerzać horyzonty naszych podopiecznych. Odnieśliśmy wielki sukces, gdyż sto procent tutejszych dzieciaków kończy szkołę średnią, z czego dziewięćdziesiąt procent idzie później na studia.

Kiedy Alonzo wspierał Baracka Obamę podczas jego pierwszej kampanii prezydenckiej, nikt nie sądził, że sportowcowi uda się nawiązać zażyłą relację z człowiekiem, który stał się najważniejszą osobą w Stanach Zjednoczonych. Polityka i filantropia nie mogą bez siebie żyć, dlatego panowie od czasu do czasu grywają razem w golfa i przy okazji rozmawiają o sporcie, swoich rodzinach oraz nowych pomysłach Mourning Family Foundation. – „Zo” to prawdziwy wojownik, który zawsze walczy o to, w co wierzy – mówi Obama. – Z powodu szacunku jakim go darzę, staram się zwracać do niego „panie prezydencie” – dodaje Alonzo. – W jego towarzystwie czuję się jednak bardzo komfortowo, dlatego czasem mówię mu po imieniu. Kilka razy nazwałem go więc „Barackiem”. Ale tylko kilka.

Działalność charytatywna Mourninga została dostrzeżona również przez światowej sławy Fundację Laureus, której głównym celem jest poprawa jakości życia młodych ludzi przy pomocy sportu. Alonzo dołączył do szerokiego grona ambasadorów Laureus i stara się wywiązywać ze swojej roli najlepiej jak potrafi. – Sport pomaga zrozumieć różne aspekty życia – mówi. – Uczy bycia dobrym obywatelem, a także uczciwości i pracy zespołowej. To taka forma komunikacji z młodymi ludźmi, pomagająca im przystosować się do świata sterowanego przez korporacje.

Na drodze do upragnionego mistrzostwa NBA i miejsca w Koszykarskiej Galerii Sław, „Zo” mierzył się z wieloma zawodnikami, którzy również mają swoje miejsce wśród najwybitniejszych. W końcu zadebiutował on w lidze zawodowej w czasach, w których swoje najwspanialsze chwile przeżywała lwia część graczy legendarnego „Dream Teamu” z igrzysk olimpijskich w Barcelonie. Za swoich najtrudniejszych przeciwników środkowy rodem z Chesapeake uważa Michaela Jordana oraz Hakeema Olajuwona. – Nie sądzę, że muszę komukolwiek tłumaczyć, dlaczego „MJ” to najlepszy zawodnik jaki kiedykolwiek grał w basket – mówi. – Olajuwona stawiam natomiast tuż za nim ze względu na jego szybkość. Stając naprzeciw niego miałem wrażenie, że to niski skrzydłowy w ciele centra. Jedyną metodą na powstrzymanie Hakeema było odcięcie go od podań. Gdy dostawał piłkę w swoje ręce, to był nieprzewidywalny i niemal niemożliwy do zatrzymania.

Alonzo i Tracy doczekali się trójki dzieci – dwóch synów oraz córki. Najstarszy z potomstwa, Trey, próbuje pójść w ślady słynnego ojca i przebić się do pierwszej piątki uniwersyteckiej drużyny Georgetown Hoyas, prowadzonej przez Johna Thompsona III – syna TEGO Johna Thompsona. Chłopak mierzy już ponad 205 centymetrów i gra na pozycji skrzydłowego, lecz jak na razie pojawia się na parkiecie tylko sporadycznie. „Zo” z wypiekami na twarzy śledzi jego poczynania, ale chłopakowi nie jest łatwo ze względu na nazwisko, które generuje wobec niego dodatkowe oczekiwania. Czas pokaże czy z młodzieńca coś wyrośnie, choć warto zauważyć, że na poziomie szkół średnich radził on sobie naprawdę dobrze, notując w ostatnim sezonie w barwach Ransom Everglades średnio 29 punktów i 10 zbiórek.

„Zo” grał jako center, choć był nieco niższy niż statystyczny zawodnik na tej pozycji w jego czasach. Pomimo tego zawsze utrzymywał się w ścisłym topie środkowych, a niedobór centymetrów starał się nadrabiać siłą fizyczną oraz szybkością. Z powodzeniem rywalizował z takimi graczami jak Patrick Ewing, Shaquille O’Neal, David Robinson czy Hakeem Olajuwon. Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych pojedynki środkowych stanowiły ozdobę niezliczonej ilości spotkań, a dziś prawdziwych królów „pomalowanego” można policzyć na palcach jednej ręki. Alonzo strasznie nad tym ubolewa. – Zmienił się sposób postrzegania gry, a każdy center musi mieć dobrego nauczyciela – mówi. – Można mieć warunki fizyczne, ale każdy diament trzeba oszlifować. Ja miałem Billa Lassitera i Johna Thompsona. Teraz chłopaki grają dalej od kosza i stawiają na rzuty z wyskoku. Ja jednak uważam, że kluczem do sukcesu jest gra w „pomalowanym”, co udowodnili San Antonio Spurs pokonując nas w finałowej serii w 2014 roku.

Alonzo Mourning to znakomity przykład dla wszystkich, którzy zmagają się w swoim życiu z różnymi przeciwnościami. Zarówno dla dzieci, jak i młodzieży oraz dorosłych. Wracając na parkiet po przeszczepie nerki i sięgając niedługo później po mistrzostwo NBA ostatecznie udowodnił, iż wszelkie ograniczenia istnieją jedynie w ludzkim umyśle. Dzięki swojemu talentowi do basketu zarobił tyle pieniędzy, że mieszka obecnie z rodziną w ogromnej, wartej cztery i pół miliona dolarów posiadłości w Pinecrest na Florydzie, lecz nie leży każdego dnia na kanapie przed telewizorem, chociaż mógłby to robić do końca swoich dni. „Zo” spełnia się jako mąż, ojciec, filantrop, a dodatkowo cały czas jest przy swoim ukochanym sporcie jako wiceprezydent ukochanego klubu. – Jestem podekscytowany tym co przyniesie przyszłość, gdyż uważam, że najlepsze jeszcze przede mną – powtarza.

Bibliografia:

  • Alonzo Mourning i Dan Wetzel – Resilience: Faith,
  • basketball-reference.com,
  • Focus,
  • laureus.com,
  • Miami Herald,
  • Miami Today,
  • politico.com,
  • Sports Illustrated,
  • thechildrentrust.org,
  • Triumph.

Foto: gettyimages.com

Warto przeczytać:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *