Spis treści
Data publikacji: 6 sierpnia 2020, ostatnia aktualizacja: 27 sierpnia 2024.
– Albo zostanę z Lotusem mistrzem świata, albo będę trupem – powiedział według wielu źródeł Jochen Rindt tuż po parafowaniu umowy ze słynną stajnią. W sezonie 1970 reprezentant Austrii został pierwszym i jedynym do tej pory kierowcą Formuły 1, który tytuł mistrzowski wywalczył po swojej śmierci.
Wychowany przez dziadków
Karl Jochen Rindt, jak brzmią jego pełne personalia, przyszedł na świat 18 kwietnia 1942 roku w Mainz. Był owocem związku Niemca z Austriaczką. Jego rodzice studiowali prawo, a mama w młodości odnosiła sukcesy w tenisie. Państwo Rindtowie byli też właścicielami młyna w Moguncji, który późniejszy as F1 odziedziczył po tym jak oboje zginęli podczas nalotu bombowego w trakcie II wojny światowej. Jochen miał wówczas zaledwie piętnaście miesięcy, a jego wychowaniem zajęli się mieszkający w Grazu dziadkowie. Jako szesnastolatek Rindt otrzymał w prezencie motorower i tak zaczęła się jego przygoda z wyścigami, którą najpierw uskuteczniał z przyjaciółmi na torach motocrossowych. W szkole natomiast nauczyciele nie mieli z nim łatwo.
– My, Niemcy, nie boimy się nikogo oprócz Boga – twierdzi. – W szkole zawsze pakowałem się w jakieś tarapaty. Pewnego razu, gdy jechałem na motocyklu, niewiele zabrakło, a potrąciłbym jednego z nauczycieli. W końcu mnie stamtąd wyrzucono, więc udałem się do Anglii, żeby nauczyć się tamtejszego języka.
Typ niepokorny
W młodości Jochen zaliczył dość poważną kraksę na nartach. Złamanie kości udowej okazało się na tyle poważne, że wymagało kilku operacji, a „pamiątką” po nich była jedna noga o cztery centymetry krótsza od drugiej. W związku z tym słynny kierowca do końca swoich dni utykał.
– Na Wyspach nauczyłem się prowadzić auto, ale byłem zbyt młody, żeby zrobić prawo jazdy – opowiada. – W trakcie pobytu w rodzinnych stronach złamałem nogę podczas szusowania na nartach, ale uznałem, że gips nie będzie mi aż tak bardzo przeszkadzał za kółkiem. Przez osiemnaście miesięcy śmigałem bez dokumentów, a wpadłem na tym dosłownie dzień przed odbiorem upragnionego prawka.
Początki na torze
W 1960 roku Rindt otrzymał swoje pierwsze auto – Volkswagena Beetle. Tymczasem jego zainteresowanie motorsportem spotęgowała wizyta na Grand Prix Niemiec A.D.1961. Jochen na legendarny tor Nürburgring udał się z przyjaciółmi ze szkoły, w tym z innym późniejszym kierowcą Formuły 1 – Helmutem Marko. Jeszcze tego samego roku młodzieniec wziął udział w swoim pierwszym wyścigu – Flugplatzrennen na lotnisku Zeltweg. Dziewiętnastolatek zasiadł wtedy za kółkiem auta swojej babci, którym był Abarth Simca 2000. Do mety niestety nie dojechał, gdyż został zdyskwalifikowany za niebezpieczny styl jazdy. To niepowodzenie jednak go nie zniechęciło do motorsportu. Poduczył się przepisów, pośmigał jeszcze trochę autem babci, a niedługo później wsiadł za kierownicę Alfy Romeo GT 1300 z darmowym serwisem od lokalnego dealera i wreszcie zaczął wygrywać jakieś wyścigi. Jego idolem był Wolfgang von Trips – wicemistrz świata Formuły 1 z sezonu 1961, który jednak tamtych zmagań nie dokończył z uwagi na tragiczny w skutkach wyścig na torze Monza.
– Nikt nie wie jak długo będzie żył – zauważa. – Z tego powodu trzeba starać się czerpać z życia garściami i robić jak najwięcej rzeczy w jak najkrótszym czasie. Jak często zdarza mi się na torze balansować na krawędzi? Cóż, nie wiem czy są w ogóle takie momenty, kiedy tego nie robię.
Droga do Formuły 1
Choć formalnie Rindt był Niemcem, to w wyścigach korzystał z austriackiej licencji, w efekcie czego jako sportowiec reprezentował Austrię. Tymczasem w wywiadach podkreślał, że nie czuje się ani Niemcem, ani Austriakiem, a po prostu Europejczykiem. Rok 1963 przyniósł przenosiny Jochena do Formuły Junior, gdzie zasiadał za sterami Coopera T67. Taki „awans” byłby niemożliwy, gdyby nie kooperacja z Kurtem Bardim-Barrym – właścicielem biura podróży oraz austriackim kierowcą wyścigowym. W kolejnym sezonie natomiast urodzony w Mainz jeździec wybrał się do Anglii, gdzie rywalizował w Formule 2. Za cztery tysiące funtów nabył bolid Brabhama i już w swoim drugim wyścigu na torze Crystal Palace fetował zwycięstwo. Reprezentant Austrii okazał się lepszy m.in. od słynnego Grahama Hilla, a prasa rozpisywała się o jego agresywnym stylu jazdy.
– Większość brytyjskich gazet nigdy o mnie nie słyszała, w efekcie czego następnego ranka przeczytałem w jednej z nich, że jestem młodym Australijczykiem – wspomina. – Cóż, zapewne według nich każdy kierowca wyścigowy spoza Wysp pochodził albo z Australii, albo z Nowej Zelandii.
Brązowy medal
W Formule 1 Jochen Rindt zadebiutował podczas Grand Prix Austrii 1964, a w kolejnych zmaganiach był już pełnoprawnym członkiem zespołu Coopera. Kampania 1966 przyniosła tymczasem młodemu kierowcy brązowy medal mistrzostw świata F1. Nie wygrał on wprawdzie ani jednego wyścigu, ale w trzech z dziewięciu uplasował się na podium. W klasyfikacji generalnej lepsi od niego okazali się tylko Jack Brabham oraz John Surtees. Sezony 1967 i 1968 z uwagi na mało konkurencyjne auto były w wykonaniu Rindta już dużo gorsze, ale niepowodzenia na torach F1 rekompensował on sobie w zmaganiach F2, gdzie w 1967 roku wygrał niemal wszystkie gonitwy w jakich brał udział. Niestety jako stały uczestnik zmagań wyższej serii na zapleczu królowej motorsportu nie mógł zostać sklasyfikowany, więc z mistrzostwa cieszył się wówczas Jacky Ickx.
– Ścigam się dlatego, że to lubię – tłumaczy. – Zarabiam dzięki temu pieniądze, co mnie bardzo cieszy, ale nigdy nie zasiadłbym za kółkiem tylko i wyłącznie ze względu na finanse. Być może nie dożyję nawet czterdziestki, ale i tak mało kto będzie miał większy bagaż wspomnień niż mój.
Pierwszy triumf w GP
W sezonie 1968 Rindt rywalizował w barwach Brabhama, a w następnym był już jeźdźcem Lotusa, gdzie oprócz niego rolę głównego kierowcy pełnił o wiele bardziej utytułowany Graham Hill. W wewnętrznej rywalizacji z dwukrotnym mistrzem świata lepszy okazał się jednak reprezentant Austrii, który 5 października 1969 roku na torze Watkins Glen odniósł swoje pierwsze zwycięstwo w F1, a całą kampanię zakończył na czwartym miejscu, z niewielką stratą do trzeciego Bruce’a McLarena. W związku z tym w kolejnym sezonie Jochen miał nadzieję na walkę o pełną pulę.
– Chcę się ścigać tak długo jak będzie mi to sprawiało frajdę, ale nie chcę być zależny od wyścigów – mówi. – Wielu kierowców robi to zbyt długo, co często ma opłakane konsekwencje. Po prostu chciałbym mieć możliwość przejścia na sportową emeryturę, kiedy uznam, że nadszedł właściwy moment na ten krok.
Pogoń w Monte Carlo
Otwarcie kampanii 1970 dla Rindta nie było udane, ale w trzecim wyścigu sezonu, Grand Prix Monako, minął linię mety jako pierwszy. Tamto zwycięstwo było spektakularne. Jochen przez większą część gonitwy znajdował się na piątej pozycji, ale po serii wycofań awansował na drugą lokatę – dziewięć sekund za Jackiem Brabhamem. Przewaga Australijczyka wydawała się spora, ale reprezentant Austrii nie zamierzał zadowalać się drugim miejscem i z okrążenia na okrążenie zbliżał się do lidera, kręcąc przy okazji rekordowe czasy. Gdy Brabham ujrzał Rindta w lusterku, spanikował i na ostatnim zakręcie ostatniego „kółka” popełnił prosty błąd. Tamten triumf tak napędził Jochena, że ten wygrał aż cztery z sześciu następnych wyścigów. Zwyciężył nawet w GP Holandii na torze w Zandvoort, podczas której śmiertelnemu wypadkowi uległ jego przyjaciel – Piers Courage.
– To stało się tak szybko, że nawet nie poczułem strachu – wspomina. – Śmierć przyjaciela to straszna rzecz. W takich chwilach pojawiają się myśli o rzuceniu wyścigów w diabły, ale czas leczy rany. Ten sport wszedł na taki poziom profesjonalizmu, że wielu kierowców traci kontakt z otaczającym ich światem. Wyścigi stają się wszystkim i trudno wyobrazić sobie jak funkcjonować bez nich. Niektórzy wsiadają do tego pociągu i już nie potrafią się z niego wydostać. Chciałbym uniknąć takiej sytuacji, ale przejście na emeryturę będąc na szczycie zwyczajnie się nie opłaca.
Niesforny bolid
Jochen Rindt był pierwszym kierowcą Lotusa spoza Wielkiej Brytanii. Sprowadzono go w miejsce legendarnego Jima Clarka, który zginął tragicznie w Hockenheim. Z jednej strony uwielbiał swój bolid za prędkość jaką rozwijał, a z drugiej nienawidził go za figle, które mu płatał. W 1969 roku w Barcelonie awaria auta kosztowała Jochena złamany nos i kość jarzmową. Po tamtej sytuacji, w której ucierpiało też dwóch porządkowych, wkurzony jeździec wystosował nawet list do szefa teamu, Colina Chapmana, w którym napomknął, że jest bliski utraty zaufania do konstrukcji z logo Lotusa. Choć bolid okazjonalnie uprzykrzał życie Rindtowi, to na cztery wyścigi przed końcem sezonu 1970 reprezentant Austrii z olbrzymią przewagą przewodził klasyfikacji generalnej mistrzostw świata Formuły 1. Pomimo znakomitej sytuacji w tabeli, Jochen nie tracił czujności. Z jednej strony słynął z jazdy na granicy ryzyka, lecz z drugiej wiedział, że umiejętności mu na to pozwalają. Miał jednak również świadomość tego, że na torze nie wszystko zależy od niego. Dlatego też zbojkotował wyścig o GP Niemiec, dzięki czemu przeniesiono go z Nürburgringu na Hockenheimring.
– Boję się tylko jakiejś awarii samochodu, która sprawi, że stracę nad nim kontrolę – zwierza się. – Mam również nadzieję, że operatorzy torów będą robić wszystko, żeby te stawały się bezpieczniejsze dla ścigających się na nich kierowców.
Tragiczny koniec
Urodzony w Mainz jeździec realizował się nie tylko w wyścigach bolidów. Lubił również ścigać się autami zupełnie innego typu, co zaowocowało pięcioma startami w prestiżowej gonitwie 24h Le Mans. Rindtowi wprawdzie tylko raz udało się dojechać do mety, ale za to na pierwszym miejscu. Jochen dokonał tego w 1965 roku wspólnie z Mastenem Gregorym za kierownicą Ferrari 250 LM. Do 1970 roku tamto zwycięstwo było jego największym sukcesem w motorsporcie. Zmierzający do końca sezon Formuły 1 układał się jednak dla niego na tyle dobrze, że istniała spora szansa na to, iż wkrótce dopisze on do swojej listy jeszcze większe osiągnięcie. Ba, Jochen Rindt został ostatecznie mistrzem świata A.D. 1970, ale trening przed Grand Prix Włoch na Monzy okazał się dla niego fatalny w skutkach. W zakręcie Parabolica stracił panowanie nad bolidem i uderzył w ogrodzenie. Nie przeżył. Tak jak zwykle nie zapiął jednej z klamer w pasach bezpieczeństwa, gdyż obawiał się, że w razie wypadku spłonie żywcem uwięziony w nich. Osierocił żonę Ninę oraz córkę Nataschę.
Bibliografia:
- espn.co.uk,
- Hamburger Abendblatt,
- Motor Sport,
- New York Times,
- The Guardian,
- physik.uni-graz.at,
- redbull.com,
- speedreaders.info.
Foto: gettyimages.com