Spis treści
Data publikacji: 26 grudnia 2018, ostatnia aktualizacja: 5 lipca 2024.
Nie każdy sportowiec musi zdominować rywalizację, żeby zapisać się złotymi zgłoskami w historii swojej dyscypliny. Goran Ivanišević zwyciężył tylko raz w turnieju spod znaku Wielkiego Szlema, ale jego wielki talent i charyzma sprawiły, że kojarzą go niemal wszyscy fani tenisa.
Syn tenisisty
„Lanky”, jak go zaczęto nazywać ze względu na posturę, przyszedł na świat 13 września 1971 roku w Splicie w Chorwacji, wchodzącej wówczas w skład Jugosławii. Ze sportem miał kontakt od dziecka i niemożliwym było, żeby pewnego dnia nie trafił na kort tenisowy.
– Mój tata był tenisistą, a w Splicie dzieciaki miały stworzone dobre warunki do uprawiania sportu – mówi Ivanišević w wywiadzie dla magazynu „Vice”. – Można było grać w piłkę nożną, tenisa czy cokolwiek innego. Nasz dom znajdował się jakieś dwadzieścia metrów od kortów, więc siłą rzeczy pewnego dnia ojciec zabrał mnie tam ze sobą. Miałem wówczas siedem lat i tak to się zaczęło. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że podczas pierwszej gry rozwaliłem rakietę. Nie wiem czy to był efekt wrodzonego talentu do psucia przedmiotów, ale fakt jest taki, że wróciłem do domu z pękniętą rakietą.
Gęste sito selekcji
Choć Jugosławii ze względu na niezależność od ZSRR raczej nie zalicza się do tzw. demoludów, to podobnie jak w państwach bloku wschodniego sport odgrywał tam bardzo ważną rolę. Utalentowanych i chętnych do rywalizacji dzieciaków było na pęczki, ale tylko najlepsi i najbardziej odporni psychicznie przechodzili selekcję.
– To były zupełnie inne czasy – dodaje. – Każdego kandydata na tenisistę czekała swego rodzaju szkółka. Najpierw był pierwszy etap, potem drugi i dopiero po ich przejściu można było rywalizować w turniejach. Ja przystąpiłem do tej szkółki równo z rozpoczęciem nauki w szkole podstawowej, więc na pierwsze zawody pojechałem do Zagrzebia już w wieku dziewięciu lat. Pierwszy poważny sukces przyszedł rok później, kiedy wśród rówieśników dotarłem do finału mistrzostw Jugosławii. Nikt mnie wtedy nie znał i wynik ten uznano za wielką niespodziankę.
Nauka czy sport?
W życiu niemal każdego młodego sportowca przychodzi moment, w którym musi podjąć decyzję ważącą na jego przyszłości. Po ukończeniu szkoły podstawowej Goran jako czternastolatek musiał zdecydować czy kontynuować naukę, czy raczej skupić się na tenisie. Chłopak z jednej strony jawił się jako wielki talent, a z drugiej brakowało mu pieniędzy na sportowy rozwój. Na każdym kroku interesowali się nim potencjalni sponsorzy czy menadżerowie, ale rozmowy z nimi kończyły się tylko na obietnicach bez pokrycia.
– Nie dałbym rady w pełni poświęcić się obu tematom na raz – opowiada Goran Ivanišević w rozmowie przeprowadzonej przez Ivana Minicia. – Właściwie, to wszystko zależało od moich rodziców. Nie mieliśmy pieniędzy, więc przyszłość nie rysowała się w jasnych barwach, ale wtedy postanowili oni sprzedać mieszkanie dziadka i postawić wszystko na jedną kartę. Wtedy byłem w swojej kategorii wiekowej najlepszy nie tylko w Jugosławii, ale i na świecie, lecz nikt nie mógł zagwarantować moim rodzicom, że w przyszłości dam radę utrzymać się z gry w tenisa. Ojciec, który ma wyższe wykształcenie, podszedł jednak wtedy do mnie i oznajmił: „Synu, w tym co robisz jesteś lepszy ode mnie”.
Niespodzianka w Melbourne
Niespełna osiemnastoletni Ivanišević szerszej publiczności dał o sobie znać podczas Australian Open A.D. 1989, kiedy to jako pierwszy tenisista w historii tego turnieju wielkoszlemowego przebił się z eliminacji aż do ćwierćfinału, w którym w trzech setach uległ Miloslavowi Mečířowi z Czechosłowacji.
– Nagle znalazłem się na sto dwudziestym pierwszym miejscu w rankingu ATP, a wszystkie nagrody pieniężne wywalczone w Australii pobrałem w gotówce – wspomina. – Taką kasę widziałem wcześniej tylko w telewizji. Lecąc z Melbourne do Belgradu na mecz Pucharu Davisa przeciwko Danii miałem te pieniądze przy sobie, schowane w kurtce. Nie zmrużyłem oka przez całą drogę, a stewardessa podchodziła do mnie jakieś szesnaście razy z pytaniem czy może zabrać ode mnie i odłożyć tę kurtkę.
Długa lista idoli
Wielu znakomitych sportowców niechętnie opowiada o swoich idolach z dzieciństwa czy zawodnikach, na których się wzorowało podczas kariery. Goran Ivanišević na szczęście nigdy nie miał z tym problemu, a lista jego ulubieńców pełna jest wybitnych nazwisk.
– Mój idol to na pewno John McEnroe – za lewą rękę i temperament – zwierza się. – Tak naprawdę jednak imponowali mi tenisiści z różnych pokoleń. Gdy zaczynałem, na topie znajdowali się John McEnroe i Jimmy Connors. Załapałem się również na powrót Björna Borga, a później nastały czasy Matsa Wilandera, Stefana Edberga oraz Borisa Beckera. Dalej było moje pokolenie, a po nim przyszli Federer i Nadal. McEnroe był moim największym idolem, ale lubiłem oglądać w akcji wszystkich, których wymieniłem. Z chłopca, który wieszał na ścianie plakaty mistrzów, bardzo szybko stałem się gościem, który chciał ich pokonać na korcie. Wszyscy ci idole stali się moimi rywalami, a z niektórymi się zaprzyjaźniłem.
Wimbledon
Każdy turniej wielkoszlemowy ma swoją piękną historię, lecz dla wielu jedyny i niepodrabialny jest rozgrywany od 1877 roku Wimbledon. „Lanky” na najsłynniejszych trawiastych kortach zadebiutował w roku 1988, kiedy to przebrnął przez eliminacje, ale już pierwszej rundzie właściwej rywalizacji został wyeliminowany przez Izraelczyka Amosa Mansdorfa.
– Jako dziecko uwielbiałem oglądać Wimbledon – kontynuuje. – Fascynowała mnie ta trawiasta nawierzchnia i zastanawiałem się jak w ogóle można grać na czymś takim. Byłem przekonany, że to identyczna trawa jak ta na podwórku. Pierwszy wyjazd na Wimbledon w 1988 roku to dla mnie wyjątkowa chwila. Dlaczego Wimbledon, a nie Queens? Cóż, na tym pierwszym trawa jest zupełnie inna. Bardziej miękka i przystosowana do mojego serwisu. A poza tym Wimbledon to Wimbledon! Patrzenie na ludzi, którzy wieczorem ustawiali się w kolejce po bilety na poranne mecze, było niesamowite. Pierwszy wielkoszlemowy sukces odniosłem podczas French Open, ale to Wimbledon był dla mnie najbardziej magicznym turniejem.
Medalista olimpijski
Olimpijskie zmagania tenisowe wśród topowych zawodników cieszą się umiarkowanym prestiżem, ale Goran Ivanišević reprezentowanie swojego kraju zawsze uważał za coś bardzo ważnego. „Lanky” na igrzyskach debiutował w 1988 roku w Seulu jeszcze pod flagą Jugosławii. Wówczas nie zdziałał zbyt wiele, ale cztery lata później już w barwach Chorwacji sięgnął po dwa brązowe krążki, dzięki czemu jego nazwisko na zawsze będzie zapisane na kartach historii olimpizmu.
– Turniej w Barcelonie został rozegrany na prawdopodobnie najwolniejszej nawierzchni w dziejach tenisa – opowiada. – Mnie to odpowiadało, ale na zewnątrz było też niesamowicie gorąco, a ja wszystkie mecze rozstrzygałem w pięciu setach, więc siłą rzeczy w półfinale przeciwko późniejszemu złotemu medaliście, Marcowi Rossetowi, zabrakło mi sił. Tamten turniej był zresztą cholernie mocno obsadzony. Grali między innymi Sampras, Courier, Becker i Edberg. Do dziś żałuję natomiast porażki w półfinale debla, gdzie moim partnerem był Goran Prpić. Uczucie, gdy stoisz na olimpijskim podium z medalem na szyi, jest jednak wyjątkowe.
Przegrane finały wielkoszlemowe
Do 2001 roku Goran Ivanišević trzykrotnie grał w finałach Wielkiego Szlema i za każdym razem działo się to na Wimbledonie. Najpierw przegrał z Andre Agassim (1992), a później dwukrotnie z Petem Samprasem (1994 i 1998). Choć wszystkie te porażki bardzo go bolały, to najczęściej wspomina tę pierwszą.
– Pamiętam, że miałem wówczas bardzo ciężką drabinkę – mówi w wywiadzie dla „Vice”. – Najpierw Lendl, potem Edberg, a w półfinale Sampras na dokładkę. Gdybym poprosił kogoś o dobranie trudniejszych rywali, prawdopodobnie byłoby to niewykonalne. W finale przeciwko Agassiemu byłem absolutnym faworytem. Pokonałem go wcześniej dwa razy na innych nawierzchniach, a trawa była moim królestwem. Niestety po raz pierwszy mierzyłem się z tzw. baselinerem, co mnie trochę zdezorientowało. Pomimo niezłego serwisu, nie czułem się tamtego dnia zbyt dobrze na korcie. Po latach obejrzałem tamto starcie na YouTube i przegrałem, ponieważ Agassi był tamtego dnia po prostu lepszym zawodnikiem. Podszedłem do tamtego pojedynku na zbyt dużym luzie i gdybym miał wówczas większe doświadczenie w finałach Wielkiego Szlema, to być może wszystko potoczyłoby się inaczej.
Pechowiec
Goran Ivanišević był fenomenalnym tenisistą leworęcznym, dysponującym piekielnie skutecznym serwisem i lubiącym się popisywać fantazyjnymi zagraniami przy siatce. Gdyby nie grał na aż tak dużym luzie, pewnie osiągnąłby o wiele więcej, ale na drodze do kolejnych tytułów oprócz charakteru stawały mu również kontuzje, często wręcz kuriozalne.
– Wydaje mi się, że kontuzji z własnej winy odniosłem więcej niż ktokolwiek inny – dodaje. – Mógłbym napisać o tym książkę, ale w przypadku, który chciałbym teraz opisać, nie dostrzegam swojej winy. Grałem w debla w parze z Australijczykiem, który nie miał pojęcia o piłce nożnej, ale wydawało mu się, że jest w tym dobry. Stałem pod siatką, piłka zmierzała w moją stronę i chciałem ją odbić głową w kierunku dzieciaka od podawania piłek. Nagle jednak znalazłem się na ziemi i czułem się jak po uderzeniu japońskiego pociągu. Pełno krwi wokół, a ja nie miałem pojęcia, co się stało. Okazało się, że Mark Philippoussis, mój zaufany partner, wpadł na dokładnie ten sam pomysł, ale zrobił to tak niefortunnie, że przy okazji powalił mnie na glebę. Skończyło się na trzech szwach na głowie.
Spełnienie marzeń
W latach 1989-2000 „Lanky” miał na koncie czterdzieści sześć finałów rangi ATP i tylko dwadzieścia jeden zwycięstw. Niektórzy mówią, że tego zawodnika definiowały porażki, bo często koncertowo dawał ciała nie tylko w finałach wielkich imprez, ale i we wcześniejszych fazach. Tak się stało m.in. w półfinale Wimbledonu 1990 przeciwko Borisowi Beckerowi czy rok później w drugiej rundzie tego turnieju, kiedy to mierzył się z Nickiem Brownem, klasyfikowanym w szóstej setce rankingu. Na szczęście na przełomie czerwca i lipca 2001, po kilku latach posuchy, Chorwat doczekał się swojej wielkiej chwili. Występując z dziką kartą zwyciężył w ukochanym Wimbledonie, pokonując w pięciosetowej batalii Patricka Raftera rodem z Australii.
– Tamten finał już zawsze będzie wspominany jako jeden z najbardziej klimatycznych w dziejach Wimbledonu – opowiada na łamach „Vice”. – Atmosfera była jak na meczu piłki nożnej, czyli zupełnie na odwrót jak to zwykle bywa. Bardzo pomógł mi fakt, że finał grałem zaledwie dzień po meczu półfinałowym. Rafter rozgrywał swój pojedynek w piątek i musiał trochę poczekać. Od piątej rano nie mogłem spać z emocji, ale koniec końców finał nie okazał się jakimś wyjątkowym widowiskiem sportowym. Emocji jednak nie zabrakło. Z Patrickiem jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, ale któryś z nas musiał wygrać. Rafter w swojej karierze dwukrotnie triumfował w US Open, więc Wimbledon był przeznaczony dla mnie.
Człowiek z charakterem
Goran Ivanišević to jedyny zawodnik w dziejach profesjonalnego tenisa, który musiał poddać mecz, ponieważ w jego trakcie zniszczył wszystkie rakiety. Z jego ekspresyjnym charakterem kibice nigdy nie mogli narzekać na nudę. W 1996 roku w finale turnieju w Moskwie pokonał Jewgienija Kafielnikowa po całonocnej imprezie, która zakończyła się powrotem do pokoju hotelowego o siódmej rano. Na sportową emeryturę Chorwat przeszedł ostatecznie po odpadnięciu w trzeciej rundzie Wimbledonu A.D. 2004, a decyzję o rozbracie z kortem przyspieszyła kontuzja stopy, którą sześć miesięcy wcześniej odniósł na… plaży w Miami.
– Wychodząc z wody zobaczyłem biegnącą parę, więc zwolniłem krok, żeby ich uniknąć – wspomina. – Pech chciał, że w pewnym momencie wdepnąłem w prawdopodobnie jedyną muszlę w promieniu pięciu kilometrów. Nie oczyszczono mi prawidłowo tej rany, więc skończyłem na chirurgii, po czym okazało się, że w ranę wdała się jakaś bakteria. Tak więc zwykła kąpiel zakończyła się dla mnie wizytą na stole operacyjnym.
Zapracowany emeryt
Goran Ivanišević w rankingu ATP najwyżej był sklasyfikowany na drugiej pozycji. Oprócz tenisa uwielbia również piłkę nożną. Jako człowiek wzlotów i upadków kibicuje angielskiemu klubowi West Bromwich Albion, a w 2001 roku przez krótki okres czasu przywdziewał nawet trykot rodzimego Hajduka Split. W latach 2009-2013 był żonaty z modelką Tatjaną Dragović, z którą ma dwójkę dzieci, a w 2017 roku wstąpił w związek małżeński z Nives Čanović, która urodziła mu syna. „Lanky” na sportowej emeryturze nie może narzekać na nudę. Legendarny tenisista z różnym skutkiem realizuje się jako biznesmen, a w 2013 roku wziął się poważnie za trenerkę. Najpierw poprowadził Marina Čilića do triumfu w US Open, a w sierpniu 2016 wziął pod swoje skrzydła Tomáša Berdycha. W latach 2018-2019 współpracował z Milosem Raonicem, a od 2019 roku jego podopiecznym jest Novak Djoković.
Foto: gettyimages.com