Spis treści
Data publikacji: 28 grudnia 2019, ostatnia aktualizacja: 8 kwietnia 2024.
– To rodzice wpoili mi wartości, które są dziś dla mnie najważniejsze – mówi Ivan Lendl, czechosłowacki tenisista, ośmiokrotny zwycięzca turniejów wielkoszlemowych w grze pojedynczej.
Potomek tenisistów
Późniejszy numer jeden światowych kortów urodził się 7 marca 1960 roku w Ostrawie. Jego rodzice, Jiří i Olga, również całkiem nieźle poczynali sobie z rakietą w ręce. Tata Ivana swego czasu notowany był na piętnastej pozycji krajowego rankingu, a mama znalazła się w nim nawet na drugiej lokacie. Nic więc dziwnego, że Lendl junior poszedł w ich ślady i też zainteresował się tenisem.
– Po prostu kręciłem się wokół starszych dzieciaków i tak udało mi się pewnego dnia trafić na kort – wspomina w rozmowie z CNN. – W Czechosłowacji ciężko było o ciekawe perspektywy, jeśli nie wyróżniałeś się w jakiejś dyscyplinie sportowej. Jakaś dodatkowa motywacja nie była mi więc potrzebna.
Charakterny dzieciak
Swoją pierwszą rakietę tenisową Ivan dostał w wieku sześciu lat. Sporo wody jednak upłynęło zanim zrozumiał, dlaczego forehand przychodzi mu z taką łatwością, a backhand już nie. Z pomocą mamy chłopak w końcu jednak opanował podstawy gry. Olga jako zawodniczka imponowała przede wszystkim determinacją. O trzynastej kończyła pracę sekretarki, po czym pędziła do klubu tenisowego i trenowała do zmroku. Nie znosiła porażek, co aż za bardzo przeniosło się na jej syna. Na korcie Lendl nie był jednak jej wierną kopią.
– Nienawidziłem przegrywać – mówi w wywiadzie dla „Sports Illustrated”. – Nawet podczas gry w piłkarzyki z ojcem puszczały mi emocje, co kończyło się płaczem. Tata później przez długi czas nie chciał ze mną grać. Na korcie było podobnie, bo potrafiłem się rozryczeć po straconym punkcie. Czasem jednak też odpuszczałem, kiedy czułem, że nie mam szans na zwycięstwo. Tymczasem moja mama zawsze walczyła jak lwica, do ostatniej piłki. Nigdy się nie poddawała, więc domyślam się, co musiała czuć, kiedy widziała moje popisy.
Początki na korcie
Od dziewiątego roku życia egzystencja Ivana Lendla kręciła się głównie wokół turniejów tenisowych, co wiązało się z mnóstwem treningów oraz częstym podróżowaniem. Poza domem przy chłopaku rzadko kiedy byli rodzice, którzy mieli swoje obowiązki zawodowe. „Terminator”, jak zaczęto go później nazywać, należał do nieśmiałych dzieci, więc początek sportowej drogi był dla niego naprawdę trudny. Lendl został mistrzem Czechosłowacji U-12, a gdy miał lat piętnaście, rodzima federacja w nagrodę wysłała go na sześć tygodni na Florydę. Ta oczarowała go pogodą umożliwiającą całoroczne uprawianie tenisa pod gołym niebem.
Gdy Ivan skończył osiemnaście lat, upomniała się o niego czechosłowacka armia. Młodemu sportowcowi pozwolono jednak służyć z rakietą tenisową w ręku. Gorzej, że w poczynania Ivana non-stop wtrącali się inni, przez co chłopak momentami był naprawdę zdezorientowany. Pewnego razu planował występ w profesjonalnym turnieju w Austrii, ale nie mógł samodzielnie o tym zdecydować. Jego federacja poprzez wewnętrzne głosowanie postanowiła wtedy, że ma pojechać do Francji na amatorski Puchar Galea, a ostateczny głos w tej sprawie miał… Jiří Lendl. W efekcie tego Ivan przegrał szybko z nieznanym szerzej Pascalem Portesem, a w kolejnym sezonie, gdy znów miał grać w tym turnieju, wycofał się z niego tuż przed pierwszym meczem z powodu kontuzji kostki.
– Mój ojciec powiedział wówczas, że wycofałem się tylko dlatego, że bałem się Yannicka Noaha – zwierza się. – Nigdy mu tego nie zapomnę. To taka typowa czechosłowacka mentalność.
Przyjaźń z Wojciechem Fibakiem
O „Terminatorze” zrobiło się głośno po raz pierwszy w roku 1978, kiedy to reprezentant Czechosłowacji wygrał rywalizację juniorów podczas French Open i Wimbledonu. Niedługo później zwrócił na siebie uwagę legendy polskiego tenisa, Wojciecha Fibaka, który wziął go pod swoje skrzydła, stając się jego trenerem oraz przede wszystkim mentorem. W 1981 roku Polak pomógł też Ivanowi wyjechać na stałe do USA. Lendl zamieszkał nawet u niego w domu w Greenwich w stanie Connecticut. Szybko pojawiły się pogłoski, że zacznie wkrótce występować na korcie pod flagą Stanów Zjednoczonych, ale ostatecznie nic takiego się nie wydarzyło.
– To było oczywiste, że nie chciałem dłużej mieszkać w Czechosłowacji, ale nie miałem też zamiaru palić za sobą wszystkich mostów – tłumaczy na łamach courant.com. – Ludzie w USA zapewne chcieli usłyszeć z moich ust, że kocham Amerykę, ale takie deklaracje nie są w moim stylu. Gdy cała sprawa utknęła w martwym punkcie, zaczęła się medialna nagonka na mnie. Stwierdziłem jednak, że jeśli ktoś chce pisać o mnie bzdury, to niech sobie pisze, lecz ja nie mam zamiaru marnować czasu na zajmowanie się tym.
Lider rankingu ATP
28 lutego A.D. 1983 Ivan Lendl po raz pierwszy w karierze znalazł się na czele rankingu ATP, zmieniając na pozycji lidera Jimmy’ego Connorsa. Pierwsze cztery finały wielkoszlemowe okazały się jednak dla „Terminatora” przegrane. W roku 1981 we French Open uległ on Björnowi Borgowi, następnie pokonywał go Jimmy Connors podczas US Open 1982 i 1983, a w Australian Open 1983 Lendl musiał uznać wyższość Matsa Wilandera. Dopiero pięciosetowa batalia w finale zmagań na kortach im. Rolanda Garrosa w czerwcu 1984 roku okazała się dla Ivana szczęśliwa.
– Nie pamiętam zbyt wiele z tamtego meczu – opowiada w rozmowie z Monitą Rajpal. – Byłem potwornie zmęczony. Zresztą obaj byliśmy. W pamięci utkwiło mi jednak, że przez cały piąty set czułem, iż muszę ten fakt wykorzystać, ponieważ John McEnroe to piekielnie silny zawodnik, którego ani przez chwilę nie wolno lekceważyć.
Nielubiany
„Terminator” nie był lubiany wśród kolegów po fachu i obserwatorów. Gdy zwycięstwo miał w kieszeni, nie odpuszczał rywalom ani trochę, dążąc do jak najwyższej wygranej. Uwielbiał pokazywać swoją dominację, co niekoniecznie wszystkim się podobało. Czasem jednak budziły się w nim dawne demony. W finale US Open 1983 Lendl toczył wyrównany bój z Jimmym Connorsem, ale przy stanie 2:1 dla Amerykanina zaangażowanie reprezentanta Czechosłowacji gdzieś uleciało, co zaowocowało w czwartym secie porażką do zera. Pojawiło się wówczas wiele głosów twierdzących, że Ivan odpuścił i powinien zostać za to ukarany grzywną.
– Nie chcę szukać żadnych wymówek, ale dziennikarze powinni się domyśleć, iż coś było ze mną nie tak – drąży temat na łamach serwisu si.com. – Tymczasem po meczu nikt nawet nie próbował się dowiedzieć, co jest grane. Gdyby to był podrzędny turniej, to pewnie bym odpuścił, ale musiałbym mieć coś nie tak z głową, żeby poddać się w czwartym secie finału US Open.
Niechęć do ojczyzny
Ivan Lendl nie miał łatwo również w ojczyźnie. W 1980 roku poprowadził Czechosłowację do triumfu w Pucharze Davisa, ale ten kraj kojarzył mu się głównie z narzekaniami kibiców oraz roszczeniową postawą władz, które zmuszały go ciągłych powrotów w celach treningowych, trzymania pieniędzy w rodzimym banku oraz płacenia coraz wyższych podatków.
– Czy tęskniłem za Czechosłowacją? W żadnym wypadku. Życie w USA dawało mi pełen komfort, dzięki czemu mogłem w pełni skupiać się na tenisie – tłumaczy w wywiadzie dla „Sports Illustrated”. – Jeśli coś mnie ominęło, to łatwo było to nadrobić. Cieszę się, że nie darzyłem ojczyzny jakimś głębokim uczuciem, ponieważ miałoby to zły wpływ na moją koncentrację. Interesowała mnie wyłącznie teraźniejszość i najbliższa przyszłość, ponieważ w Czechosłowacji miałem tylko rodziców.
Nowy trener
Na początku 1985 roku współpraca Lendla z Fibakiem dobiegła końca. Ivan twierdził, że musi pracować więcej nad kondycją niż nad grą, podczas gdy Polak miał na ten temat inne zdanie. Nowym trenerem „Terminatora” został Tony Roche, a o dietę reprezentanta Czechosłowacji zaczął dbać dr Robert Haas, który był zszokowany poziomem cholesterolu w organizmie tenisisty.
– Wcześniej prawie w ogóle nie jadłem warzyw i owoców – dodaje. – Nagle zacząłem mieć wystarczająco dużo energii, żeby właściwie ustawiać się do odbijania piłek, które wcześniej odbijałem z ledwością. Dieta pozbawiona cukru pomogła mi również zapanować nad chwiejnym nastrojem i nie miałem już praktycznie takich dni, w których unikałem kontaktu z ludźmi.
Najlepszy forehand w historii?
Lendl słynął z gry z głębi kortu oraz potężnego forehandu, uważanego przez wielu ekspertów za najlepszy w dziejach tenisa. Sezon 1985 przyniósł mu drugi triumf wielkoszlemowy, który miał miejsce w Nowym Jorku podczas US Open. W finale Ivan rozprawił się w trzech setach z Johnem McEnroe, chociaż po siedmiu gemach przegrywał już 2:5.
– Nastał koniec wymówek w stylu: „Przegrałem z powodu strategii, którą nie ja ustaliłem” – mówi. – Stałem się panem własnego losu i jeśli zauważyłem, że coś przynosi dobre skutki, to robiłem tak, żeby korzystać z tego rozwiązania jak najczęściej. Tamten finał nie zaczął się po mojej myśli, ale czułem, że wszystko robię właściwie, więc kontynuowałem swoją pracę, a los się wkrótce odmienił. Moja mama chyba nie mogła sobie wyobrazić lepszego scenariusza. Po meczu podszedłem do niej i powiedziałem: „Teraz już wiem, że wiele rad, których udzieliłaś mi w dzieciństwie, procentuje dopiero teraz. Wiem, że to wszystko robiłaś z miłości. Kocham cię”.
Outsider w życiu, dominator na korcie
Od lutego 1983 do września 1985 „Terminator” kilkukrotnie obejmował prowadzenie w rankingu ATP wśród singlistów, lecz nie potrafił utrzymać się zbyt długo na tronie. Na prowadzeniu zmieniał go zawsze ktoś z dwójki Jimmy Connors i John McEnroe, ale 9 września A.D. 1985 czechosłowacki tenisista usadowił się na pozycji lidera na aż sto pięćdziesiąt siedem tygodni. Później przez cztery i pół miesiąca panował Mats Wilander, po czym Lendl odzyskał prowadzenie i utrzymywał się na szczycie rankingu przez kolejnych osiemdziesiąt tygodni. W latach 1986-1990 Ivan wygrał po dwa razy French Open, US Open i Australian Open. Pomimo tylu sukcesów „Terminatorowi” ciężko było jednak o sympatię kolegów po fachu, dziennikarzy czy nawet kibiców. Wszystko przez to, że mało się uśmiechał, trzymał na uboczu, a mediów wręcz panicznie się bał. Uważał, że słabo mówi po angielsku, a jego specyficzna aparycja nie sprzyja występom przed kamerami.
– Tam, gdzie dorastałem, ludzie nie otwierają się przed sobą dopóki się dobrze nie poznają – tłumaczy w wywiadzie opublikowanym w serwisie si.com. – Czasem sobie tylko myślałem: „Nikogo nie obrażam, a oni mnie nie lubią”. Nie martwiłem się tym jednak jakoś szczególnie, ponieważ mój umysł był zaprogramowany na odniesienie sukcesu w sporcie. Po latach wszyscy i tak mieliby w głębokim poważaniu czy się uśmiechałem, czy byłem ponury. Znalezienie się na szczycie daje szczęście. Gdy jednak już na wstępie jesteś szczęśliwy, to wspiąć się na ten szczyt jest o wiele trudniej. Zresztą to trochę smutne, że w ogóle muszę się z tego tłumaczyć. W czym lepszy jest facet z bananem na ustach od tego, który się mało uśmiecha?! Ten drugi jest po prostu inny.
Ostatni tytuł wielkoszlemowy
Zwycięstwo w Australian Open A.D. 1990 dało Ivanowi Lendlowi ostatni tytuł wielkoszlemowy w karierze, a rok później w Melbourne reprezentant Czechosłowacji grał swój ostatni finał na tym poziomie. W sezonach 1981-1991 „Terminator” zawsze osiągał co najmniej jeden finał spod znaku Wielkiego Szlema (łącznie zagrał w dziewiętnastu), lecz w dwóch kolejnych ta sztuka nie udała mu się ani razu.
– Najpierw w moją dłoń wdała się jakaś infekcja, a potem zmagałem się z kontuzją pachwiny – wspomina w rozmowie z Michaelem McAndrewsem. – To nie jest fajne uczucie, kiedy wychodzisz na kort, a coś krępuje twoje ruchy. W Australii po prostu nie byłem jeszcze przygotowany na sto procent. Wcześniej miałem siedmiotygodniową przerwę od tenisa, chyba najdłuższą od dziesięciu czy piętnastu lat, a do tego nadal bolało mnie krocze. Mój występ poprzedzały zaledwie trzy dni treningów, więc nie liczyłem, że w Melbourne wygram choć jeden mecz. Francja natomiast okazała się totalnym rozczarowaniem. Myślałem, że powalczę na całego, ale zagrałem słabe spotkanie i trzeba było pakować manatki. Wimbledon również nie wypadł po mojej myśli, ale trawa nigdy nie należała do moich ulubionych nawierzchni. Nawet będąc w najwyższej formie strasznie się na niej męczyłem.
Legenda
Chroniczny ból pleców sprawił, że 21 grudnia 1994 roku Ivan Lendl oficjalnie ogłosił, że przechodzi na sportową emeryturę. Osiem tytułów wielkoszlemowych plasuje go wśród najlepszych tenisistów w dziejach dyscypliny, a to przecież nie jedyne osiągnięcia „Terminatora”. Łącznie zwyciężył on w dziewięćdziesięciu czterech turniejach rangi ATP w grze pojedynczej i aż pięciokrotnie wygrywał ATP Finals. Ponadto w latach 1985-1987 odsetek wygranych meczów Lendla wynosił ponad dziewięćdziesiąt procent, a wynik ten został wyrównany dopiero przez Rogera Federera. Jedynym, czego nie udało mu się osiągnąć, jest zwycięstwo na Wimbledonie. Na londyńskich kortach Ivan grał w finale w kampaniach 1986 i 1987, ale najpierw musiał uznać wyższość Borisa Beckera, a następnie Patricka Casha. Co ciekawe, gdy przestał dominować, poczuł się nieco bardziej lubiany przez otocznie.
– Kiedy sportowiec, który kiedyś był na szczycie, nagle zaczyna odnosić mniej sukcesów, to otoczenie w mgnieniu oka staje się do niego nastawione o wiele przyjaźniej – mówi. – Istnieje coś takiego jak strach przed doskonałością. Gdy wygrywasz niemal wszystko, każdy się ciebie boi, szukając przy okazji czegoś, co cię choć trochę osłabi. Kiedy natomiast zaczynasz ponosić więcej porażek, to poczucie zagrożenia mija i dotychczasowi oponenci stają się całkiem mili.
Amerykanin, szczęśliwy mąż i trener
Ivan Lendl na stałe mieszka w USA, a od 1992 roku jest obywatelem tego kraju. Na sportowej emeryturze „Terminator” realizuje się w roli trenera (pracował z takimi zawodnikami jak Andy Murray czy Alexander Zverev), a także od czasu do czasu sam wychodzi na kort, żeby rozegrać pokazowy mecz. Oprócz tego Lendl chętnie gra w golfa. W 1989 roku Ivan ożenił się z córką właściciela hotelu na karaibskiej wyspie Sint Maarten, Samanthą Frankel, z którą ma pięć córek. Legendarny tenisista poznał swoją małżonkę poprzez Wojciecha Fibaka, gdy ta według różnych źródeł miała czternaście lub piętnaście lat. Po sześciu latach zalotów doszło do wesela, a para jest ze sobą szczęśliwa do dziś.
Foto: gettyimages.com