Wilt Chamberlain – milioner i kobieciarz

Wilt Chamberlain

Data publikacji: 20 grudnia 2014, ostatnia aktualizacja: 11 kwietnia 2024.

Wilt Chamberlain zawsze nosił przy sobie od pięciu do dziesięciu tysięcy dolarów w gotówce. – Kto mnie napadnie?! – pytał retorycznie. Racja, mało kto miałby odwagę zaatakować faceta o jego posturze.

Filadelfijczyk

Filadelfia to największe miasto stanu Pensylwania i piąte co do wielkości w całych Stanach Zjednoczonych. Metropolia kojarzona jest głównie z osobą wybitnego polityka Benjamina Franklina, jednak 21 sierpnia 1936 roku narodziła się tu również ikona basketu – niejaki Wilton Norman Chamberlain. Wilt, jak na niego wołano, miał aż ośmioro rodzeństwa – dwóch braci i sześć sióstr. Nie był najmłodszą, ani najstarszą pociechą Olivii oraz Williama. Przyszedł na świat jako szósty z kolei. Rodzice ciężko harowali, żeby wyżywić familię – ojciec pracował jako dozorca, a matka była zatrudniona jako pomoc domowa. Chamberlainowie, choć byli czarnoskórzy, to nie mieszkali w slumsach, a w dzielnicy dla niższej klasy średniej. – Tata Wilta był fajnym kolesiem, ale trochę biernym – opowiada Cecil Mosenson, licealny trener legendarnego centra. – Kiedy bywałem w ich domu, mama zajmowała się wszystkim. Była trochę nadpobudliwa, oczywiście w pozytywnym znaczeniu tego słowa.

William nie interesował się sportem, ale boks stanowił wyjątek. Można powiedzieć, że senior rodu należał do fanatyków tej dyscypliny. Olivia natomiast w ogóle nie zwracała uwagi na tę dziedzinę życia i dbała przede wszystkim o to, żeby jej dzieci wyrosły na uprzejmych, odpowiedzialnych i uczciwych ludzi. Kobieta troszczyła się również o ciepło domowego ogniska. – Przed wyjściem do kina czy na mecz, za każdym razem spotykaliśmy się najpierw w domu Chamberlainów – wspomina Marty Hughes, przyjaciel Wilta z dzieciństwa. – Pani Olivia zawsze starała się być dla dzieciaków z sąsiedztwa jak druga matka. To była rodzina, która trzymała się razem. Kobieta doskonale radziła sobie również w kuchni i uczyła tej sztuki swoje córki, co w tamtych czasach stanowiło naturalną kolej rzeczy. Wilt uwielbiał jej kurczaka oraz pierogi. Na deser natomiast zawsze z chęcią wcinał placek z jabłkami.

Przyszły gwiazdor basketu w chwili urodzenia mierzył 58 centymetrów i ważył niecałe 4 kilogramy. Nie był małym dzieckiem, lecz nie należał również do wielkoludów. Jego rodzice także nie wyróżniali się z tłumu rozmiarami, dlatego do dnia dzisiejszego pozostaje zagadką, jak to się stało, że Wilt jako dorosły facet osiągnął wzrost aż 216 centymetrów. Przypuszcza się, że jeden z jego przodków był równie wysoki. Faktem jednak jest, że Chamberlain junior już w wieku 10 lat przekroczył 180 centymetrów, a swetry, które mama i siostry robiły dla niego na drutach, szybko stawały się za małe. Chłopak rósł jak na drożdżach. – Pewnego lata pojechałem z krewnymi na wakacje do Wirginii, a gdy wróciłem, moja siostra Barbara powitała mnie słowami: „Kim jesteś? Nie znam cię!” – wspominał. – Prawdopodobnie robiła sobie jaja, ale ja naprawdę się zmieniłem. Urosłem wtedy ponad 10 centymetrów.

Niewiele brakowało, a dziś nie wspominalibyśmy Wilta jako wielkiego koszykarza. Będąc jeszcze dzieckiem, Chamberlain zachorował na zapalenie płuc, które omal nie skończyło się dla niego śmiercią. Z powodu choroby chłopiec stracił cały rok nauki w szkole, przez co musiał później uczęszczać do równoległej klasy ze swoją młodszą siostrą – Barbarą. Na szczęście jednak wszystko dobrze się skończyło, a po odzyskaniu zdrowia młodzieniec wzorem starszego rodzeństwa imał się w wolnym czasie różnych prac, za które otrzymywał drobne wynagrodzenie. Ręce tak mu się paliły do roboty, że gdy miał pięć lat, potrafił wstać o piątej rano, żeby pomagać mężczyźnie rozwożącemu mleko. Ze względu na swój ponadprzeciętny wzrost wyglądał wówczas na sporo starszego i dopiero Olivia musiała uświadomić facetowi od mleka, że jej syn jest jeszcze za młody do tej pracy. Zarobione pieniądze dzieciaki częściowo wydawały na przyjemności, a częściowo przekazywały do domowego budżetu. – On zawsze chciał być najlepszy we wszystkim, co robił – wspominała jego matka. Wilt kosił trawę, czyścił rynny i biegał na posyłki. Dodatkowo też odśnieżał posesje, pracował w cukierni czy roznosił gazety. – Wszystko miał świetnie zorganizowane – Marty Hughes przywołuje dawne czasy. – Budziliśmy się o piątej rano, a jego mama szykowała dla nas wielkie śniadanie. O wpół do siódmej wychodziliśmy z domu, a on wtedy miał już cały plan działania. Chodziliśmy po okolicy, zarabiając pieniądze, po czym wracaliśmy do jego domu na kolejny solidny posiłek. W międzyczasie Wilt dzielił kasę. Traktowałem go jak starszego brata pomimo tego, że byliśmy w tym samym wieku.

Dzieci Chamberlainów chętnie garnęły się do różnych prac, ale rodzice absolutnie im tego nie nakazywali. William i Olivia nie spali na pieniądzach, lecz na wszystkie podstawowe potrzeby im wystarczało. – Wcale nie musiałem pracować – tłumaczył najsłynniejszy z rodu. – Po prostu chciałem mieć trochę grosza na własne wydatki i wyróżniać się z tłumu. Pragnąłem być inny niż wszystkie dzieciaki w okolicy. Wysoki chłopak był również powszechnie lubiany. Wszystko dzięki cechom charakteru, jakie zaszczepiła w nim Olivia. – Ten facet oddałby ci ostatnią koszulę – opowiada Ernest Butler, kumpel i sąsiad Wilta. – Jeśli cała paczka by się gdzieś wybierała, a ktoś nie miałby pieniędzy na wyjście, on na pewno by mu je dał. Cała jego rodzina była wspaniała.

Chamberlainowie zamieszkiwali przy 401 North Salford Street w zachodniej części Filadelfii. Na obszarze tym przeważała ludność czarnoskóra, która tłumnie przybyła tam po drugiej wojnie światowej w poszukiwaniu zatrudnienia. William i Olivia posiadali duży, narożny dom z cegły. Rodzina miała do dyspozycji również małe podwórko oraz garaż, co w tamtym rejonie stanowiło już swego rodzaju luksus. Co ciekawe, młody Wilt nie cierpiał koszykówki, gdyż uważał, że to gra dla… maminsynków. Uwielbiał za to biegać. – Kiedy byłem mały, często bawiłem się z moimi braćmi oraz siostrami w chowanego – wspominał. – Byłem jednym z najmłodszych, więc musiałem nauczyć się szybko przemieszczać, bo w przeciwnym razie nie miałbym szans na zwycięstwo.

Wilt uczęszczał do szkoły podstawowej im. George’a Brooksa, mieszczącej się sześć przecznic od jego domu. Należał tam do zespołu biegaczy, co stanowiło jego pierwszy kontakt ze zorganizowanym sportem. On i jego siostra Barbara byli dwójką najszybszych uczniów w swoim wieku. – Ja jestem raczej nieśmiała – wspomina kobieta. – Nie chciałam pokonywać chłopaków, ale on mi powtarzał: „musisz sprawić im lanie!”. Brał mnie za rękę i trenowaliśmy. Nauczył mnie wielu rzeczy, bo niczego się nie bał. Potrafiliśmy bez końca biegać w Haddington, dopóki nie dostał się do zespołu. Chamberlain miał talent do sprintów. Jako chudy czwartoklasista poprowadził szkolną sztafetę do zwycięstwa na dystansie 4 x 75 jardów w prestiżowych zawodach, odbywających się na terenie University of Pennsylvania. – Finiszowałem przy takim aplauzie, że czułem mrowienie na całym ciele – opowiadał.

Wilt należał do pomocnych i pracowitych dzieciaków, lecz pomimo tego po okolicy krążyła swego czasu plotka, że jest nieco… opóźniony w rozwoju. Wszystko przez to, że się jąkał. – On był jednak tylko trochę nieśmiały i bojaźliwy w stosunku do obcych – mówi Vince Miller, jego przyjaciel z dzieciństwa. Wysoki chłopak nie radził sobie również najlepiej w szkole. – Pamiętam to, bo chodziliśmy do tej samej „budy” – mówi Tom Fitzhugh, kumpel Chamberlaina. – Uczęszczał do specjalnej klasy, w której uczniowie mieli problemy z czytaniem. W podstawówce klasa ta nazywała się „OB”. Śmialiśmy się, że to skrót od „out of brains” („bezmózgowcy” – przyp. red.). Syn Williama oraz Olivii nie przepadał za siedzeniem z nosem w książkach, ale gdy przychodziło do zajęć z wychowania fizycznego, nie miał sobie równych. – Mój brat był zabawny, szalony, ale i niesamowicie skupiony na osiąganiu swoich celów – wspomina Barbara. Choć wśród znajomych Wilta przeważają opinie, że należał on raczej do marnych uczniów, Bob Billings ma trochę inne zdanie na ten temat: – Gdyby nie uprawiał zawodowo sportu, na pewno poradziłby sobie w życiu. Miał bardzo otwarty umysł i był szalenie zmotywowany. Sądzę, że to zasługa jego rodziców.

Wilt najbardziej przyjaźnił się z czterema chłopakami z sąsiedztwa: Tommym Fitzhughem, Marty Hughesem, Howardem Johnsonem oraz Vincem Millerem. Paczka spędzała mnóstwo czasu w centrum rekreacyjnym Haddington, gdzie można było nauczyć się podstaw gier zespołowych. Młodzieńcy latem trenowali na świeżym powietrzu, a zimą w hali. Co ciekawe, najbardziej spodobała im się koszykówka, którą Chamberlain do niedawna uważał za sport dla mięczaków. W wieku trzynastu lat postanowił jednak sobie, że w końcu osiągnie poziom pozwalający mu przejść na zawodowstwo. Wilt jako uczeń gimnazjum im. Williama Shoemakera dostał się wraz z wszystkimi kumplami do szkolnej drużyny basketu. Pierwsza wzmianka o jego wyczynach na parkiecie pochodzi z 1951 roku, ale wówczas jeszcze chłopak nie zapowiadał się na gwiazdę profesjonalnej ligi. Ze względu na wysoki wzrost i problemy z przebywaniem w niskich pomieszczeniach dorobił się ksywki „Dippy”, oznaczającej zdrobniale „nurka”. – Kiedy był jeszcze w gimnazjum, przychodził na nasze treningi – wspomina Mel Brodsky, uczący się wtedy w liceum Overbrook High School. – Trener Cozen pozwalał mu nas odwiedzać. Pamiętam, że Wilt był dostatecznie wysoki, żeby wykonać wsad, ale nie miał pojęcia jak to zrobić. Umieraliśmy ze śmiechu, kiedy uczył go tego mający nieco ponad metr osiemdziesiąt Harold Lear.

Chamberlain już jako młody chłopak posiadał cechę właściwą dla większości sportowców – nienawidził przegrywać. Nie ważne, czy grał w domino, warcaby, karty, tenisa czy siatkówkę. Musiał być najlepszy i koniec. Inaczej się wściekał. – Kiedy przegrywał, rzucał karty na stół – wspomina Bob Billings. – „Dippy” był konkurencyjny, ale w bardzo pozytywnym tego słowa znaczeniu. Uwielbiał wszystkim opowiadać o swoich bezapelacyjnych zwycięstwach. Powtarzał: „rozniosłem go w tenisa, rozniosłem go w bilard, zniszczyłem go”. Barbara także opisuje swojego brata jako chłopaka, który chciał być we wszystkim najlepszy: – To wykraczało daleko poza koszykówkę. Jeśli w jakiejś dziedzinie nie czuł się najlepiej, pragnął się doskonalić.

Młody koszykarz kochał przygody. Tuż przed podjęciem nauki w liceum wraz z kumplami zatrudnił się w kuchni w obozowisku w Górach Pocono, około 150 kilometrów od Filadelfii. Robota nie należała do łatwych i przyjemnych, gdyż harowało się po dwanaście godzin dziennie w pomieszczeniu bez klimatyzacji. – Mieliśmy na wyposażeniu zmywarki, ale najpierw trzeba było zanurzyć talerz w wodzie i zeskrobać z niego resztki jedzenia – opowiada Tommy Fitzhugh. – Będąc już mokrym od potu, pochyliłem się nad wanną, a Wilt wylał mi na plecy szklankę lodowatej wody. Doznałem szoku, ale dla niego było to szalenie zabawne. Później on pochylił się nad wanną. Bez zastanowienia chwyciłem więc dzbanek zimnej wody i oblałem go nią. Wtedy nie było mu już do śmiechu. Wkurzył się, chwycił mnie i wepchnął do wanny. Podłoga była śliska, więc nasza walka musiała wyglądać bardzo zabawnie. W końcu kucharz „Sparky” usłyszał hałas i przybiegł nas rozdzielić. Podaliśmy sobie dłonie, ale potem przez długi czas patrzeliśmy na siebie spode łba.

Niedługo po incydencie z wanną, Wilt wraz z innym kumplem został zwolniony z pracy w obozowisku. – Chamberlain, zabieraj swoje rzeczy i wynocha – powiedział do niego „Sparky”. Jak się później okazało, asystent szefa podczas nocnego patrolu zauważył dwóch wysokich chłopaków, przebywających w namiocie zamieszkiwanym przez dziewczyny. Obaj uciekli, lecz koszykarski wzrost tajemniczych jegomościów nie pozostawiał wątpliwości kierownikowi. Na opowieści o podbojach miłosnych późniejszego gwiazdora NBA przyjdzie jeszcze czas, ale należy dodać, iż we wczesnej młodości Wilt nie cieszył się zbytnim zainteresowaniem płci pięknej. – Każda pewnie zadawała sobie pytanie: „kto by się chciał umówić z tym wysokim chudzielcem?” – wspomina Al Correll, znajomy „Dippy’ego”.

Chamberlain chodził do centrum rekreacyjnego Haddington nie tylko trenować. Lubił po prostu patrzeć jak grają starsi zawodnicy, zapowiadający się na co najmniej lokalne gwiazdy. Chłopak podziwiał Harolda Leara, Jackiego Moore’a, i Johna Chaneya. – Niektórzy z jego z przyjaciół z dzieciństwa często powtarzali, iż Wilt był bardzo dojrzały jak na swój wiek – wspomina Barbara. – Było tak prawdopodobnie dlatego, że grał w wielu drużynach, często ze starszymi chłopakami. No i w końcu już w wieku trzynastu lat zdecydował, że basket będzie jego sposobem na życie.

We wczesnych latach pięćdziesiątych prawie siedemdziesiąt procent uczniów liceum Overbrook High School stanowili białoskórzy, a pozostałą część Afroamerykanie. Nauki pobierały tam przede wszystkim dzieciaki z klasy średniej, a placówka miała bogate tradycje zarówno na płaszczyźnie edukacyjnej, jak i sportowej. Właśnie w tej szkole naukę kontynuował Wilt Chamberlain wraz z paczką swoich najwierniejszych przyjaciół. Co ciekawe, pomimo mieszanego towarzystwa, w liceum tym nie dochodziło raczej do spięć na tle rasowym. Biali kumplowali się z czarnymi i chodzili do siebie nawzajem na imprezy. Fakt, na randki umawiano się tylko w obrębie swojej grupy etnicznej, ale jak na ówczesne standardy i tak było nieźle.

Typ niepokorny

W Filadelfii królował tylko jeden sport – koszykówka. Gdyby Chamberlain wychował się w innym mieście, prawdopodobnie zostałby gwiazdą futbolu lub lekkoatletyki, ale tak się na szczęście nie stało.

Największe miasto stanu Pensylwania rozsiało po kraju wielu znakomitych graczy oraz trenerów na poziomie ligi zawodowej, jak i uniwersyteckiej. Najsłynniejsi to: Eddie Gottlieb, Harry Litwack, Chuck Daly, Jack Ramsay, John Chaney, Herb Magee, Jimmy Lynam, Paul Westhead, Jack McCloskey, Freddy Carter, Don Casey i Jim O’Brien. Liceum Overbrook High School było najlepszą szkołą dla koszykarzy w regionie, zdobywając w ciągu trzynastu lat aż dziewięć tytułów mistrzowskich. W latach sześćdziesiątych krążyła opinia, iż to jedyne liceum w kraju, które mogłoby wystawić zespół NBA złożony tylko ze swoich absolwentów i nie zająć przy tym ostatniego miejsca w lidze.

„Dippy” już na początku nauki w szkole średniej zdradzał zadatki na dobrego centra. Przy wzroście 208 centymetrów był naprawdę trudny do powstrzymania zarówno przez rówieśników, jak i trochę starszych kolegów. Podczas podwórkowych gierek potrafił wespół z najmłodszym i najniższym na boisku ograć pięciu innych chłopaków. – Nie przejmuj się, nie mają szans – dodawał zawsze otuchy George’owi Willnerowi, który najczęściej mu partnerował. Chamberlain wszystkim imponował swoją sprawnością fizyczną. Potrafił wziąć w ręce piłkę do futbolu i rzucić ją z jednego końca boiska szkolnego na drugi. Kumple otwierali tylko szeroko oczy ze zdziwienia i cholernie mu zazdrościli. Wilt wśród znajomych słynął również z ekstrawagancji. – W swojej torbie zawsze nosił takie małe, piękne, drewniane i rzeźbione pudełko – wspomina Steve McGill. – Były w nim przegrody, w których znajdowały się różne ciekawe rzeczy, w tym… noże. Kiedy zapytałem go, po co mu one, odpowiedział że lubi się czuć bezpiecznie. Syn Olivii oraz Williama należał także do osób, które lubiły dobrze zjeść. Chłopak w czasie przerwy na lancz potrafił wchłonąć trzy lub cztery posiłki, ale na ciągłe spełnianie zachcianek potrzebował pieniędzy. Dlatego też non-stop kombinował, jak zarobić brakujące dolary. – Siłował się na rękę z młodszymi chłopakami – opowiada Steve Kane. – Wyzywał nas na pojedynki dwa lub trzy razy. Musieliśmy podkładać sobie podręczniki pod łokcie, żeby nasze nadgarstki znalazły się na odpowiedniej wysokości. Nikt nie potrafił go pokonać, ale chętnych na stanięcie z nim w szranki nigdy nie brakowało.

Chamberlain uwielbiał Overbrook High School przede wszystkim za atmosferę tam panującą. – Wszyscy uczniowie byli ze sobą bardzo blisko związani – mówi Barbara, siostra Wilta. – Przyjaciół traktowało się jak rodzinę. Tolerancja nawet w dzisiejszych czasach istnieje głównie w teorii, dlatego „Dippy” przez całe życie z lubością wspominał swoje liceum, w którym Żydzi, biali oraz Murzyni nie tylko niemal bezkonfliktowo egzystowali obok siebie, ale i spędzali ze sobą czas po lekcjach. Podczas nauki w szkole średniej Chamberlain dorobił się również nowego przydomka – „The Stilt”, czyli „Szczudło”. Choć ksywka ta idealnie pasowała do jego fizjonomii, koszykarz po prostu jej nienawidził. – Gdy ją słyszałem, wyobrażałem sobie żurawia w stawie lub jakiegoś innego dziwoląga – mówił. Center zdecydowanie preferował swój stary pseudonim, oznaczający w zdrobnieniu… nurka. – Nigdy w życiu nie wołałem na niego Wilt – opowiada Mel Brodsky, kumpel Chamberlaina z drużyny Overbrook High School. – Dla mnie zawsze był „Dippy”. – Kiedy miałem dziesięć lat, byłem naprawdę wyrośnięty jak na swój wiek – wspominał Wilt. – Zawsze musiałem uważać na głowę w miejscach, gdzie stropy były niskie. Pewnego razu bawiliśmy się w opuszczonym domu, a ja uderzyłem w wystającą rurę tak mocno, że zrobiło mi się ciemno przed oczami. Kumple pękali ze śmiechu i zaczęli sugerować, że następnym razem powinienem dać nura, kiedy zauważę podobną przeszkodę.

Choć w lokalnych mediach Wilt znany był przede wszystkim z pseudonimu „Szczudło”, wśród kumpli cały czas wołano na niego „Nurek”. Nawet na zderzaku starego auta, którym dojeżdżał do liceum, czerwonymi literami wymalowano tę ksywę, która z czasem ewoluowała w „Big Dipper”, czyli angielską nazwę gwiazdozbioru „Wielka Niedźwiedzica”. W przeciwieństwie do „The Stilt”, taka kolej rzeczy legendarnemu centrowi akurat się spodobała.

Chamberlain jak mało kto lubił się wyróżniać z tłumu. Jak wiadomo, liczba „13” uważana jest za pechową, ale syn Williama oraz Olivii pragnął przełamać ten stereotyp i zażyczył sobie, żeby na jego koszulce Overbrook Panthers widniał właśnie numer „13”. Istniał tylko jeden problem: nie było takiej możliwości. – Chcę ten numer i już! – żalił się rodzicom. – Kto do ciężkiej cholery wpadł na pomysł, żeby zabronić używania tego numeru?! Kto w ogóle wymyślił, że „13” jest pechowa?! Chcę zmienić ten głupi przesąd! Ani matka, ani ojciec nie podzielali jednak zdania swojego syna i zgodnie z życzeniem szkoły nakazali wybrać mu inny numer na koszulkę. „Dippy” oczywiście więcej nie dyskutował na ten temat i posłusznie wziął trykot z liczbą „5”.

Wilt już w pierwszym sezonie w liceum osiągnął statystyki, czyniące z niego gracza będącego pod obserwacją skautów najlepszych uczelni w kraju. Chamberlain notował średnio 31 punktów na mecz, a Pantery wywalczyły mistrzostwo filadelfijskich szkół publicznych, przegrywając w całym sezonie zaledwie jedno spotkanie i pokonując w wielkim finale Northeast High School 71:62. Po półfinałowej potyczce z Lincoln High w szatni Overbrook miała natomiast miejsce dość zabawna sytuacja. – Wszedłem tam, żeby im pogratulować – wspomina Allan Kessler. – W rogu akurat stał rozebrany do naga Wilt. „Czego chcesz?” – zapytał. Odpowiedziałem więc: „Chciałem po prostu zobaczyć rozmiar twojego wacka. Jesteś wielki, ale on nie może być równie duży”. Chamberlain nie wykrztusił z siebie ani słowa, a ja sobie poszedłem. Jego przyrodzenie było naprawdę pokaźnych rozmiarów, ale nie mogłem dać mu tej satysfakcji.

„The Stilt” już w pierwszej kampanii na licealnych parkietach miał okazję do wywalczenia trofeum dla czempiona Filadelfii. W starciu o tytuł Pantery uległy jednak West Catholic 42:54. Chamberlain brylował na parkiecie, inkasując 29 „oczek”, lecz gra jego kompanów pozostawiała wiele do życzenia, a meczu koszykówki wygrać w pojedynkę nawet w tamtych czasach się nie dało. Warto wspomnieć, że Wilt w wieku licealnym reprezentował nie tylko szkolną drużynę. Genialny środkowy ze względu na pragnienie występów w lidze akademickiej pod przybranym nazwiskiem grywał za pieniądze w Cumberland w stanie Maryland, a w kampanii 1952/53 poprowadził ekipę Christian Street do mistrzostwa w młodzieżowej lidze YMCA. – Chester Buchanan był naszym coachem – wspomina Claude Gross. – Mieliśmy znakomity zespół z zawodnikami takimi jak Bob Gainey, Pete Henderson czy Sonny Lloyd, ale potrzebowaliśmy też Wilta. Poprosiłem więc go, żeby przyszedł na nasz trening. Początkowo nie chciał grać, ale powiedziałem mu, że musi nam pomóc. Rozegraliśmy wiele spotkań, zanim wywalczyliśmy krajowy tytuł. Wcześniej musieliśmy bowiem wygrać zmagania na poziomie miasta i stanu. Chamberlain w międzyczasie rozwijał również swój talent lekkoatletyczny, stając się najlepszym skoczkiem wzwyż spośród wszystkich uczniów publicznych liceów w Filadelfii. Należał również do czołowych sprinterów i dysponował dużą siłą. Lokalni eksperci twierdzili, że gdyby nie koszykówka, mógłby za kilka lat powalczyć nawet o medal olimpijski w dziesięcioboju.

Przed sezonem 1953/54, ekipę Overbrook Panthers objął nowy trener – Cecil Mosenson. Co ciekawe, mężczyzna miał zaledwie dwadzieścia trzy lata, wobec czego dobrze znał Wilta z występów w różnych niezależnych ligach, w których sam grywał. – Dobrze się znaliśmy. Był świetny u mego boku – wspomina półżartem szkoleniowiec. Tym razem nie znalazł się mocny na Pantery. Ekipa z Overbrook High School zakończyła rozgrywki z bilansem 19-0, zdobywając mistrzostwo szkół publicznych oraz miasta, pokonując w finałowej potyczce South Catholic aż 74:50. „Szczudło” regularnie notował spotkania z około 40-punktową zdobyczą, a w starciu decydującym o najważniejszym tytule zapisał na swoim koncie 32 „oczka”. Do historii przeszedł natomiast jego występ przeciwko Roxborough, kiedy to uzbierał dokładnie 70 punktów! Osiągane statystyki czyniły z młodzieńca lokalną gwiazdę, a on skrzętnie wykorzystywał swój status. – Z czasem stał się egoistą – dodaje Mosenson. – Nie mam jednak mu tego za złe, bo sam bym nim był, gdybym nazywał się Wilt Chamberlain. Kolegom nie przypadło do gustu nowe oblicze Wilta. Chłopak bowiem tak korzystał ze swojego wzrostu, że często dobijał piłki, które znajdowały się w „kominie” nad obręczą. Obecnie w Stanach Zjednoczonych takie zagrania są niezgodne z regulaminem, ale wtedy uczyniły z „Dippy’ego” totalnego dominatora.

Posiadanie młodziutkiego Wilta w drużynie wiązało się nie tylko z przywilejem spijania śmietanki po sukcesach Panter, ale również z koniecznością ujarzmienia jego rozbuchanego ego. Chamberlain w liceum lubił wygłupiać się na treningach, a coach Mosenson nie tolerował przekraczania pewnych granic. Przed potyczką z Frankford High nie wytrzymał niesubordynacji podopiecznego i wyrzucił go z sali. Po tamtym incydencie koledzy z zespołu również przestali myśleć o specjalnym traktowaniu swojego lidera. W samochodzie Mela Brodsky’ego, którym część drużyny udała się na spotkanie z Frankford, zabrakło miejsca dla „Dippy’ego”. Środkowy postanowił zemścić się na kolegach podczas meczu, unikając oddawania rzutów. Widząc postępowanie Chamberlaina trener wkurzył się po raz kolejny, pozostawiając go przez większą część spotkania na ławce rezerwowych. Skutek? Cóż, następnym przeciwnikiem Panter było wcześniej wspomniane Roxborough.

Z okazjonalnych meczów rozgrywanych pod przybranym nazwiskiem Wilt nie wyciągał kokosów, a jakoś musiał przecież zarabiać na swoje wydatki, gdyż Olivia oraz William nie byli w stanie sponsorować wszystkich jego zachcianek. Oko na młodego i zdolnego środkowego miał już wówczas Eddie Gottlieb – właściciel miejscowej drużyny NBA – Philadelphia Warriors. Człowiek ten marzył, że któregoś dnia Chamberlain przywdzieje na zawodowych parkietach strój Wojowników, w związku z czym na czas letnich wakacji 1954 i 1955 roku przy pomocy Haskella Cohena, ówczesnego rzecznika prasowego ligi zawodowej, załatwił chłopakowi pracę w kurorcie w Górach Catskill u Miltona i Helen Kutsherów. Wilt zarabiał trzynaście dolarów tygodniowo plus napiwki, a pracodawcy z biegiem czasu stali się dla niego drugą rodziną. – Mąż przyszedł do mnie, kiedy postanowił go zatrudnić – wspomina kobieta. – W tamtym czasie mieliśmy tylko mały hotelik, a on rzekł: „Chcę ci powiedzieć, że on będzie u nas pracował. Ten młody człowiek ma prawie 213 centymetrów wzrostu i pochodzi z Filadelfii. Zostanie boyem hotelowym. Musimy przygotować dla niego łóżko oraz zamówić odpowiedni uniform szyty na miarę”. Zapytałam wtedy, dlaczego to robimy, a on ze stoickim spokojem odpowiedział: „Ten dzieciak to ktoś wyjątkowy. Zobaczysz. On teraz dorasta, a w przyszłości stanie się kimś bardzo, ale to bardzo ważnym. To jednak dopiero początek jego drogi. Wilt musi pić dużo mleka, więc dopilnuj, żeby mu go nie brakowało podczas posiłków.

„Dippy” u Kutsherów mógł liczyć na specjalne traktowanie, ale ze swojej pracy zawsze wywiązywał się z nawiązką. W hotelu był zatrudniony jeszcze drugi boy, lecz to Chamberlain za każdym razem dźwigał najcięższe torby. Co ciekawe, w Górach Catskill wielu zawodników licealnych oraz akademickich dorabiało w wakacje. Była ich wystarczająca ilość, żeby stworzyć małą ligę, w której każdy ośrodek wystawiał swój własny zespół. Pewnego lata do Kutsherów trafiło trzech graczy drużyny narodowej: Frank Ramsey, Cliff Hagan, oraz Lou Tsioropoulos. Stałymi gośćmi hotelu było natomiast pewne małżeństwo, które poprosiło Miltona, żeby pozwolił ich synowi trenować zespół koszykówki, reprezentujący ośrodek. Tym wciąż młodym jeszcze człowiekiem, który wówczas jedynie marzył o mistrzowskich tytułach, był sam Arnold „Red” Auerbach – współtwórca największych sukcesów Boston Celtics. Podczas rywalizacji w wakacyjnej lidze Chamberlain miał okazję do pojedynków z najlepszymi. W jednym ze spotkań starł się z B.H. Bornem – MVP NCAA oraz członkiem All-American. Auerbach przed meczem podrażnił ego swojego centra, a w odpowiedzi licealista zmasakrował weterana akademickich parkietów, kończąc starcie z ponad dwukrotnie większą zdobyczą punktową.

Rok szkolny 1954/55 był dla Wilta Chamberlaina ostatnim sezonem występów na licealnych parkietach. Środkowy Overbrook Panthers dzięki swoim naturalnym zdolnościom stał się bardziej wszechstronnym graczem. Patrząc na jego koordynację ruchową miało się wrażenie, że w ciele wielkoluda znajduje się zawodnik niższy o około trzydzieści centymetrów. Rekordy strzeleckie potomka Olivii oraz Williama przyprawiały obserwatorów o szybsze bicie serca. W styczniu 1955 roku przeciwko Roxborough „Dippy” uzbierał 74 punkty. Miesiąc później jego wyczyn pobił Stodie Watts, inkasując 78 „oczek” w spotkaniu lokalnej ligi, ale odpowiedź ze strony Wilta nadeszła już po tygodniu i była zabójcza – 90 punktów. Niepokonane Pantery bez problemu wywalczyły mistrzostwo szkół publicznych oraz tytuł czempiona miasta. W filadelfijskim finale na terenie kampusu University of Pennsylvania podopieczni Cecila Mosensona zdemolowali West Catholic 83:42, a „Szczudło” zakończył tę potyczkę z dorobkiem 35 „oczek”. Nie byłby jednak sobą, gdyby tuż przed swoim ostatnim meczem w barwach Overbrook High School nie wywinął jakiegoś numeru. – Kierownik drużyny pędził w moją stronę, krzycząc „nie chcą wpuścić Wilta do hali!” – wspomina Mosenson. – „Jak to?”, odparłem. „Nie ma biletu. Nikt tu nie wejdzie bez biletu” – usłyszałem w odpowiedzi. Przedsiębiorczy koszykarz sprzedał wszystkie swoje wejściówki. Na szczęście coach w porę zareagował i odkręcił sprawę.

Gorzka pigułka

Podczas trzech lat nauki Wilta w liceum, Overbrook Panthers wypracowali bilans 56-3, a Chambrlain przez ten czas osiągnął średnią 37 punktów na mecz. Takie notowania nie mogły przejść bez echa.

W czasach młodości „Dippy’ego” w drafcie NBA istniała zasada przynależności terytorialnej. Oznaczało to, że zawodnik akademicki pragnący grać zawodowo musiał trafić do drużyny mającej siedzibę w mieście położonym maksymalnie osiemdziesiąt kilometrów od uczelni, na której kontynuował edukację i rozwój sportowy. Po ukończeniu przez Wilta szkoły średniej właściciel Philadelphia Warriors, Eddie Gottlieb, lobbował na rzecz objęcia draftem terytorialnym również absolwentów liceów. Mężczyźnie sprzeciwiał się szef New York Knicks, Ned Irish, ale zdało się to na nic i w głosowaniu udziałowców ligi nowy przepis został zaakceptowany stosunkiem głosów 7-1. Włodarz Wojowników miał ogromne szczęście, iż mógł sobie „zaklepać” Chamberlaina kilka lat przed jego przejściem na zawodowstwo, gdyż młodzieniec wybrał się na uczelnię oddaloną od Filadelfii sporo więcej niż osiemdziesiąt kilometrów.

– Wilt miał chyba ze sto dwadzieścia ofert z różnych koledżów – wspomina Cecil Mosenson, licealny coach „Szczudła”. – W UCLA powiedzieli mu, że uczynią z niego gwiazdę filmową. Gdzie indziej oferowano mu podjęcie studiów medycznych. Ktoś z University of Pennsylvania przyjechał natomiast wielką limuzyną i rzekł: „Hej, stary, co byś powiedział na przejażdżkę do Nowego Jorku i odwiedziny u jubilera Harry’ego Winstona?”. Sam trener Mosenson otrzymywał nawet propozycje pracy jako szkoleniowiec akademicki, jeśli tylko przyprowadzi ze sobą Chamberlaina. Gdy „Dippy” wybrał już odpowiednią dla siebie ofertę, najpopularniejszy magazyn sportowy w USA poświęcił całemu wydarzeniu aż pięć stron. – On nie chciał przenosić się do innego wielkiego miasta – opowiada George L. Brown, przyjaciel i doradca syna Olivii oraz Williama. Koszykarz przed podjęciem ostatecznej decyzji odwiedził m. in. uczelnie: Cincinnati, Illinois, Indiana, Michigan, Michigan State, Iowa, Northwestern oraz Kansas. Kentucky nie zaproponowało mu miejsca w swoim zespole, bo na południu nie tolerowano graczy czarnoskórych. Wybór padł na University of Kansas, gdzie coachem był Forrest „Phog” Allen. Siedziba tej uczelni mieści się w niewielkim Lawrence, położonym sześćdziesiąt pięć kilometrów od Kansas City.

Filadelfię i Lawerence dzieli aż prawie tysiąc osiemset kilometrów. To kawał drogi, a Wilt pokonał ją samochodem razem ze swoim kumplem Dougiem Leamanem, który również otrzymał stypendium sportowe na miejscowym uniwersytecie. „Dippy” kierował przez całą drogę, gdyż jego kompan miał skłonności do zasypiania za kierownicą. Gdy młodzieńcy przekroczyli już granicę stanu Kansas, postanowili zatrzymać się na obiad. Wówczas w niektórych rejonach USA panowały jeszcze silne nastroje rasistowskie. – Wielki facet za ladą powiedział do nas: „Nie serwujemy jedzenia Murzynom. Jeśli chcecie, możecie zjeść na zapleczu” – wspomina Leaman. – Wilt wpadł w szał. Wyjął wiatrówkę, którą miał przy sobie, i zaczął strzelać na zewnątrz lokalu. Po tym incydencie „Dippy” stracił ochotę na grę dla University of Kansas. Kiedy młodzieńcy dotarli do domu trenera Allena, Chamberlain pożalił mu się na miejscowe obyczaje i zapowiedział, że zaraz wraca do Filadelfii. Jak na ironię, coach ugłaskał go talerzem hamburgerów i kilkoma miłymi słowami, a manatki kilka dni później spakował nie Wilt, a Doug Leaman.

Wyżej wspomniany mężczyzna za ladą prawdopodobnie nie był świadom, z kim miał do czynienia. Choć w 1955 roku segregacja rasowa w Stanach Zjednoczonych wciąż była na porządku dziennym, w Lawrence starano się z tym walczyć. W końcu nie każda uczelnia mogła się pochwalić takim zawodnikiem jak „Dippy”, a identyfikować się z utalentowanym centrem chciała każda firma w okolicy. – Kiedy Wilt wchodził do jakiegoś miejsca w towarzystwie pięciu lub sześciu Murzynów, nikt nie próbował go niepokoić – wspomina Maurice King, jedyny czarnoskóry kolega Chamberlaina z ekipy Kansas Jayhawks. Chłopak z Filadelfii potrafił dbać o swoje. Jeśli spotykał się z jakimiś przejawami rasizmu wobec siebie, natychmiast biegł do kanclerza uniwersytetu, Franklina Murphy’ego, żeby ten załatwił sprawę. „Dippy” zawsze używał ciężkich argumentów: – Albo coś z tym zrobisz, albo odchodzę. Wilt nie znosił dyskryminacji ze względu na kolor skóry, ale też nigdy nie brał udziału w demonstracjach. Tak naprawdę nie walczył o lepsze traktowanie ogółu czarnoskórych, a troszczył się przede wszystkim o własne interesy.

Każdy młody człowiek potrzebuje oparcia w trochę starszych od siebie. Podczas pobytu „Szczudła” na University of Kansas, Oliva oraz William nadal mieszkali w Filadelfii, więc utalentowanego środkowego pod swoje skrzydła wzięło małżeństwo Edwardsów – Roy i Joan. – Wilt zawsze był trochę nieśmiały i nie mówił zbyt dużo – opowiada kobieta. – Był również jedną z najmilszych osób, jakie miałam wokół siebie. Uwielbiałam tego młodego człowieka. Zazwyczaj nie pojawiał się w domu przed dziewiętnastą. Ubóstwiał moje krewetki oraz smażone ziemniaki. Na tyłach posesji mieliśmy boisko do koszykówki. Często chodził na nie porzucać. Wtedy zbiegały się wszystkie dzieciaki z sąsiedztwa wraz z rodzicami. On był jak magnes. Podnosił te maluchy, żeby mogły wkładać piłkę do kosza z góry.

7 września 1955 roku to ważna data w życiu Wilta Chamberlaina. Dokładnie tamtego dnia „Dippy” przybył na kampus University of Kansas w Lawrence. Młody koszykarz zamieszkał w jednym z tamtejszych akademików i musiał spać w specjalnie skonstruowanym łóżku. Jego współlokatorem był lekkoatleta Charlie Tidwell. Nowy zawodnik Kansas Jayhawks mierzył 216 centymetrów i ważył 109 kilogramów, choć wyglądał na chudszego. Miał występować z numerem „13” na koszulce. Wszyscy uważali tę liczbę za pechową, ale on pragnął zmienić ten przesąd.

„Dippy” z miejsca stał się gwiazdą koszykarskiej drużyny University of Kansas. 18 listopada 1955 roku w sparingu pomiędzy teamem debiutantów a pierwszym zespołem rzucił 42 „oczka” i dołożył do tego 29 zbiórek, prowadząc swoją ekipę do historycznego triumfu 81:71. „Phog” Allen był pod ogromnym wrażeniem, lecz wkrótce okazało się, że nie będzie mu dane trenować Wilta przez ani jeden sezon. Po ukończeniu siedemdziesiątego roku życia zgodnie z przepisami musiał przejść na emeryturę i ekipę Jayhawks objął jego asystent – Dick Harp. Mężczyznę uznawano za dobrego szkoleniowca, ale przy legendarnym Allenie jego trenerskie CV nie prezentowało się imponująco. Chamberlain podziwiał „Phoga” i darzył go ogromnym szacunkiem, lecz jego następca nigdy nie zdobył u niego respektu. – Mógł patrzeć ci prosto w oczy i mówić: „tak jest, proszę pana, tak jest”, a potem i tak robił swoje – wspomina Jerry Waugh, asystent Harpa.

Są gracze, którzy zmienili koszykówkę, a do takich na pewno zalicza się Wilt Chamberlain. Debiutanckim sezonem „Szczudła” w pierwszej ekipie Kansas Jayhawks była kampania 1956/57. Ze względu na niego przed tamtymi rozgrywkami zmieniono kilka przepisów gry w basket. Nie wolno już było dobijać piłki znajdującej się w „kominie” nad obręczą. Podczas oddawania rzutów wolnych zabroniono natomiast wykonującemu próbę przekraczania wirtualnej linii do momentu zetknięcia się piłki z obręczą lub tablicą. Wilt nie mógł więc dobijać nieudanych prób przy pomocy efektownych wsadów. Z uwagi na Chamberlaina zakazano również wprowadzania piłki do gry nad tablicą oraz poszerzono „trumnę”. Za najlepszego zawodnika w historii koszykówki powszechnie uważa się Michaela Jordana. „Dippy” miał jednak trochę inne zdanie w tym temacie: – Przypomnijcie mi proszę, ile przepisów gry zmieniono ze względu na niego.

W kampanii 1956/57 Kansas Jayhawks występowali w konferencji Big 7. Środkowy z Filadelfii zaliczył piorunujący debiut w ekipie prowadzonej przez Dicka Harpa, notując 52 punkty i 31 zbiórek. Obserwując jego poczynania w ataku i defensywie, gdzie popisywał się mnóstwem bloków, miało się wrażenie, że po parkiecie nie biega człowiek, a przybysz z innej planety. Zespół „Szczudła” triumfował nad Northwestern 87:69, a tamte 52 „oczka” do dnia dzisiejszego są rekordem University of Kansas, jeśli chodzi o dorobek w pojedynczym spotkaniu. To również wciąż najlepszy debiut w NCAA. Oprócz Chamberlaina trzon teamu Jayhawks stanowili Gene Elstun, John Parker, Lew Johnson, Ron Loneski oraz Maurice King. Zespół ten wypracował bilans 24-3, docierając aż do finału NCAA, w którym musiał uznać wyższość North Carolina Tar Heels, przegrywając zaledwie jednym punktem. „Dippy” zapisywał na swoim koncie średnio 29,6 „oczka” oraz 18,9 zbiórki. Po parkiecie poruszał się niczym prawdziwy atleta, a punkty potrafił zdobywać nawet dzięki rzutom z odchylenia. – Po niektórych meczach miał podrapane całe plecy – wspomina John Parker. – Przeciwnicy najzwyczajniej w świecie chwytali go, żeby tylko nie przeprowadził skutecznej akcji.

Wilt Chamberlain był młodzieńcem o dwóch twarzach. Wśród przyjaciół lider i dusza towarzystwa, lecz jednocześnie pełen szacunku i nieśmiały w stosunku do starszych, którzy mu pomagali. Choć w akademiku mieszkał z Charliem Tidwellem, to najlepszy kontakt złapał ze swoim współlokatorem podczas wyjazdów z ekipą Jayhawks – Bobem Billingsem. – Razem się uczyliśmy, wspólnie trenowaliśmy i po prostu dobrze się dogadywaliśmy – opowiada kumpel „Dippy’ego”. Za grę w lidze akademickiej oprócz stypendium nie dostawało się oficjalnie żadnych pieniędzy, dlatego Wilt musiał sobie jakoś radzić, żeby zdobyć dodatkową gotówkę. Po latach przyznał, że od „dobrych wujków” otrzymał około czterech tysięcy dolarów w gotówce, które w tamtych czasach miały około dziesięciokrotnie większą wartość niż obecnie. Co ciekawe, koszykarz dorabiał również sprzedając programy na mecze drużyny futbolowej. – Ludzie ustawiali się w kolejkach liczących nawet po pięćdziesiąt osób – opowiada R.A. Edwards, syn Roya i Joan. – Chcieli po prostu nabyć program właśnie od niego, a przy okazji Wilt rozdawał też sporo autografów.

„Szczudło” już po pierwszym sezonie w lidze uniwersyteckiej znalazł się w pierwszej piątce All-American oraz otrzymał statuetkę MVP NCAA. Frekwencja w hali Jayhawks znacznie wzrosła, bo każdy chciał zobaczyć w akcji tego niesamowitego wielkoluda. Ba, podziwiać go chętnie przychodzili również kibice przeciwnych zespołów, którzy szczelnie wypełniali areny na czas wyjazdowych potyczek podopiecznych Dicka Harpa. Młodzieniec z Filadelfii szybko stał się prawdziwą gwiazdą, którą zapraszano do udziału w różnych uroczystościach czy wydarzeniach. W głębi duszy był jednak cały czas zwykłym chłopakiem, który uwielbiał grać w karty oraz domino. W trakcie wyjazdów nie lubił opuszczać pokoju hotelowego, bo od razu był rozpoznawany i zbierała się przy nim grupka ludzi. – Wilt zawsze był bardzo skrytą osobą, w szczególności w zakresie relacji z kobietami – mówi Maurice King. – Nie opowiadał o swoich randkach, a dziewczyn nie uważał za swoje trofea. Jego grono przyjaciół również było bardzo wąskie: ja, Charlie Tidwell, Bob Billings oraz Shannon Bennett. Mimo wszystko niektóre obszary jego życia pozostawały dla nas tajemnicą.

Chamberlainowi sławę i pieniądze przyniósł basket, lecz jego wielką miłością wciąż pozostawała lekkoatletyka. Wieloletnie tradycje University of Kansas w tej dyscyplinie były obok „Phoga” Allena dla Wilta główną motywacją podjęcia nauki na tej uczelni. „Dippy” reprezentował swój uniwersytet w skoku wzwyż, trójskoku oraz pchnięciu kulą. W sprintach oficjalnie nie startował, ale w drużynie koszykówki uważano go za najszybszego zawodnika. Największe sukcesy świętował w skoku wzwyż, sięgając po tytuły mistrza konferencji Big 7. Był szybki, skoczny i wytrzymały, czyli posiadał idealne warunki na dziesięcioboistę. Nic więc dziwnego, że jednym z jego niespełnionych marzeń pozostał występ na igrzyskach olimpijskich.

„Dippy” na University of Kansas należał do bractwa Kappa Alfa Psi, zrzeszającego samych Afroamerykanów. Członkami tej społeczności byli wszyscy czarnoskórzy sportowcy, gdyż nie zapraszano ich do bractw zarządzanych przez białych. Warto dodać, że w połowie lat pięćdziesiątych na University of Kansas wśród ośmiu i pół tysiąca studentów było jedynie około czterystu Murzynów. Chamberlain jako najsłynniejszy sportowiec w kampusie mógł liczyć na różne przywileje, ale i tak najchętniej czuł się w towarzystwie braci z Kappa Alfa Psi. Jedynym białoskórym, z którym miał naprawdę bliskie relacje, był Bob Billings.

W latach pięćdziesiątych większość Afroamerykanów studiujących w Lawrence pochodziło z Kansas City i na weekendy wracało do domów, żeby imprezować z przyjaciółmi. Wiltowi ciężko było często odwiedzać rodziców, więc rzucał się w wir zabawy. W wakacje natomiast pracował. Podróżował swoim Oldsmobilem, nie zwracając zbytnio uwagi na ograniczenia prędkości. Policjanci znali numery jego bryki i nawet nie zatrzymywali do kontroli. W razie jakiejś awarii inni użytkownicy drogi służyli natomiast pomocą. Pewnego razu samochód „Dippy’ego” rozkraczył się sto kilometrów od Chicago, a z ratunkiem przyszedł mu pewien staruszek, który odholował go aż do „Wietrznego Miasta”. Syna Olivii oraz Williama znali wszyscy i to nie tylko w Lawrence czy Filadelfii.

Przed rozgrywkami 1957/58 w kuluarach mówiło się, że „Szczudło” nie wróci już na uczelnię. Plotki okazały się jednak nieprawdziwe i 21-letni koszykarz stawił się na pierwszym treningu Jayhawks jak gdyby nigdy nic. Ekipa z University of Kansas z fenomenalnym centrem w składzie miała wreszcie sięgnąć po mistrzostwo ligi akademickiej, lecz wielkie plany spełzły na niczym. Gracze pod wodzą Dicka Harpa wypracowali bilans 18-5 i jako druga drużyna konferencji Big 8 nie mieli prawa uczestnictwa w turnieju NCAA. Pod względem indywidualnym Chamberlain wciąż notował niebotyczne statystyki. Zdobywał średnio 30,1 „oczka”, zbierając przy tym 17,5 piłki. W tamtych czasach nie liczono jeszcze bloków, ale osoby podziwiające grę „Szczudła” opowiadały, że potrafił on co mecz dawać około 10 „czap”. Dzięki swoim osiągnięciom po raz drugi z rzędu znalazł się w pierwszej piątce All-American. Pomimo tego do sięgnięcia po mistrzostwo NCAA zabrakło jednak czegoś ważnego. – Lubiłem Dicka Harpa jako człowieka, bo to jest ważniejsze niż cokolwiek innego – mówił „Dippy”. – Ale nie sądzę, że w tamtym czasie był on dla nas właściwym trenerem. Uważam, że gdyby „Phog” Allen pozostał na stanowisku, zdobylibyśmy dwa tytuły.

Obieżyświat

Kilkadziesiąt lat od opuszczenia murów University of Kansas, Wilt Chamberlain wciąż jest w posiadaniu wielu rekordów uczelni. Nikt w jednym spotkaniu nie uzbierał więcej punktów (52) czy zbiórek (36).

„Dippy” nie wytrwał jednak na uniwersytecie do momentu uzyskania dyplomu. Pragnął poszerzać swoją wiedzę i poznawać nowych ludzi, lecz nie przywiązywał wagi do „papierków”. W związku z tym 24 maja 1958 roku wsiadł do swojego Oldsmobile’a i odjechał w siną dal. Chłopak miał zamiar przejść wreszcie na zawodowstwo, lecz na swoją szansę w NBA musiał poczekać jeszcze rok, gdyż zgodnie z przepisami gracz nieakademicki mógł wstąpić w szeregi najlepszej ligi na świecie dopiero z chwilą, w której jego rocznik planowo kończyłby studia. Chamberlain szybko jednak znalazł wyjście z niewygodnej sytuacji: podpisał kontrakt z Harlem Globetrotters.

Obieżyświaty to legendarna ekipa łącząca elementy sportu i rozrywki, rozgrywająca mecze towarzyskie na całym świecie. Na przestrzeni lat oprócz „Szczudła” przez ich szeregi przewinęło się wiele gwiazd basketu: Connie „The Hawk” Hawkins, Nat „Sweetwater” Clifton, Marques Haynes, Meadow „Meadowlark” Lemon, Jerome James, Reece „Goose” Tatum czy Hubert „Geese” Ausbie. W 2010 roku nowojorski zespół występujący w charakterystycznych czerwono-biało-niebieskich strojach odwiedził nawet Polskę, gdzie w ramach tournée rozegrał aż sześć spotkań. Pod koniec lat pięćdziesiątych posiadanie Wilta w składzie było marzeniem właściciela Obieżyświatów – Abe Sapersteina. Mężczyzna na parafowanie rocznego kontraktu z chłopakiem z Filadelfii przeznaczył aż sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów, czyli pięciokrotność ówczesnych średnich zarobków w NBA. Warto dodać, że najlepiej opłacany dotąd Globetrotter, Reece Tatum, inkasował niemal o połowę mniej pieniędzy.

Uroczyste podpisanie umowy z „Dippym” miało miejsce w słynnej nowojorskiej restauracji Toots Shor’s, gdzie często można było natrafić na różne znane osobistości. – Wilt za parafowanie kontraktu otrzymał dziesięć tysięcy dolarów premii w gotówce – wspomina Vince Miller, z którym legendarny center przybył do Nowego Jorku wprost z Filadelfii. – Kiedy przebierał się w strój Obieżyświatów, poprosił mnie o przechowanie pieniędzy, bo nie chciał ich zostawiać w szatni bez opieki. Gdy wracaliśmy do domu, dokładnie przyglądaliśmy się banknotom, bo nie mogliśmy uwierzyć, że są prawdziwe.

Wstąpienie w szeregi Harlem Globetrotters wyraźnie odmieniło życie Wilta Chamberlaina. Za zarobione pieniądze młodzieniec kupił samochód dla swojego ojca oraz trzynastopokojowy dom dla całej rodziny, położony przy Cobbs Creek w Filadelfii. Posiadłość kosztowała centra piętnaście tysięcy dolarów, a „Dippy” przeniósł się do niej z rodzicami, dwiema siostrami oraz bratem, gdyż reszta rodzeństwa miała już wówczas swoje własne lokale.

Obieżyświaty jeszcze w latach pięćdziesiątych podróżowały nie tylko po Stanach Zjednoczonych, a odwiedzały również Europę. Każdego lata pojawiały się w Niemczech, Austrii, Hiszpanii, Portugalii, Belgii, Francji, Wielkiej Brytanii oraz we Włoszech. W większości miejsc słynni sportowcy spędzali zaledwie jedną noc, lecz ich wizyty w Londynie czy Paryżu potrafiły trwać nawet cały tydzień. W lecie 1958 roku Globetrotters odbyli trwające trzy i pół miesiąca tournée, podczas którego zawitali do piętnastu krajów. W Mediolanie do wesołej ekipy dołączył Wilt, który z miejsca zakochał się w tamtejszym jedzeniu, architekturze oraz… kobietach.

W czasie wielomiesięcznych wyjazdów zawodnicy głównie interesowali się płcią piękną, ale gdzieś w tym wszystkim było również trochę miejsca na koszykówkę, dzięki której przecież zarabiali na życie. „Dippy” od początku swojej kariery występował na pozycji centra, lecz w teamie Obieżyświatów rola ta była zarezerwowana dla największego gwiazdora drużyny – „Meadowlarka” Lemona. W związku z tym świeżo upieczony zawodnik teamu z Nowego Jorku musiał radzić sobie jako… rozgrywający. Mając na uwadze rozrywkowy charakter spotkań z udziałem Globetrotters, była to wprost wymarzona rola dla mierzącego 216 centymetrów olbrzyma. Ten natomiast potrafił połączyć przyjemne z pożytecznym i dzięki grze na nietypowej pozycji zaczął lepiej dryblować. Na boisku świetnie rozumiał się z Lemonem, z którym opracował kilka popisowych numerów. Podczas jednego z nich „Meadowlark” teatralnie padał na parkiet, udając kontuzję. Po chwili podchodził do niego „Szczudło”. – Podnosił mnie jak jakąś szmacianą lalkę i podrzucał do góry – wspomina Lemon. – Ważyłem wtedy jakieś 95 kilogramów, a on podrzucał mnie na wysokość około trzech metrów i łapał. Ludzie nie zdają sobie sprawy jak silnym był człowiekiem. Chamberlain to prawdopodobnie najsilniejszy sportowiec w dziejach.

Syn Olivii oraz Williama przygodę z Harlem Globetrotters zapamiętał jako fantastyczne doświadczenie. Sposób, w jaki Obieżyświaty bawiły publiczność sprawił, że chłopak wreszcie czerpał z gry w basket prawdziwą przyjemność. Wcześniej nigdy nie miał okazji opuścić terytorium Stanów Zjednoczonych, a podróże po całym świecie, brak presji oraz możliwość tworzenia swego rodzaju show tchnęły w niego nowe życie i pozwoliły zapomnieć o frustracjach spowodowanych niepowodzeniami ekipy Kansas Jayhawks. Włodarze teamu z Nowego Jorku nie wymagali zwycięstw i zdobywania tytułów, a po prostu dostarczania ludziom hektolitrów sportowej rozrywki.

Warto dodać, że Harlem Globetrotters cieszyli się olbrzymią popularnością również w swoim kraju. Podczas gdy w NBA radowano się z obecności na pojedynczym spotkaniu około ośmiu tysięcy widzów, starcie Obieżyświatów z Philadelphią Sphas zgromadziło na arenie w Chicago prawie dwudziestotysięczną publiczność. Zespół Abe Sapersteina rozgrywał każdego roku po około dwieście pięćdziesiąt meczów. Podczas swojej przygody z czerwono-biało-niebieskim strojem z numerem „13” Wilt zagrał po raz pierwszy w życiu w nowojorskiej Madison Square Garden oraz dopiero po raz drugi od ukończenia liceum wystąpił przed kibicami w rodzinnej Filadelfii.

Życie typowego Obieżyświata nie było łatwe. Pobudka równo ze wschodem słońca, żeby zdążyć na poranny autokar lub samolot. Podczas kilkugodzinnej podróży zawodnicy skupiali się głównie na śnie, rozmowach lub grze w karty. Około czternastej drużyna meldowała się w hotelu, a trzy godziny później odbywał się rutynowy trening. Mecze najczęściej rozgrywano o dwudziestej. W tym napiętym harmonogramie mimo wszystko dawało się wyłuskać trochę czasu na zwiedzanie okolicy czy znalezienie kobiety chętnej na pomeczową chwilę zapomnienia. Utrudnione zadanie miał zawsze tylko jeden gracz – Wilt Chamberlain. – Za każdym razem, kiedy pojawiał się w jakimś mieście w USA, lokalny promotor zrzucał mu na głowę tonę zobowiązań polegających na wizytach w miejscowych koledżach, liceach czy szpitalach – wspomina Jerry Saperstein, syn ówczesnego właściciela Globetrotters. – On jednak nigdy nie narzekał i pojawiał się wszędzie, gdzie go zapraszano.

Jerry i „Szczudło” byli w podobnym wieku, więc nic dziwnego, że się zakumplowali. W czasie autokarowych i lotniczych podróży spędzili długie godziny na rozmowach o życiu oraz kobietach. – Zawsze zastanawiałem się, dlaczego gra w Globetrotters była dla niego tak ważna – mówi Saperstein junior. – Nawet gdy kończył się sezon w NBA, gdzie on był już najlepiej opłacanym zawodnikiem, wsiadał w samolot i przylatywał grać z nami w Europie. Zapewne odpowiadała mu atmosfera panująca w drużynie. Tutaj nikt nie traktował go jak gwiazdę, bo wszyscy byli sobie równi. Bob Hall zawsze nazywał go „Whip” lub „Whipper”. Wołano na niego też „Big Dipper” lub „Dip”, ale pamiętam też, że na pewno nikt w szatni czy autokarze nie zwracał się do niego „Wilt”.

Dokładnie 15 kwietnia 1959 roku kontrakt Wilta Chamberlaina z Harlem Globetrotters przestał obowiązywać. Zawodnik wiedział już, że wkrótce powróci do rodzinnej Filadelfii, żeby grać w NBA w barwach miejscowych Warriors, lecz przedtem wybrał się jeszcze z Obieżyświatami do Moskwy, gdzie team z Nowego Jorku miał rozegrać dziewięć spotkań. Warto wspomnieć, że koniec lat pięćdziesiątych to okres tzw. zimnej wojny, podczas której widok potężnych, czarnoskórych mężczyzn na terytorium Związku Radzieckiego budził prawdziwy strach. Gdy przybysze z USA zwiedzali Kreml, zatrzymała się przy nich limuzyna wioząca premiera Nikitę Chruszczowa. – Ach, koszykarze – rzekł polityk na widok rosłych sportowców. Mierzący 216 centymetrów Chamberlain i jego prawie tak samo wysocy koledzy przy niskim, pulchnym i różowym premierze prezentowali się nadzwyczaj kontrastowo. Liczący sobie 165 centymetrów Abe Saperstein, opisany również jako „pulchny, niski i różowy” przez reportera, który był świadkiem tamtego niecodziennego spotkania, rzekł w swoim stylu: – Wcale nie jestem niski. Jestem wzrostu Chruszczowa.

Wyprawa Globetrotters do Moskwy zakończyła się wielkim sukcesem, choć przy rozliczeniach pojawiły się małe problemy. Rosjanie płacili w rublach, których nie można było wywieźć z kraju, ani wymienić na dolary. Skończyło się więc na tym, że ekipa opuściła Związek Radziecki z bagażami pełnymi futer i kawioru. Właścicielowi teamu nie przeszkadzało jednak to małe niedociągnięcie i postanowił w przyszłości częściej odwiedzać z Obieżyświatami wschodnią część Starego Kontynentu.

„Dippy” pod koniec lat pięćdziesiątych posiadał już status wielkiej gwiazdy basketu. Warto jednak odnotować, że młodzieńcowi nie odbiła tzw. „sodówka” i zawsze chętnie rozdawał autografy czy zamieniał kilka słów z nieznajomymi. Nie zapominał również o starych kolegach. Carmen Cavali, który wychowywał się w Filadelfii, wspomina czasy, gdy Harlem Globetrotters przybyli do Richmond w stanie Virginia, gdzie młody mężczyzna wówczas studiował: – Zadzwoniłem do niego do hotelu, ale w recepcji powiedziano mi, że Wilta nie ma. Zostawiłem mu wiadomość, żeby do mnie oddzwonił jak wróci. Około półtorej godziny później poproszono mnie do telefonu. Myślałem, że to moja mama, ale to dzwonił Chamberlain. „Dip, jak się masz? Tu Carmen, twój stary kumpel”, zagadnąłem. „Spoko, pamiętam cię”, odparł Wilt. „Słuchaj, zastanawiam się, czy mógłbyś dla mnie coś zrobić. Jestem w tutejszej drużynie futbolowej i razem z chłopakami chcielibyśmy wyskoczyć na wasz dzisiejszy mecz. Jest szansa, żebyś załatwił kilka biletów?”, kontynuowałem. „Ile chcesz?”, zapytał Chamberlain. „Siedemnaście”, odpowiedziałem. „Poczekaj, przyniosę ci je”, rzekł ze spokojem.

Większość kibiców zapytanych o najlepszego koszykarza w dziejach wskazuje najczęściej Michaela Jordana lub Wilta Chamberlaina. Są też tacy, którzy wspominają Juliusa „Dr. J” Ervinga, Larry’ego Birda czy Magica Johnsona, ale mało kto pamięta, że przez dwadzieścia dwa lata w barwach Harlem Globetrotters publiczność zabawiał ktoś taki jak Meadow „Meadowlark” Lemon. „Dippy” zawsze lubił jednak mieć zdanie inne niż ogół: – To był najbardziej niesamowity gracz w dziejach, budzący fantastyczne emocje. Nigdy nie widziałem kogoś równie spektakularnego. Ludzie ciągle mówią o Jordanie czy Ervingu, ale dla mnie najlepszy na zawsze pozostanie „Meadowlark” Lemon.

Gra w NBA to marzenie każdego młodego koszykarza, które Wiltowi Chamberlainowi również udało się zrealizować. Sezon 1959/60 miał być jego pierwszym w barwach Philadelphii Warriors, lecz legendarny center ponad wszystko cenił swoje występy dla Obieżyświatów. – Trzeba zrozumieć, że w tamtych kolorowych czasach członkowie Harlem Globetrotters traktowani byli jak gwiazdy filmowe – mówi „Dippy”. – Bycie częścią tej drużyny to jak sen na jawie. To był zawsze mój ulubiony zespół. Nowojorska ekipa w latach pięćdziesiątych była popularniejsza niż jakikolwiek klub NBA. Koszykarze często lubili korzystać ze swojej sławy, zwłaszcza jeśli chodziło o kontakty z kobietami. Ktoś taki jak Wilt Chamberlain nie musiał zbyt długo starać się o względy u płci pięknej. Chłopak nie angażował się również w żadne stałe związki. Podążając za nowymi trendami szukał tylko przygód na jedną noc. – To były zupełnie inne czasy niż lata osiemdziesiąte czy dziewięćdziesiąte – opowiadał po czasie. – Jeśli ktoś myśli, że mieć w łóżku tysiąc różnych kobiet jest fajną rzeczą, to ja mu odpowiem, że życie nauczyło mnie, iż o wiele lepiej spędzić tysiąc nocy z jedną i tą samą kobietą.

Powrót w rodzinne strony

Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych NBA w żadnym stopniu nie przypominała swoim kształtem ligi, którą jest obecnie. O mistrzowski tytuł rywalizowało w niej zaledwie osiem zespołów.

Zarobki zawodowych koszykarzy w dawnych czasach nie przyprawiały o szybsze bicie serca. Gdy trener Neil Johnston przyszedł pewnego dnia do Eddiego Gottlieba, właściciela Philadelphii Warriors, prosić o podwyżkę z sześciu na piętnaście tysięcy dolarów, właściciel drużyny wybuchł śmiechem: – Jeśli dałbym ci te pieniądze, zostałbyś właścicielem zespołu. Wilt Chamberlain, środkowy, którego każdy chciałby wówczas mieć w swoim teamie, znajdował się jednak na zupełnie innych prawach niż reszta. Za parafowanie rocznej umowy z Wojownikami na sezon 1959/60 „Dippy” zainkasował aż trzydzieści tysięcy „zielonych”, a ze wszelkimi premiami około pięćdziesiąt „kawałków”. Lokalny chłopak z miejsca stał się najlepiej opłacanym graczem ligi, spychając z piedestału Boba Cousy’ego z Boston Celtics, który zarabiał o prawie połowę mniej.

Filozofią „Gotty’ego”, jak pieszczotliwie nazywano szefa Warriors, było pozyskiwanie do zespołu miejscowych zawodników. Oprócz Chamberlaina w drużynie ze stanu Pensylwania rodowitymi filadelfijczykami byli: Paul Arizin, Guy Rodgers, Ernie Beck czy Tom Gola. O sile ekipy Neila Johnstona stanowili również tacy zawodnicy jak: Woody Sauldsberry, Andy Johnson, Joe Ruklick, Joe Graboski, Vern Hatton oraz Guy Sparrow. – Jak zwykle pojechaliśmy na obóz treningowy do Hershey – Ernie Beck wspomina przygotowania do rozgrywek 1959/60. – Tam zawsze było cholernie ciężko – dwa treningi dziennie, rano i po południu, a do tego bieganie, mnóstwo biegania. Przed każdą sesją pokonywaliśmy wiele okrążeń boiska. Raz to było dziesięć, a raz dwadzieścia kółek, lecz pamiętam, iż Wilt nigdy nie miał z tym problemu, gdyż posiadał niesamowitą wytrzymałość. To był niezwykle silny, ale jednocześnie delikatny facet.

„Szczudło” nigdy nie miał problemów z nawiązywaniem nowych znajomości. Jego bezkonfliktowy charakter sprawiał, że ludzie po prostu do niego lgnęli, dlatego w nowej drużynie zaadaptował się bardzo szybko. Środkowy z miejsca stał się również niekwestionowanym liderem Wojowników, prowadząc ich w swoim pierwszym sezonie do bilansu 49-26 i finału Wschodu, przegranego 2-4 z Boston Celitics. Chamberlain był debiutantem, a notował niebotyczne statystyki na poziomie 37,6 punktu oraz 27 zbiórek, zostając królem strzelców i najlepszym rebounderem ligi. „Dippy” zgarnął również statuetki MVP sezonu zasadniczego i MVP Meczu Gwiazd oraz tę przyznawaną dla debiutanta roku. – Wilt zawsze był świadom swoich umiejętności – mówi Paul Arizin. – Zachowywał się jak weteran, a nie jak pierwszoroczniak. Zawsze dbał również o swoją prywatność i chodził swoimi ścieżkami. Widywaliśmy się podczas treningów i meczów. W drużynie najbardziej przyjaźnił się z Guyem Rodgersem, Woodym Sauldsberrym i Andym Johnsonem. Oczywiście wszyscy pozostali chłopcy też się z nim kumplowali, ale nie można tego nazwać bliską przyjaźnią. Chamberlain miał swoje własne towarzystwo, w skład którego wchodził Vince Miller i inni ludzie z jego dzielnicy.

„Dippy” lubił się wygłupiać i żartować, ale do sportu i swoich osiągnięć zawsze podchodził bardzo poważnie. Miał obsesję na punkcie wszelkich rekordów, a kumple często dokuczali mu sugerując, iż jakiegoś jeszcze nie ustanowił. Doszło nawet do tego, że pewnego dnia przyniósł do szatni swój album z wycinkami z gazet, gdzie trzymał artykuł o licealnym meczu, w którym rzucił 90 „oczek”. Oczywiście wszyscy wiedzieli o osiągnięciach Wilta i je szanowali, lecz lubili obserwować wkurzonego kolegę. O rekordach legendarnego centra jeszcze wiele zostanie napisane i wszystkie one są poparte solidnymi dowodami, ale wiele wątpliwości budzi do dnia dzisiejszego rzeczywisty wzrost koszykarza. W oficjalnych dokumentach widnieje, że zawodnik mierzył 216 centymetrów, lecz opinie w tym temacie są podzielone. – On miał 222 centymetry – twierdzi Alvin Levitt, jego doradca biznesowy. – Jestem przekonany, że mierzył więcej niż podawano – dodaje Norm Drucker – arbiter, który sędziował setki spotkań z udziałem Chamberlaina. – Kiedy grał z zawodnikami o wzroście 208 centymetrów, wydawał się o jakieś 30 centymetrów wyższy. Ze słowami sędziego zgadza się Maurice King – kolega Wilta z ekipy Kansas Jayhawks: – Uważam, że „Dippy” mógł mieć od 218 do 223 centymetrów wzrostu. Kiedy stawał obok innych wielkoludów, był wyraźnie wyższy od nich. Stan Lorber, przyjaciel „Szczudła” i lekarz, który go mierzył, uważa jednak, że wszystkie te opowieści są wyssane z palca: – Pomiaru dokonałem przy użyciu specjalnego urządzenia, skonstruowanego przez naukowców z Temple University Hospital. Według specjalistów Chamberlain wyglądał na wyższego od rywali o tym samym wzroście ze względu na bardzo masywne ramiona, które przecież w takiej grze jak koszykówka są niemal non-stop eksponowane.Choć „Szczudło” zdominował basket już w swoim pierwszym sezonie w NBA, jego zainteresowania wykraczały daleko poza tę dyscyplinę sportu. Jeszcze przed rozegraniem pierwszego spotkania w barwach Wojowników kupił konia wyścigowego. Ze względu na chorobę wrzodową lekarz zalecił Wiltowi znalezienie sobie jakiegoś hobby, a sportowiec uwielbiał konie i wszystko, co z nimi związane.

Chamberlain to zawodnik zdecydowanie wyprzedzający swoją epokę. W związku z jego przybyciem do ligi, udziałowcy NBA przegłosowali wydłużenie sezonu zasadniczego z 72 do 75 spotkań. Do akcji wkroczyła również telewizja NBC, która począwszy od kampanii 1959/60 transmitowała po jednym spotkaniu ligi w każdą sobotę i niedzielę. „Dippy” zadebiutował w profesjonalnym baskecie najlepiej jak tylko mógł, zdobywając 43 punkty i zbierając 28 piłek w wygranym 118:109 meczu z New York Knicks w słynnej Madison Square Garden. – Ten facet jest po prostu niesamowity – skomentował wyczyn Wilta kapitan nowojorczyków – Carl Braun. Każdy z ponad piętnastu tysięcy widzów zgromadzonych w hali mówił tylko o tym fantastycznym młodym człowieku, którego przydomek „Szczudło” doskonale obrazuje umiejętności, jakimi on władał. Ludzie, którzy widzieli wówczas Chamberlaina w akcji wspominają, iż filadelfijczyk nie tylko celnie rzucał i dobrze ustawiał się pod tablicami, ale również w każdym meczu popisywał się wieloma blokami. Oficjalne statystki obejmują „czapy” dopiero od sezonu 1973/74, lecz historie przekazywane z ust do ust wskazują, że Wilt potrafił notować nawet i po kilkanaście bloków w jednym spotkaniu.

Domowy debiut „Dippy’ego” zgromadził w hali Philadelphia Civic Center rekordową, ponad dziewięciotysięczną publiczność. Wilt nie zawiódł i tamtym razem, rzucając 36 „oczek” i zbierając 34 piłki, dzięki czemu Wojownicy triumfowali nad Detroit Pistons 120:112. Syn Olivii oraz Williama od początku swojej przygody z NBA był prawdziwym dominatorem, lecz od czasu do czasu znajdował się ktoś, kto potrafił pokrzyżować mu szyki. Do tego grona na pewno należał Bill Russell z Boston Celtics. Pierwsze starcie pomiędzy Wojownikami a Celtami wygrali ci drudzy. Wilt był lepszy od Billa w punktach, a Russell pokonał Chamberlaina w zbiórkach. Za drugim razem lepsi okazali się Warriors, a wtedy „Szczudło” rzucił 45 punktów i zanotował 36 zbiórek, zatrzymując dokonania przeciwnika na 15 „oczkach” i 13 zebranych piłkach. W samym tylko sezonie 1959/60 Russell i Chamberlain stawali naprzeciw siebie aż trzynastokrotnie, nie licząc meczów w play-offs, a ich rywalizacja szybko stała się jedną z najchętniej śledzonych konfrontacji w zawodowym sporcie.

Dominacja środkowego Wojowników sprawiła, że przeciwnicy nigdy go nie oszczędzali. Zawodnik notorycznie był uderzany i popychany, aż pewnego dnia nie wytrzymał i powiedział publicznie: – Ja chcę normalnie grać w koszykówkę, ale jeśli w dalszym ciągu będą się dziać takie rzeczy, to w końcu dam komuś w zęby. Jak na ironię, w lutym 1960 to właśnie Wilt zarobił w zęby od Clyde’a Lovellette’a z St. Louis Hawks. – Widziałem dokładnie tamto zdarzenie – wspomina Ernie Beck. – Clyde polował na niego i w końcu walnął go łokciem. To absolutnie nie był wypadek. Twarz Wilta zalała się krwią i naprawdę nie wyglądało to dobrze. Zachowanie Clyde’a było bardzo niesportowe. W wyniku uderzenia „Dippy” miał poluzowane dwa przednie zęby oraz rozciętą od środka górną wargę. Trener Johnston był poruszony kontuzją swojego lidera i zaproponował mu odpoczynek w najbliższym meczu z Detroit. Zawodnik z uwagi na potworny ból przespał zaledwie dwie godziny i mógł przyjmować tylko płyny, lecz i tak pojawił się na parkiecie, rzucając 41 „oczek”. Po 56 spotkaniach kampanii zasadniczej był już rekordzistą w liczbie punktów zdobytych w trakcie jednych rozgrywek, bijąc wynik Boba Pettita ustanowiony w 72 meczach.

Wstąpienie Wilta Chamberlaina w szeregi Philadelphii Warriors przyczyniło się do nagłego wzrostu popularności NBA. Już w pierwszym jego sezonie w lidze łączna liczba kibiców odwiedzających hale wzrosła o pięćset tysięcy. Wojownicy zanotowali natomiast aż 37-procentowy skok zainteresowania ze strony fanów. „To najlepszy sezon zanotowany przez debiutanta w historii profesjonalnego sportu”, pisała o dokonaniach „Dippy’ego” prasa. Pomimo spektakularnego wdarcia się na koszykarskie salony, sam zawodnik nie był jednak nawet pewien, czy w kolejnych rozgrywkach założy ponownie koszulkę Wojowników lub jakiegokolwiek innego klubu NBA. – Jestem wdzięczny basketowi za wszystko to, co dzięki niemu osiągnąłem – mówił. – Moją pierwszą miłością jest jednak lekkoatletyka, a ja jestem przekonany, że stać mnie na pobicie rekordu świata w dziesięcioboju i chcę spróbować tego dokonać. Jeśli tylko otrzymam szansę, mogę nie mieć czasu na koszykówkę w następnym sezonie.

Chamberlain wypowiadając tamte słowa wyglądał naprawdę poważnie. Według Stana Lorbera, z zawodnikiem skontaktował się wpływowy promotor lekkoatletyczny, który zaoferował worek pieniędzy i możliwość podróżowania po całej Europie. Co ciekawe, Wiltowi spodobała się przede wszystkim możliwość zwiedzania Starego Kontynentu, gdyż sportowiec uwielbiał poszerzać swoje horyzonty. Oprócz tego pragnął również udowodnić sobie i całemu światu, że nie jest świetny tylko w jednej dyscyplinie, w której warunki fizyczne wyraźnie pomagają mu dominować nad resztą. Dodatkowo „Dippy” był załamany porażką z Boston Celtics w finale Wschodu, gdzie musiał uznać wyższość Billa Russella. Nic jednak nie wskazywało na najgorsze, gdyż otwarcie mówiło się o tym, że środkowy negocjuje nowy, trzyletni kontrakt z Wojownikami. – To koniec. Nigdy więcej nie zagram już w NBA – rzucił „Szczudło” po ostatnim meczu serii przeciwko Celtom. Eddie Gottlieb nie mógł uwierzyć własnym uszom, a w kuluarach zaczęto plotkować o tym, że poszło o pieniądze, i że Harlem Globetrotters zaoferowali Chamberlainowi roczny kontrakt za sto dwadzieścia pięć tysięcy „baksów”. Coś musiało być na rzeczy, gdyż center udał się z Obieżyświatami na europejskie tournée, a „Gotty”, będący bliskim przyjacielem Abe Sapersteina, po raz pierwszy od wielu lat nie dołączył do świty na czas podróży po Starym Kontynencie.

Ostatecznie okazało się jednak, że szef Philadelphii Warriors miał nietuzinkową moc przekonywania. W sierpniu 1960 roku ogłoszono, że Wilt Chamberlain związał się z klubem ze stanu Pensylwania trzyletnią umową, gwarantującą mu roczne zarobki na poziomie sześćdziesięciu pięciu tysięcy dolarów. W ówczesnych czasach była to naprawdę astronomiczna suma, czyniąca z dwudziestoczteroletniego chłopaka jednego z najlepiej opłacanych sportowców. Po czasie ujawniono, że zawodnik parafował właściwie trzy jednoroczne umowy, a tylko na jednej z nich widniała pensja. W pozostałych dwóch zostawiono puste miejsce.

Tuż przed pierwszym domowym starciem kampanii 1960/61 przeciwko Los Angeles Lakers, fani Wojowników odetchnęli z ulgą, kiedy usłyszeli z ust spikera Dave’a Zinkoffa nazwisko swojego lidera. „Dippy” miał ambicję stać się najlepszym sportowcem na świecie, dlatego ciężko pracował, żeby poprawić swoje i tak niebotyczne już notowania. Wydawać się może, iż zawodnik porwał się z motyką na słońce, ale ten kto nigdy nie widział w akcji Wilta Chamberlaina nie zrozumie, że dla niego nie istniały granice niemożliwe do przekroczenia. Wśród punktujących i zbierających „Dippy” znów nie miał sobie równych, a do pełni szczęścia zabrakło mu jedynie sukcesu zespołowego.

100 punktów

– Koszykówka nie jest sportem indywidualnym – powtarzał Frank McGuire, nowy trener Wojowników. Wilt zachwycał niemal w każdym meczu, ale jego zespół znów nie potrafił sprostać mocarnym Boston Celtics.

Kampania 1961/62 to dla ekipy z Filadelfii pasmo niepowodzeń w starciach z teamem ze stanu Massachusetts. Drużyna Billa Russella była bezlitosna w stosunku do Warriors, notując nawet serię sześciu triumfów pod rząd. Chamberlain potrafił rzucić 62 „oczka”, a i to okazywało się zbyt małym dorobkiem na armię dowodzoną przez Reda Auerbacha. Wojownicy mieli nadczłowieka w osobie „Dippy’ego”, ale bez odpowiedniej „obstawy” zawodnik ten nie był w stanie wygrywać w pojedynkę najważniejszych spotkań. Brakowało przede wszystkim rozgrywającego z prawdziwego zdarzenia, wyborowego strzelca oraz drugiego „wielkoluda”, mogącego sekundować Wiltowi.

Jeśli komuś się wydawało, że „Szczudło” w swoich dwóch pierwszych sezonach na parkietach NBA notował niebotyczne statystyki, to musi on koniecznie prześledzić dokonania legendarnego centra z rozgrywek 1961/62. 50,4 punktu oraz 25,7 zbiórki to średnie, do których nie byłby się w stanie choć zbliżyć żaden z obecnych zawodników najlepszej ligi basketu. Wielki mistrz miał jednak również jedną słabość – skuteczność na linii rzutów wolnych. W wyżej wymienionych zmaganiach wyniosła ona zaledwie 61,3 procent, co i tak jest najlepszym wynikiem w całej karierze Chamberlaina. – Podczas dwóch pierwszych sezonów nie był wcale taki słaby w tym elemencie – ocenia Paul Arizin, kumpel Wilta z ekipy Wojowników. – Miało się jednak wrażenie, że z roku na rok idzie mu coraz gorzej.

W dzisiejszych czasach osiągnięcie triple-double, czyli potrójnej zdobyczy dwucyfrowej w trzech z pięciu kategorii, obejmujących punkty, zbiórki, asysty, przechwyty oraz bloki, uważa się za fenomenalny występ. Ludzie, którzy mieli okazję na żywo podziwiać grę „Dippy’ego”, mówią iż ówczesny środkowy teamu z Pensylwanii w kampanii 1961/62 notował triple-double średnio w każdym spotkaniu. Według oficjalnych statystyk taka sztuka udała się tylko Oscarowi Robertsonowi, ale gdy po parkiecie biegał „Szczudło”, raporty meczowe nie obejmowały bloków, które są liczone dopiero od 1973 roku. – Według oficjalnej księgi rekordów Elmore Smith uzbierał najwięcej bloków w pojedynczym meczu – 17 – twierdzi Harvey Pollack, specjalista od statystyk NBA. – Tymczasem pamiętam, że w jednym spotkaniu naliczyłem Wiltowi aż 25 „czap”.

Wilt Chamberlain twierdził, że w swojej najlepszej formie fizycznej mógł pobić rekord świata w dziesięcioboju. Niektórzy pukają się w czoło, ale wytrzymałością urodzony w Filadelfii koszykarz bił na głowę wszystkich dzisiejszych herosów basketu. W sezonie zasadniczym 1961/62 przebywał na parkiecie średnio przez 48,5 minuty. To więcej niż pełne cztery kwarty! „Dippy” od początku do końca zagrał w 79 z 80 spotkań regular season, a 8 minut i 33 sekundy jednego ze starć opuścił tylko ze względu na otrzymanie dwóch przewinień technicznych za obrażenie sędziego. Pomimo tamtego incydentu, arbitrzy nigdy się jednak nie skarżyli na Chamberlaina i lubili prowadzić spotkania z jego udziałem. – Wiele razy kiedy używałem gwizdka, Wilt chwalił mnie pomimo tego, że odgwizdywałem jego przewinienie – mówi Norm Drucker, wieloletni arbiter NBA. – Rywale sprytnie go popychali, ale on nigdy się nie skarżył, ani się nie mścił. Po prostu grał w basket. Śledzę zawodową koszykówkę od chwili powstania NBA, czyli od 1946 roku i Wilt to zdecydowanie najlepszy center, jakiego miałem okazję podziwiać w akcji. Zbliżyć się do jego poziomu potrafił jedynie Kareem Abdul-Jabbar.

Z play-offs 1961/62 Wojownicy pożegnali się w finale Wschodu po porażce 3-4 z Boston Celtics. Największe wydarzenie tamtej kampanii miało jednak miejsce jeszcze w sezonie zasadniczym, a konkretnie 3 marca 1962 w hali Hershey Sports Arena, położonej… ponad sto trzydzieści kilometrów od Filadelfii. W ramach promocji ligi zespoły rozgrywały bowiem część swoich domowych spotkań w innych miastach. Otóż właśnie tamtego dnia, przed zaledwie czterotysięczną publicznością, Wilt Chamberlain zdobył dokładnie 100 (!!!) punktów w wygranym przez Warriors 169:147 starciu z New York Knicks.

Michael Jordan w jednym meczu NBA potrafił uzbierać maksymalnie 69 „oczek”. David Robinson rzucił kiedyś 71 punktów, a Kobe Bryant 81. Wszystkim im daleko jednak do wyczynu „Dippy’ego” i prawdopodobnie nigdy nie pojawi się zawodnik, który będzie w stanie pobić osiągnięcie wybitnego środkowego rodem z Filadelfii. – Nadejdzie chwila, w której Wilt zdobędzie 100 „oczek” – twierdził rozgniewany coach Warriors po porażce z Los Angeles Lakers w grudniu 1961 roku, kiedy to licznik punktów „Dippy’ego” zatrzymał się na liczbie „78”. Tylko nieliczni potraktowali wówczas słowa trenera poważnie, bo już tamta zdobycz centra Wojowników budziła niesłychany podziw.

Przed starciem z nowojorczykami chłopcy Franka McGuire’a mieli dwa dni odpoczynku, co jak na warunki NBA jest sporym komfortem. Wilt, jak to on, nie zamierzał leżeć na kanapie i czytać książek. Wolny czas spożytkował na chwile zapomnienia u boku przedstawicielek płci pięknej. W noc poprzedzającą mecz nie zmrużył nawet oka i o ósmej rano wsiadł w pociąg do Filadelfii. „Szczudło” nie mieszkał bowiem w rodzinnym mieście, a na treningi oraz mecze dojeżdżał z… Nowego Jorku. – W pociągu nie mogłem spać, bo bałem się, że obudzę się gdzieś w Wirginii – opowiadał. – Kiedy dotarłem na miejsce, autobus zabrał całą drużynę do Hershey. Zespół przybył do Hershey Sports Arena o siedemnastej, trzy godziny przed rozpoczęciem widowiska, które otwierało starcie Harlem Globetrotters z teamem złożonym z futbolistów Philadelphia Eagles i Baltimore Colts. Warriors i Knicks wybiegli na parkiet dokładnie o dwudziestej pierwszej trzydzieści.

W dzisiejszych czasach na każdym spotkaniu ligi zawodowej obecna jest telewizja, a transmisje przekazywane są do ponad stu krajów na całym świecie. Najciekawsze akcje wszystkich meczów można bez problemu obejrzeć w internecie lub na specjalnym kanale NBA TV. 3 marca 1962 roku kibice nieobecni na starciu Philadelphii Warriors z New York Knicks musieli zadowolić się sprawozdaniem radiowym, gdyż w wypełnionej zaledwie do połowy hali w Hershey nie było żadnej kamery. Nikt wówczas nie przypuszczał, że w czasie jednego z wielu spotkań sezonu zasadniczego ustanowiony zostanie rekord wszech czasów w liczbie punktów zdobytych przez jednego zawodnika w pojedynczym meczu. „Dippy” w pierwszej kwarcie uzbierał aż 22 „oczka” i przyznał po fakcie, że czuł, iż tamtego wieczora dokona czegoś spektakularnego, ale jak się później okazało, przebił swoje oczekiwania ze znaczną nawiązką: – W ogóle nie myślałem, że zdobędę wiele punktów, ale gdy trafiłem dziewiąty rzut wolny z rzędu, miałem nadzieję na pobicie rekordu na linii osobistych.

Po pierwszej połowie Wojownicy prowadzili z Knicks 79:68, a Wilt miał na koncie 41 „oczek” i wyglądał na szalenie zmotywowanego do rozprawienia się ze swoim rekordem, ustanowionym w starciu z Jeziorowcami. – „Dippy” zawsze nosił gumowe opaski na nadgarstku – wspomina Paul Arizin. – Podczas naszego poprzedniego starcia z Knicks wszyscy rywale wyszli na parkiet w takich opaskach, chcąc zapewne wkurzyć Wilta. Inną motywacją dla Chamberlaina mógł być środkowy nowojorczyków, Darrall Imhoff, słynący ze wspaniałej gry defensywnej. „Szczudło” uwielbiał udowadniać obrońcom, że może zrobić z nimi dosłownie wszystko.

Na dziesięć minut przed końcową syreną Wilt miał w dorobku 75 punktów, a jego koledzy zrywali się z ławki rezerwowych po każdym celnym rzucie. Nowy rekord wyraźnie wisiał w powietrzu. Po podaniu od Guya Rodgersa i celnej próbie z odchylenia osiągnięcie przeciwko Los Angeles Lakers stało się historią. Gdy Chamberlain zdobywał osiemdziesiąte czwarte oczko, sprawozdawca radiowy Bill Campbell rzekł do swoich słuchaczy: – Jeśli w pobliżu ciebie jest ktoś, kto nas nie słucha, zawołaj go natychmiast do odbiornika. W ten sposób wszyscy staniemy się częścią historii. Publika reagowała niesłychanie żywiołowo na każde dotknięcie piłki przez „Szczudło”. Wszyscy mieli bowiem w głowach, iż zawodnik gospodarzy może uzbierać magiczną liczbę 100 „oczek”, która jeszcze niedawno wydawała się niemożliwa do zdobycia przez jednego człowieka na poziomie NBA. Knicks byli tak przestraszeni możliwą kompromitacją swojej defensywy, że za wszelką cenę starali się odcinać Chamberlaina od podań i maksymalnie wydłużali swoje akcje. Na trzy i pół minuty przed końcem czwartej kwarty „Szczudło” miał w dorobku 89 punktów. – Dzieciaki krzyczą: chcemy setki, chcemy setki! – mówił do mikrofonu podekscytowanym głosem Bill Campbell.

Zegar odliczający czas powoli zbliżał się do zera, a „Dippy” zdobywał punkt za punktem. Po klasycznym fadeaway’u miał 92 „oczka”, a dziewięćdziesiąty ósmy punkt uzyskał dzięki pięknemu slam-dunkowi. Chwilę później pękła magiczna setka. – Zrobił to! – wykrzyczał Bill Campbell. – Fani wybiegli na parkiet i przerwali spotkanie. Ludzie biegają po boisku. Sto punktów Wilta Chamberlaina. Gra wstrzymana. Kibice go dopingują i poklepują. Koledzy z drużyny otoczyli Wilta. Fani wracają na trybuny. 46 sekund do końca. Najbardziej niesamowita dyspozycja strzelecka wszech czasów. Sto punktów „Dippy’ego”. „Szczudło” był tak oszołomiony całym zamieszaniem wokół swojej osoby, że później opowiadał, iż mecz z Knicks nigdy nie został wznowiony i pozostaje jedynym w historii NBA, który zakończył się przed czasem. Ludzie często wierzyli w jego opowieści, a z uwagi na brak zapisu wideo nie mogli ich zweryfikować. – Wilt siedział w moim biurze w 1990 roku i włączyłem mu część zapisu relacji radiowej z tamtego spotkania – wspomina Todd Caso, producent NBA Entertainment. – Przesłuchaliśmy wspólnie tamte 46 sekund. Chamberlain nie mógł uwierzyć, że to prawda. „W ogóle tego nie pamiętam”, powiedział tylko.

Mecz pomiędzy Philadelphią Warriors a New York Knicks z 3 marca 1962 roku przyniósł „Dippy’emu” jeszcze osiem innych rekordów, w tym: najwięcej celnych rzutów (36), najwięcej punktów w połowie (59), najwięcej oddanych prób (63), najwięcej „oczek” w kwarcie (31) oraz… najwięcej celnych rzutów wolnych (28). Chamberlain po starciu w Hershey znalazł się w blasku chwały niczym gwiazda Hollywood, lecz gwiazdą starał się pozostawać jedynie na parkiecie. W pomeczowych wywiadach był skromny i doceniał wkład swoich kolegów z drużyny w to wiekopomne osiągnięcie: – Zdobycie tylu punktów byłoby niemożliwe, gdybym partnerzy nie karmili mnie podaniami. Gdy dziś wspomina się „Dippy’ego”, wszyscy zachwycają się jego 100-punktowym meczem, ale sam środkowy Wojowników nie uważał tamtej zdobyczy za swoje najważniejszy sukces indywidualny, gdyż bardziej cenił 55 zebranych piłek przeciwko Billowi Russellowi oraz swoją średnią punktową z kampanii 1961/62, która wyniosła dokładnie 50,4.

Harvey Pollack tuż po spotkaniu z Knicks wparował do szatni Warriors, wyrwał z notesu kartkę, nabazgrał na niej liczbę „100” i wręczył Wiltowi. Zdjęcie autorstwa Paula Vathisa, przedstawiające legendarnego centra trzymającego ten świstek papieru, jest dziś jedną z najsłynniejszych fotografii w dziejach koszykówki. Żona Pollacka żartowała później, że nigdy nie widziała bardziej starannego pisma swojego męża. – Nie było lepszej okazji do uzbierania wielu asyst niż tamta noc – wspomina Guy Rodgers, autor 20 kluczowych podań. – Jedyne co musiałem zrobić, to dostarczyć piłkę „Dippy’emu”.

Obecnie często zdarzają się spotkania, w których cała drużyna nie jest w stanie uzbierać 100 punktów. Wilt Chamberlain dokonał tego w pojedynkę i prawdopodobnie pozostanie wiecznym rekordzistą w tym elemencie, bo nawet jeśli jakieś spotkanie zostanie przedłużone o dziesięć dogrywek, to nie znajdzie się gracz, który byłby w stanie w całości wytrzymać jego trudy. „Dippy” był tylko jeden, a jego wyczyn do dnia dzisiejszego jest chętnie wspominany i szeroko komentowany. Chociaż 3 marca 1962 roku w Hershey Sports Arena zasiadło tylko niewiele ponad cztery tysiące kibiców, znacznie więcej osób wspomina dziś jak to z trybun obserwowało poczynania magicznego Wilta Chamberlaina. Zdarzali się też tacy, którzy w towarzystwie głównego aktora tamtego widowiska potrafili opowiadać jak dopingowali go w… nowojorskiej Madison Square Garden. – Kiedy ktoś twierdzi że był na tamtym meczu, nigdy nie neguję jego słów – zwierzał się „Dippy”. – Staram się, żeby mój rozmówca zawsze czuł, że rzeczywiście tam był. Mówię tylko: „Byłeś tam? Wow, super, to zupełnie tak jak ja”.

Pomiędzy San Francisco a Filadelfią

W 1952 roku Eddie Gottlieb nabył zespół Philadelphia Warriors za dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. Dziesięć lat później mężczyzna sprzedał Wojowników pewnemu biznesmenowi za wielokrotność tej kwoty.

Sumy, o których mowa w dzisiejszych czasach brzmią śmiesznie, lecz w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych siła nabywcza amerykańskiej waluty była nieporównywalnie większa. Dość powiedzieć, że Wilt Chamberlain też zarabiał w tysiącach „baksów”, a będąc praktycznie na początku kariery dorobił się bentleya, klubu jazzowego, kamienicy w Nowym Jorku, konia wyścigowego oraz ziemi, na której planował wybudować kompleks apartamentów. Człowiekiem, któremu Eddie Gottlieb sprzedał filadelfijski zespół, był Matty Simmons. Mężczyzna postanowił przenieść drużynę do San Francisco.

Czwarte pod względem ludności miasto w stanie Kalifornia nie miało tradycji w zawodowym baskecie, a niemal całą uwagę fanów sportu skupiali baseballiści Giants oraz futboliści 49ers. Koszykarze natomiast musieli grać w niezbyt reprezentacyjnej hali Cow Palace. – Nasze mecze trzeba było upychać pomiędzy pokazami rodeo – wspomina Franklin Mieuli, jeden z mniejszościowych udziałowców klubu. – Śmierdziało tam jak w stodole. Pomimo tych przeciwności, „Dippy’ego” ciągnęło do San Francisco. Grając dla Warriors mających siedzibę w Filadelfii, na mecze i treningi dojeżdżał z Nowego Jorku. Tym razem jednak ulokował się na miejscu, zauroczony pięknymi widokami, słoneczną pogodą oraz doskonałymi restauracjami.

Nad Oceanem Spokojnym Wiltowi nie podobało się jedno – uprzedzenie do Murzynów. Ze względu na swój kolor skóry, legendarny center miał problem z… kupnem mieszkania. Chamberlain upatrzył sobie przepiękny apartament z widokiem na ocean, wart obecnie ponad milion „zielonych”. – Złożyliśmy ofertę opiewającą na taką kwotę, jaką życzył sobie ogłoszeniodawca – opowiada Harry Cox, agent nieruchomości. – Została ona odrzucona, kiedy sprzedający dowiedział się, że nabywcą ma być Wilt. Nie chciał sprzedawać mieszkania Afroamerykaninowi. Właściciel apartamentu w związku z nagonką medialną wkrótce zmienił zdanie, ale koszykarz nie był już zainteresowany jego ofertą, kupując przytulny dom w Twin Peaks.

San Francisco Warriors pomimo usilnych starań Dippy’ego nie byli w stanie sięgnąć po mistrzowski tytuł. W rozgrywkach 1962/63 nie awansowali nawet do play-offs, a w kolejnych pod wodzą Aleksa Hannuma dotarli aż do wielkiego finału, lecz tam czekali na nich niezatapialni Boston Celtics i rozbili ich w serii 4-1. O sile ekipy z Kalifornii oprócz syna Olivii i Williama decydowali tacy zawodnicy jak: Tom Meschery, Wayne Hightower, Guy Rodgers, Al Attles, Gary Phillips oraz Nate Thurmond. – Wilt był dla mnie bardzo miły w moim debiutanckim sezonie – wspomina ten ostatni. – Pojechaliśmy jego bentleyem na festiwal jazzowy do Monterey tylko we dwóch. Dzięki niemu poznałem również Kim Novak. On w ogóle nie zaprzątał sobie głowy hierarchią w zespole. Albo kogoś lubił, albo nie.

W teamie z Kalifornii Chamberlain najbardziej kumplował się z Guyem Rodgersem i Alem Attlesem. Tak naprawdę jednak miał kolegów w każdym mieście związanym z NBA i więcej czasu spędzał w towarzystwie przyjaciół spoza zespołu. – Nie jest też tajemnicą, że bardzo lubił dziewczyny – dodaje Thurmond. – Ja również byłem kawalerem, więc często szliśmy razem coś przekąsić, a potem udawaliśmy się do klubu. Nie wychodziliśmy jednak wspólnie każdej nocy, gdyż Wilt lubił również mieć odrobinę prywatności. Jak na człowieka o słusznych rozmiarach, „Dippy” nie narzekał nigdy na brak apetytu. – Widziałem kiedyś jak zjadł całą szarlotkę i wypił jakieś siedem litrów mleka – opowiada Tom Meschery. – W przerwie meczu mógł wypić w szatni prawie dwa litry mleka lub 7-upa, a po spotkaniu dwa razy tyle – dodaje Matty Guokas. Środkowy Wojowników w ciągu dnia spożywał sześć tysięcy kalorii, a na parkiecie potrafił jednorazowo zrzucić nawet pięć i pół kilograma.

Chamberlain jak na prawdziwego sportowca przystało nigdy nie lubił przegrywać. Jako dorosły facet potrafił oszukiwać nawet grając w pasjansa z synami swojego agenta od nieruchomości. – Ciągle mu powtarzaliśmy: „nie możesz tego robić!”– wspomina Harry Cox. – On po prostu nie znosił porażek. Jako zawodnik ekipy z San Francisco, „Dippy” sięgnął po dwie kolejne korony króla strzelca ligi, choć jego średnia zaczęła wyraźnie spadać i w kampanii 1963/64 wyniosła „tylko” 36,9 punktu. Urodzony w Filadelfii środkowy wciąż rządził również na tablicach, a 22,3 zbiórki osiągane w wyżej wymienionym sezonie dało mu drugie miejsce w lidze, tuż za Billem Russellem. Latem 1964 roku Wilt ponownie zaczął przebąkiwać coś o zakończeniu kariery zawodowego koszykarza, tym razem argumentując to chęcią spróbowania swoich sił w… futbolu amerykańskim. Swoich planów jednak ostatecznie nie zrealizował.

W przerwie międzysezonowej „Dippy” wziął udział w tradycyjnym turnieju im. Holcombe’a Ruckera, z którego dochód przeznaczono na stypendia sportowe dla biednej młodzieży z Harlemu. W zmaganiach pojawiło się wielu słynnych zawodników, a wieczory często bardzo się dłużyły ze względu na pomeczowe spotkania w apartamencie Wilta na Manhattanie. Właśnie wówczas Chamberlain poznał utalentowanego środkowego Power Memorial Academy, którym okazał się Lew Alcindor, znany dziś jako Kareem Abdul-Jabbar. Choć w późniejszych latach panowie powiedzieli o sobie nawzajem wiele gorzkich słów, to wtedy doświadczony center polubił młodzieńca, dając mu nawet trochę ubrań ze swojej kolekcji.

San Francisco Warriors przegrali aż szesnaście z dwudziestu jeden spotkań otwierających kampanię 1964/65. Wilt Chamberlain tuż przed startem rozgrywek zaczął skarżyć się na silne bóle brzucha i z tego powodu opuścił kilka starć. Doktor Stan Lorber spędził wiele czasu na badaniach, zanim udało mu się znaleźć przyczynę dolegliwości koszykarza. Początkowo lekarze podejrzewali u centra atak serca i chorobę wieńcową, lecz ostatecznie okazało się, że to zapalenie trzustki. – Od tego czasu Wilt nie sięgał już po mocny alkohol – mówi Lorber. – Mógł pić wino czy szampana, ale nie w nadmiarze i nie na pusty żołądek. Gazety donosiły, że w wyniku choroby koszykarz schudł prawie dwadzieścia trzy kilogramy, lecz jego lekarz usilnie temu zaprzeczał, twierdząc iż Chamberlain stracił maksymalnie siedem kilo.

Pomimo tego, że w poprzednich rozgrywkach Wojownicy grali w wielkim finale NBA, klub przynosił straty. Chcąc dbać o kondycję finansową zespołu, włodarze nie mogli sobie pozwolić na dłuższe utrzymywanie asa pokroju Wilta Chamberlaina, bez którego nie mógł się odbyć żaden Mecz Gwiazd. W związku z tym w styczniu 1965 roku „Dippy” trafił do nowego zespołu z Filadelfii, 76ers, w zamian za Lee Shaffera, Paula Neumanna, Conniego Dierkinga oraz sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Był to pierwszy przypadek w historii ligi, kiedy aktualny lider klasyfikacji strzelców zmienił drużynę w trakcie rozgrywek.

Właścicielami Philadelphii 76ers byli Isaac Richman oraz Irv Kosloff, obaj blisko związani z Eddiem Gottliebem. Pierwszy pracował jako prawnik, a drugi słynął z dobrego nosa do interesów. W kuluarach mówiło się, że obaj to podstawieni ludzie Gottlieba, gdyż ten wciąż posiadał część udziałów w Wojownikach, w związku z czym nie mógł oficjalnie być współwłaścicielem drugiego teamu. Pozyskanie „Dippy’ego” specjalnie jednak nie odmieniło oblicza ekipy z Pensylwanii, która zakończyła regular season z bilansem 40-40, docierając następnie w play-offs do finału Wschodu, gdzie została pokonana 4-3 przez… Boston Celtics.

Dzięki transakcji pomiędzy Warriors a Siedemdziesiątkami Szóstkami Wilt znów mógł grać dla rodzinnego miasta, choć w rzeczywistości nie skakał z radości z tego powodu. Wciąż cenił swoją prywatność, dlatego na mecze i treningi do Pensylwanii dojeżdżał z Nowego Jorku, identycznie jak przed przeprowadzką do Kalifornii. Ponadto koszykarz czuł się niedoceniany przez prasę. Bił wszelkie rekordy indywidualne, ale wytykano mu to, że nie zdobył jeszcze mistrzowskiego tytułu, i że potrafił grać tylko w okolicach podkoszowych oraz nie lubił dzielić się piłką. – Byłem w tej lidze od sześciu lat – mówił. – Za każdym razem wygrywałem klasyfikację strzelców, czterokrotnie okazywałem się najlepszym zbierającym i trzy razy rzucałem z najwyższą skutecznością, a słyszę w kółko tylko: „Wilt Chamberlain jest dunkerem”.

„Dippy” niekoniecznie cieszył się z powrotu do Filadelfii, ale miłości tamtejszych fanów nie zamieniłby na nic innego. W dniu swojego debiutu w barwach 76ers został przywitany przez kibiców piętnastominutową wrzawą, po czym trudno mu było ukryć łzy. Niestety uwielbienie fanów nie szło w parze ze zdrowiem i pod koniec rozgrywek 1964/65 znów dała znać o sobie trzustka.

W kampanii 1965/66 machina Dolpha Schayesa wreszcie zaczęła należycie funkcjonować, osiągając bilans 55-25, dający przepustkę do finału Wschodu, gdzie tradycyjnie trzeba było zmierzyć się z Boston Celtics. Siłę napędową teamu z Pensylwanii obok Wilta stanowili Hal Greer, Chet Walker, Billy Cunningham, Wali Jones, Luke Jackson i Dave Gambeeanowili, lecz Celtowie znów zwyciężyli, tym razem aż 4-1. „Dippy” często potrafił totalnie zdominować Billa Russela, ale Red Auerbach mając w składzie takie gwiazdy jak Sam Jones czy John Havlicek specjalnie się tym nie przejmował. Chamberlainowi na osłodę pozostała druga w karierze statuetka MVP regular season, którą dały mu najlepsze w całej lidze średnie punktów (33,5) i zbiórek (24,6). Frustracja jednak pozostała.

Syn Olivii oraz Williama jako głównego winowajcę porażek 76ers widział Dolpha Schayesa, który jego zdaniem nie nadawał się do prowadzenia profesjonalistów. Środkowy ekipy z Filadelfii twierdził na łamach mediów, że podczas treningów coach nakazuje zawodnikom biegać okrążenia wokół boiska po każdym nieudanym zagraniu. Chamberlain miał również dość ciągłego zamieszania wokół swojej osoby, pstrykania sobie fotek z fanami oraz innych „atrakcji” towarzyszących sławie. – Kiedy byłem młody, lubiłem to – zwierzał się. – Ale teraz to już dla mnie za wiele i czuję się przez to coraz bardziej smutny i samotny.

Poza parkietem „Dippy” prowadził bardzo aktywne życie. Wprost ubóstwiał szybką jazdę samochodem. – W ogóle nie włączam radia, gdyż uwielbiam dźwięk toczących się kół – mówił. Poza sezonem tradycyjnie dołączał do ekipy Harlem Globetrotters, a z miasta do miasta często podróżował autem w samotności. Chwalił się, że przejechał Stany Zjednoczone wzdłuż i wszerz około czterdziestu razy, nierzadko osiągając na trasie prędkość ponad dwustu dwudziestu kilometrów na godzinę. Twierdził, że pokonał drogę z Nowego Jorku do Los Angeles w trzydzieści sześć godzin i dziesięć minut, co przez pewien czas było rekordem, który pobił dopiero Dan Gurney – profesjonalny kierowca wyścigowy. Ciągle mówił o tym, że chciałby spróbować swoich sił w rywalizacji na torze, lecz nigdy nie udało mu się zrealizować tego marzenia. – Wilt potrzebował bardzo mało snu – opowiada Stan Lorber. – Potrafił przejechać ze wschodniego wybrzeża na zachodnie bez postoju w motelu, utrzymując średnią prędkość na poziomie stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Pewnego razu Chamberlain zabrał swojego przyjaciela, Ala Domenico, na przejażdżkę swoim Maserati. – Jeśli ten pojazd miałby skrzydła, wznieślibyśmy się w powietrze – wspomina mężczyzna. – Nigdy nie wsiadłem do niego ponownie. Policjanci wielokrotnie zatrzymywali Wilta za przekroczenie dozwolonej prędkości i w większości przypadków nie wyciągali wobec niego żadnych konsekwencji. Koszykarz nie zawsze mógł jednak liczyć na specjalne traktowanie i pewnego razu stracił prawo jazdy na cały miesiąc.

W połowie lat sześćdziesiątych Wilt Chamberlain inkasował w NBA sto tysięcy dolarów za sezon gry, co czyniło go najlepiej opłacanym zawodowym sportowcem. Na wieść o tym Bill Russell wybrał się do włodarzy Boston Celtics, prosząc o podwyżkę pensji do… stu jeden tysięcy „zielonych”. Fakty są jednak takie, że choć ekipa ze stanu Massachusetts notorycznie detronizowała zespoły Wilta w play-offs, to Russell nigdy nie zarobił na parkiecie więcej od „Dippy’ego”. – Mamy w drużynie znakomitego atletę – mówił Isaac Richman, właściciel Siedemdziesiątek Szóstek. – Ze względu na swój wzrost nie jest on jednak odpowiednio doceniany. Wilt może się zmierzyć na rękę z kimkolwiek, skakać wzwyż oraz biegać przez płotki lub po płaskim z najlepszymi. Jednak tylko ludzie śledzący koszykówkę powiedzą: „to ze względu na jego wzrost”. Taka sytuacja sprawia, że Wilt jest wulkanem sprzecznych emocji. Chciałby stać się niższym zawodnikiem, żeby tylko móc w ten sposób udowodnić swoją wartość. Siedem sezonów w NBA bez mistrzowskiego tytułu wyraźnie sfrustrowało Wilta Chamberlaina. W sezonie 1966/67 nastąpił jednak długo oczekiwany przełom.

Pierwszy tytuł

W sierpniu 1966 roku „Szczudło” skończył trzydzieści lat, a nadal pozostawał bez tytułu mistrza NBA. W kampanii 1966/67 Siedemdziesiątki Szóstki wreszcie jednak osiągnęły ligowy szczyt.

Na stanowisku głównego coacha krytykowanego przez Wilta Dolpha Schayesa zastąpił Alex Hannum. Mężczyzna ten potrafił lepiej poukładać zespół z Pensylwanii, którego najsilniejsze ogniwa pozostały dokładnie takie same jak w poprzednich rozgrywkach. Oprócz Chamberlaina należeli do nich: Chet Walker, Luke Jackson, Hal Greer, Wali Jones oraz Billy Cunningham. 76ers w regular season wypracowali bilans 68-13, zdecydowanie najlepszy w całej NBA, a w play-offs wreszcie uporali się w finale Wschodu z Boston Celtics 4-1, by w serii decydującej o mistrzostwie pokonać 4-2… San Francisco Warriors, czyli poprzedni klub „Dippy’ego”.

Nowy trener traktował swoich podopiecznych jak prawdziwych mężczyzn, a nie jak uczniów. Dzięki temu zyskał szacunek Wilta i pozostałych chłopaków, co okazało się pierwszym kluczem do sukcesu. Drugim natomiast była nieco zmieniona rola „Szczudła” w zespole. Środkowy z numerem „13” zaakceptował fakt, że będzie oddawał mniej rzutów, a bardziej skupi się na defensywie. W związku z tym notował 24,1 punktu, 24,2 zbiórki oraz 7,8 asysty i pomimo spadku średniej „oczek” o prawie dziesięć sięgnął po drugą z rzędu, a trzecią w karierze statuetkę MVP sezonu zasadniczego.

Choć Chamberlain respektował Hannuma, to pomiędzy zawodnikiem a coachem wielokrotnie dochodziło do sporów. Kilkakrotnie atmosfera była na tyle gorąca, że prawie doszło do bójki. – Kiedy wszyscy siedzieli w szatni, oni zaczynali swoje – opowiada Billy Cunningham. – Alex jednak nigdy się nie wycofywał. Prowadził zespół w taki sposób, żeby wszyscy wiedzieli, kto jest szefem. Pomimo wielu sprzeczek z trenerem, Wilt był jednak bardzo lubiany w drużynie. – Poza parkietem to był naprawdę towarzyski, miły oraz hojny facet – mówi Matt Goukas. – Myślę, że wszyscy go lubili. Był jednak również bardzo uparty i zawzięty. Prawdopodobnie wynikało to z kompleksów spowodowanych tym, iż fani wiecznie go nie doceniali.

W pamiętnych rozgrywkach 1966/67 „Dippy” otrzymał nagrodę MVP, ale nie pod każdym względem tamten sezon był dla niego perfekcyjny. Zmorę legendarnego środkowego stanowiły tradycyjnie rzuty wolne, które egzekwował ze słabą, 44-procentową skutecznością. Każdego roku próbował się doskonalić w tym elemencie, ale szło mu coraz gorzej. Potrafił mieć trzydzieści pięć celnych prób z pola z rzędu, lecz gdy stawał na linii osobistych, czar nagle pryskał.

Wszyscy członkowie mistrzowskiej ekipy 76ers powtarzają, że w tamtym czasie w zespole panowała znakomita atmosfera. Po części było tak zapewne dlatego, że Wilt wreszcie zdecydował się przenieść do Filadelfii. Koszykarz opuścił swój apartament w Nowym Jorku i wynajął luksusowe lokum w Center City. Dzięki przeprowadzce miał również okazje do częstszych spotkań z Markiem Kutsherem, synem Miltona, u którego pracował i grał w basket w wakacje jako nastolatek. Chłopak bowiem studiował na miejscowej uczelni – University of Pennsylvania. – Po prostu wychodziliśmy razem od czasu do czasu – wspomina Mark. – W ciągu całego swojego życia Wilt dorobił się grona przyjaciół, z którymi starał się utrzymywać normalne stosunki. Jednak za każdym razem, kiedy gdzieś razem szliśmy, cały świat zwalał mu się na głowę. Pewnego wieczoru udaliśmy się na imprezę do mojego bractwa studenckiego. Byli tam sami inteligentni ludzie, więc myślałem, że dadzą mu spokój. Ale nie – jak tylko się pojawiliśmy, wszyscy go otoczyli i zaczęli zasypywać pytaniami.

Patrząc na indywidualne notowania Wilta Chamberlaina można odnieść mylne wrażenie, że środkowy Siedemdziesiątek Szóstek z roku na rok coraz mniej dominował w lidze. Istotnie, „Dippy” zdobywał mniej punktów, lecz należy zauważyć, iż w kampanii 1961/62, kiedy wypracował nieprawdopodobną średnią 50,4 oczka, oddawał aż 35 procent rzutów całej drużyny. W mistrzowskiej dla 76ers kampanii autorstwa „Szczudła” było natomiast zaledwie 14 procent wszystkich prób zespołu z Filadelfii. – Wilt grał wtedy najlepszy basket w swojej karierze – ocenia Leonard Koppett z „New York Timesa”. Warto dodać, że uzyskany przez Siedemdziesiątki Szóstki bilans 68-13 stanowił wówczas najlepszy wynik w dziejach NBA. Co ciekawe, podopieczni Aleksa Hannuma osiągnęli go pomimo aż pięciu porażek z Boston Celtics.

Ekipa ze stanu Massachusetts od lat miała patent na team z Pensylwanii, notorycznie eliminując go z walki o najwyższe laury. Po spotkaniach w sezonie zasadniczym 1966/67 wydawało się, że historia się powtórzy, ale na szczęście dla „Dippy’ego” tym razem stało się inaczej. 76ers znakomicie otworzyli serię, zwyciężając 127:113. Wilt w tamtym starciu uzbierał quadruple-double, czyli poczwórną zdobycz dwucyfrową: 24 punkty, 32 zbiórki, 13 asyst oraz 12 bloków, których oficjalnie nie liczono. Po wygranej Siedemdziesiątek Szóstek 107:102 w meczu numer dwa w Boston Garden, Alex Hannum rzekł: – Wilt udowadnia, że jest najlepszym zawodnikiem, jaki kiedykolwiek się urodził. Dlatego też tak bardzo pragnę tego tytułu, bo chcę, żeby ostatecznie rozwiał wszelkie wątpliwości. Po trzech spotkaniach serii 76ers prowadzili już 3-0, potem złapali jednomeczową zadyszkę, by przed własną publicznością dokończyć dzieło zniszczenia i triumfować aż 140:116. Chamberlain po raz kolejny zachwycał swoją grą, kończąc starcie z dorobkiem 29 „oczek”, 36 zebranych piłek i 13 kluczowych podań. Tym razem Bill Russell miał naprawdę nietęgą minę.

– Polowałem na nich od dawna – mówił „Szczudło” po ostatnim meczu z Celtics. – Ciężko mi teraz opisać uczucia. Tak naprawdę dotrze to do mnie pewnie w lipcu lub sierpniu. W Filadelfii nikt jednak nie starał się przedwcześnie celebrować sukcesu, gdyż do wykonania głównego planu brakowało jeszcze kropki nad „i”, czyli wygranej serii przeciwko San Francisco Warriors. – Potrzebujemy jeszcze czterech zwycięstw. Nie możemy stracić koncentracji – apelował do kolegów Chamberlain.

Pod dwóch spotkaniach Siedemdziesiątki Szóstki prowadziły z Wojownikami 2-0. Kluczem do sukcesu okazała się defensywa. W spotkaniu numer dwa, wygranym przez 76ers 126:95, „Dippy” rzucił zaledwie 10 punktów przy tragicznej skuteczności 2/17 na linii rzutów wolnych, ale dołożył do tego aż 38 zbiórek i właściwie mógł być zadowolony ze swojego występu. – On sprawiał, że czasem baliśmy się oddawać rzuty – wspomina Nate Thurmond, ówczesny zawodnik Warriors. – Wilt stanowił naprawdę silne ogniwo ich defensywy, a przy takiej jak wtedy postawie obronnej jego partnerów, Wojownicy byli naprawdę ciężkim do pokonania teamem.

San Francisco Warriors nie znaleźli się w wielkim finale NBA przez przypadek. Mieli w składzie Ricka Barry’ego, króla strzelców ligi, a na ławce trenerskiej Billa Sharmana – czołowego zawodnika Boston Celtics w latach 1951-61. – Jeśli to nie jest najlepszy zespół w historii koszykówki, to na pewno znajduje się w trójce najlepszych – mówił o rywalach Sharman w trakcie finałów w 1967 roku. Po dwóch spotkaniach w Pensylwanii seria przeniosła się do Kalifornii, gdzie najpierw triumfowali gospodarze, a potem goście. 23 kwietnia w Convention Hall mogło już nastąpić rozstrzygnięcie, lecz Wojownicy uciekli spod topora, zwyciężając 117:109. Następnego dnia jednak nie zdołali już tego powtórzyć i Wilt Chamberlain mógł się cieszyć ze swojego pierwszego mistrzowskiego tytułu. Ekipa z San Francisco w końcowych sekundach próbowała przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę, lecz perfekcyjna obrona gospodarzy sprawiła, że będący w posiadaniu piłki Rick Barry został „uwięziony”, nie mogąc ani oddać rzutu, ani podać piłki któremuś z kolegów.

Philadelphia 76ers w sezonie 1966/67 byli najlepszą drużyną w NBA, a Wiltowi Chamberlainowi trzeba było wreszcie odkleić łatkę wiecznego przegranego. – Mogę powiedzieć, że wspaniale jest być częścią najlepszego zespołu koszykarskiego na świecie – mówił na gorąco legendarny center. – Kiedy zostajesz mistrzem, czujesz coś, co ciężko jest opisać przy pomocy słów. Masz wrażenie, jakby wewnętrzny blask mówił ci, że jesteś najlepszy.

W finałowym starciu z Wojownikami „Dippy” ponownie stanął na wysokości zadania i uzbierał 24 punkty oraz 23 zbiórki. Choć we wcześniejszych meczach z Warriors na linii rzutów wolnych miał dramatyczną, 25-procentową skuteczność, to w samej końcówce meczu na wagę tytułu nie zawiódł i wykorzystał obie próby, które miał. Zawodnik doskonale wiedział, jakie konsekwencje może nieść za sobą słabe egzekwowanie osobistych, dlatego na osiem godzin przed rozpoczęciem meczu numer sześć przeciwko Warriors pojawił się w hali, żeby ćwiczyć rzuty za jeden punkt. Jak się później okazało, trening był opłacalny.

Wilt Chamberlain na początku lat sześćdziesiątych prezentował się na parkiecie niczym nadczłowiek, lecz w pojedynkę nie był w stanie poprowadzić swojego zespołu do tytułu. W kampanii 1966/67 sprawdziło się stare porzekadło, mówiące iż w koszykówce liczy się przede wszystkim zgrany team. Warto wspomnieć, że drugi strzelec Siedemdziesiątek Szóstek, Hal Greer, zdobywał średnio o zaledwie 2 „oczka” mniej niż „Dippy”. Trzeci w tej klasyfikacji, Chet Walker, dokładał natomiast aż 19,3 punktu. Urodzony w Filadelfii „Szczudło” po raz pierwszy w karierze musiał ustąpić z tronu króla strzelców NBA, oddając palmę pierwszeństwa Rickowi Barry’emu, a samemu plasując się na dopiero piątej pozycji w tym elemencie. Środkowy 76ers wygrał jednak klasyfikację rebounderów, dokonując tego po raz szósty w ciągu ośmiu sezonów spędzonych na parkietach ligi zawodowej.

Koszykarze z Filadelfii hucznie celebrowali mistrzostwo już w szatni, a potem impreza przeniosła się do sali bankietowej hotelu Jack Tar. – To będzie moja pierwsza i jedyna przemowa – zaczął Alex Hannum, trzymając w rękach piłkę do koszykówki. – Właśnie tą piłką wygraliśmy dzisiaj mistrzostwo. Wszyscy się na niej podpisaliśmy i teraz chciałbym ją przekazać człowiekowi, bez którego na pewno by nas tutaj nie było. Weź ją, Wilt. „Szczudło” podszedł do coacha, po czym dodał: – To należy się tylko jednemu człowiekowi, panu Richmanowi. Chamberlain oddał piłkę w ręce rodziny nieżyjącego już wtedy współwłaściciela Siedemdziesiątek Szóstek i znajduje się ona w jej posiadaniu do dnia dzisiejszego.

Fani koszykówki wciąż toczą dyskusje na temat najlepszej drużyny koszykarskiej w dziejach. Jedni uważają za taką Boston Celtics pod wodzą Reda Auerbacha. Inni wskazują na Chicago Bulls z Michaelem Jordanem w składzie, prowadzonych przez Phila Jacksona. Jeszcze inni zwracają natomiast uwagę na to, że w 1992 roku na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie zagrała reprezentacja Stanów Zjednoczonych nazywana „Dream Teamem”, w której zagrało aż jedenastu zawodników wprowadzonych do Koszykarskiej Galerii Sław im. Jamesa Naismitha. Są jednak na świecie również ludzie, którzy twierdzą, że najlepszym teamem w historii nie jest żaden z powyższych i stawiają na Philadelphię 76ers z sezonu 1966/67, dowodzoną przez Aleksa Hannuma i dysponującą takim zawodnikiem jak Wilt Chamberlain, który reprezentowanym poziomem sportowym wyprzedzał swoją epokę. – Wilt to jeden z najlepszych sportowców, jakich zna historia – mówi ówczesny coach Siedemdziesiątek Szóstek. – Wiele osób uważa tamtych 76ers za najlepszy zespół wszech czasów – dodaje Bill Sharman. – Jeśli nim nie są, to plasują się co najmniej w pierwszej trójce. Leonard Koppett zauważa: – Chamberlain przebył długą drogę, która potwierdziła stare koszykarskie porzekadło, mówiące że jeden zawodnik nie jest w stanie sam wygrać tytułu bez względu na to jak świetnie będzie grał, ale odpowiedni partnerzy przy dominatorze oznaczają wywalczenie mistrzostwa. Tak funkcjonowały drużyny zbudowane wokół Mikana czy Russella i tak się stało w przypadku Wilta.

Krąży powszechna opinia, że w zamierzchłych czasach nie dało się zarobić na sporcie. Nic bardziej mylnego, a „Dippy” jest tego najlepszym przykładem. W połowie października 1967 roku koszykarz podpisał z Siedemdziesiątkami Szóstkami roczny kontrakt, opiewający na zawrotną wówczas sumę dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Do tamtej pory żaden inny zawodnik sportów zespołowych nie zarobił więcej, a wśród zawodowych sportowców na lepsze gaże mogli liczyć jedynie topowi bokserzy. Choć suma jak na koniec lat sześćdziesiątych była ogromna, negocjacje nie obyły się bez komplikacji. Do tamtej pory „Szczudło” wszelkie kwestie finansowe omawiał z Ikem Richmanem, lecz po jego śmierci prowadził rozmowy z Ivem Kosloffem, który zakwestionował umowę pomiędzy nieżyjącym współwłaścicielem a centrem, według której Richman obiecał Chamberlainowi 25 procent udziałów w klubie.

Przystanek LA

Choć „Dippy” bardzo tego pragnął, Philadelphia 76ers nie powtórzyli już więcej takiego sezonu jak 1966/67. W kolejnych rozgrywkach podopieczni Aleksa Hannuma zostali brutalnie zrzuceni z tronu.

Po ukończeniu trzydziestego roku życia wielu zwykłych ludzi zmaga się z różnymi przewlekłymi bólami, więc trudno się dziwić, kiedy podobne przypadłości dopadają zawodowego sportowca o wzroście 216 centymetrów i dość nietypowej budowie ciała. Przystępując do kampanii 1967/68 zawodnik ekipy z Filadelfii miał podpisany rekordowy kontrakt, na który zapracował naprawdę ciężkimi treningami przez około dwadzieścia lat. Oprócz zer na koncie dorobił się jednak również bólu piszczeli, mięśni oraz kolan.

W związku z dolegliwościami, z roku na rok Chamberlain coraz bardziej zmieniał styl gry. Rzucał z podobną skutecznością jak w młodości, lecz oddawał zdecydowanie mniej prób, przez co kończył spotkania z wyraźnie mniejszym dorobkiem. Kiedy jednak było trzeba, brał się w garść i potrafił uzbierać 68 „oczek” w jeden wieczór, by kolejnego dołożyć jeszcze 47. W regular season zdobywał średnio 24,3 punktu, 23,8 zbiórki i 8,6 asysty, prowadząc Siedemdziesiątki Szóstki do najlepszego w całej lidze bilansu 62-20. Znów odebrał statuetkę MVP, a także zagrał w tradycyjnym Meczu Gwiazd. Fani nie zawsze jednak akceptowali jego nowe oblicze. – Kiedy zdobywam 10 czy 15 „oczek” i wygrywamy, wtedy nikt nie narzeka – mówił Wilt. – Ale gdy dzieje się to samo i ponosimy porażkę, wówczas wszyscy winą obarczają mnie.

Wielu gwiazdorów basketu jest bardzo zapatrzonych w siebie. „Szczudło” zawsze lubił się chwalić swoimi rekordami, lecz nigdy nie zapominał o ludziach, którzy wspierali go w drodze na szczyt. Po zdobyciu punktu numer 25 000 na parkietach NBA zabrał ze sobą piłkę, którą rozgrywano tamto spotkanie, po czym napisał specjalną dedykację i podarował pamiątkę doktorowi Stanowi Lorberowi. – To bardzo miłe – odparł lekarz na gest koszykarza. – Doceniam to, lecz dlaczego dajesz ją właśnie mnie? – Przez te wszystkie lata uświadomiłem sobie, że rekordy i pamiątki są ważniejsze dla moich przyjaciół niż dla mnie – odpowiedział Wilt. – Nie potrzebuję tego, żeby chełpić się swoimi dokonaniami. Przecież wszystko jest zapisane w księgach rekordów.

W pierwszej rundzie play-offs 76ers trafili na New York Knicks, pokonując ich w serii 4-2. Zespołowi ze stanu Pensylwania nie było jednak łatwo, gdyż rywalizację kończył morderczy maraton, podczas którego trzy spotkania zostały rozegrane w ciągu zaledwie trzech dni. Takie ustalenie terminarza gier wyraźnie nie spodobało się „Dippy’emu”, którego organizm coraz gorzej znosił takie obciążenia. – Nie chcę powiedzieć, że NBA to jedna wielka klika, ale nie wiem już co mam myśleć, kiedy każą nam grać trzy dni pod rząd – mówił Chamberlain. – Rywalizacja skończyła się w poniedziałek i teraz do piątku możemy odpoczywać, a przecież można to było rozwiązać w inny sposób. Rywalami 76ers w finale Wschodu mieli znów być Boston Celtics, których seria też zakończyła się wynikiem 4-2, a nie zawierała w sobie podobnego maratonu. Stąd też agresywna wypowiedź centra teamu z Filadelfii.

Martin Luther King to dla niemal wszystkich Afroamerykanów ikona walki z segregacją rasową. 4 kwietnia 1968 roku, na dzień przed pierwszym meczem finału NBA pomiędzy Philadelphią 76ers a Boston Celtics, pastor został zamordowany w Memphis przez swoich przeciwników. W związku z tym, że większość graczy pierwszych piątek obu zespołów stanowili Murzyni, terminowe rozegranie spotkania numer jeden stanęło pod wielkim znakiem zapytania. – Nie ma opcji, żebyśmy zagrali – powiedział Hal Greer do żony po tym, gdy dowiedział się o zamachu na afroamerykańskiego działacza. – Nie wiem jak reszta chłopaków się na to zapatruje, ale dla mnie koszykówka się w tej chwili nie liczy – mówił natomiast Chet Walker. Rzeczywistość zweryfikowała jednak plany zawodników i 5 kwietnia stawili się oni w komplecie na parkiecie The Spectrum. – Mecz powinien zostać odwołany ze względu na szacunek dla zmarłego – apelował Wilt Chamberlain, ale włodarze ligi go nie posłuchali. Siedemdziesiątki Szóstki przed własną publicznością uległy Celtom 118:128, a przełożone zostało dopiero starcie numer dwa w Boston Garden, które podobnie jak trzy kolejne padło już łupem zespołu z Filadelfii. – Pisałem sprawozdanie z meczu numer jeden, który odbył się zaledwie dzień po zabójstwie Martina Luthera Kinga – wspomina Leonard Koppett z „New York Timesa”. – To była najbardziej stonowana impreza sportowa, w jakiej było mi dane uczestniczyć.

Śmierć czarnoskórego pastora wywołała zamieszki w całych Stanach Zjednoczonych, w wyniku których zginęło szesnastu Afroamerykanów. Sytuacja wydawała się na tyle nieciekawa, że „Dippy” postanowił zabrać głos. – Oni postępują wbrew temu, co głosił King – powiedział Wilt w wywiadzie dla „New York Post”. – Doskonale o tym wiedzą. Jestem zdenerwowany, bo mam przyjaciół, którzy wierzą w siłę czarnoskórych. Wiem, że oni nie chcą krzywdzić białych, lecz niepokoi mnie to, iż nie wierzą w zjednoczenie społeczeństwa. Ja natomiast wierzę we wszystkich ludzi i nie dbam o to jakiego ktoś jest koloru skóry.

W 1968 roku nie było w NBA drużyny, która w serii finałowej przegrywała już 1-3, po czym zdołała podnieść się z kolan. Prowadzeni przez grającego trenera Billa Russella Celtowie mieli jednak z Siedemdziesiątkami Szóstkami rachunek do wyrównania i spisali się na medal, notując trzy zwycięstwa z rzędu i wygrywając całą serię 4-3. Russella dzielnie wspomagali Sam Jones oraz John Havlicek, a Wilt Chamberlain w meczu numer siedem uzbierał aż 34 zbiórki i zaledwie 14 „oczek”. 76ers polegli 96:100 i winą za porażkę obarczony został głównie „Dippy”, który oddał bardzo mało prób. Pojawiły się nawet spekulacje, że „Szczudło” specjalnie nie krzyczał do kolegów, żeby podawali mu piłkę, gdyż chciał pokazać, iż bez jego punktów drużyna nie ma szans na jakiekolwiek trofeum.

Philadelphia 76ers szybko i niespodziewanie znaleźli się na tronie, po czym równie szybko i równie niespodziewanie z niego spadli. Alex Hannum rozstał się z drużyną, a Wilt Chamberlain pozostawał bez ważnego kontraktu. Legendarny środkowy chciał dwu- lub trzyletniej umowy, opiewającej na co najmniej ćwierć miliona dolarów rocznie oraz pakietu udziałów w klubie. Ive Kosloff nie zamierzał się dzielić swoją własnością, a zawodnika coraz bardziej ciągnęło poza Pensylwanię. Jego schorowani rodzice mieszkali bowiem w Los Angeles i „Dippy” chciał być bliżej nich. Ponadto w Filadelfii sława zbytnio mu ciążyła i tęsknił za swoim życiem w Nowym Jorku, gdzie był tylko jedną z wielu gwiazd i mógł liczyć na odrobinę prywatności.

Gdy stało się jasne, że Chamberlain nie dogada się z Kosloffem, zawodnik zaczął szukać pomysłu na dalszą karierę. Najpierw pojawiła się koncepcja przenosin do ligi ABA, do drużyny Los Angeles Stars, lecz szybko upadła. Następnie „Szczudło” spotkał się z właścicielem Seattle SuperSonics, Sam Schulmanem, i podpisał list intencyjny. Ponaddźwiękowcy nie mieli jednak w składzie żadnych zawodników, których 76ers chcieliby w zamian za Wilta. Mierzący 216 centymetrów center ostatecznie trafił do Los Angeles Lakers, których włodarz Jack Kent Cooke zgodził się wyłożyć ponad półtora milionów dolarów netto na pięcioletni kontrakt.

„Szczudło” otwarcie przyznawał, że nie głosował w wyborach prezydenckich w 1960 roku, ani cztery lata później. Niektórzy obserwatorzy bardzo się więc zdziwili, gdy podczas kampanii wyborczej w 1968 roku koszykarz poparł kandydata Partii Republikańskiej – Richarda Nixona. – Myślę, że Afroamerykanie dopiero zaczynają sobie zdawać sprawę z tego, ile znaczą ich głosy – tłumaczył. – Uważam, że to błąd, iż prawie wszyscy opowiadają się za jedną opcją.

W Kalifornii Wilt Chamberlain znalazł się w bardzo ciekawym towarzystwie. O sile Lakersów decydowali wówczas Jerry West oraz Elgin Baylor, więc przybycie „Szczudła” z miejsca uczyniło team z Los Angeles poważnym kandydatem do występu w wielkim finale ligi. Zwłaszcza, że Jeziorowcy byli w nim już w poprzednich rozgrywkach, ulegając 2-4 bostońskim Celtom. Sezon 1968/69 nie zaczął się jednak po myśli teamu z „Miasta Aniołów”. Lakersi rozpoczęli go od bilansu 1-3 i upokarzającej porażki 96:114 z… Philadelphią 76ers. Gdy zespół Wilta przegrywał różnicą 30 „oczek”, trener Butch van Breda Kolff zastąpił swojego największego gwiazdora Melem Countsem. Na szczęście po słabym początku nadeszły lepsze czasy i Lakersi zakończyli regular season z całkiem dobrym bilansem 55-27, dającym prymat na Zachodzie. „Szczudło” notował średnio 20,5 „oczka”, 21,1 zbiórki oraz 4,5 asysty. Przebywał na parkiecie ponad 45 minut, lecz oddawał jeszcze mniej rzutów niż w dwóch poprzednich kampaniach, przez co był dopiero trzecim strzelcem w zespole. Po raz ósmy w na przestrzeni dziesięciu sezonów wygrał jednak klasyfikację rebounderów, co nadal czyniło go zawodnikiem nie do zastąpienia. Tym razem nie otrzymał statuetki MVP, ale tradycyjnie już zagrał w All-Star Game oraz znalazł się w pierwszej piątce NBA.

31 października 1968 roku zmarł William Chamberlain – ojciec Wilta. Zawodnik był silnie związany ze swoim tatą, dlatego bardzo przeżywał tę stratę. Dodatkowo ciągle nie mógł się dogadać z trenerem Lakersów, który uporczywie kazał mu grać trochę dalej od kosza niż zawodnik czynił to do tej pory. Dodatkowo częściej miał schodzić na drugi plan, robiąc miejsce do rzutów Elginowi Baylorowi. – Wilt miał swoje ego i ja miałem swoje – wspomina Butch van Breda Kolff. – To od początku była walka o to, czyje ego okaże się silniejsze. Wydaje mi się, że on zawsze myślał, że co by nie zrobił na parkiecie, to w danej chwili będzie to najlepsze dla zespołu. Nigdy jednak nie wiedział, co może zrobić dla swoich kolegów. Umysł Billa Russella funkcjonował zupełnie inaczej. On zawsze się zastanawiał, co może zrobić dla swoich kompanów, by uczynić Celtics lepszym zespołem.

Van Breda Kolff po zakończeniu kampanii 1968/69 przestał pełnić funkcję głównego coacha Jeziorowców, którzy ponownie dotarli do wielkiego finału i znów ulegli Boston Celtics, tym razem 3-4. Ekipa z Wiltem Chamberlainem prowadziła w serii 2-0 i 3-2, by ostatecznie ulec Billowi Russellowi i spółce. Coach na odchodne powiedział, że pozyskanie „Szczudła” było największym błędem w jego karierze, a zawodnik odparł, iż nigdy wcześniej nie miał okazji pracować z tak ograniczonym szkoleniowcem. Pojedynki Russella z Chamberlainem przeszły już do historii jako jedne z najbardziej emocjonujących w dziejach sportu. Górą ponownie był gracz Celtów, który notował gorsze statystyki indywidualne, ale potrafił poświęcić wszystko dla dobra zespołu. Wilt był natomiast typem indywidualisty, który zawsze musiał znajdować się w centrum uwagi. O tę atencję najbardziej rywalizował z… Elginem Baylorem – swoim dobrym kumplem oraz kolegą z zespołu. – Byliśmy dobrymi przyjaciółmi i szanowaliśmy się nawzajem – opowiada Baylor. – Niektórzy nie rozumieją jednak kultury czarnych, według której zawsze musisz stawiać na swoim. Nigdy nie możesz sobie pozwolić, żeby ktoś był ważniejszy od ciebie.

Przed przybyciem „Szczudła” do Los Angeles, za najbardziej popularnego i najlepiej opłacanego gracza Lakersów uchodził natomiast białoskóry Jerry West. Chamberlain zakłócił tę hierarchię, lecz rozgrywający Jeziorowców nie miał mu tego za złe. – Wilt należy do grona najbardziej interesujących osób, jakie miałem zaszczyt spotkać w swoim życiu – mówi West. – Spędziliśmy mnóstwo czasu na podróżach czy wspólnym jedzeniu posiłków w swoich pokojach hotelowych. Reszta chłopaków z drużyny pewnie w ogóle nie miała o tym pojęcia. Poznałem go bardzo dobrze i darzyliśmy się wielkim szacunkiem.

5 maja 1969 roku na parkiecie hali Forum Wilt Chamberlain i Bill Russell zagrali przeciwko sobie ostatni zawodowy mecz. Jak przystało na legendarne rywalizacje, spotkanie to rozstrzygało o tytule mistrzowskim. Wilt spisywał się naprawdę dobrze. Na niewiele ponad pięć minut przed końcową syreną miał w dorobku 18 punktów oraz 27 zbiórek. Po walce na tablicy wylądował jednak tak niefortunnie, że wykręciło mu kolano i z powodu silnego bólu musiał opuścić parkiet. Lakersi przegrywali wówczas różnicą siedmiu punktów, ale szybko odrobili straty i wyszli na prowadzenie 103-102. Chamberlaina zastępował Mel Counts, lecz delikatnie mówiąc nie zachwycał skutecznością z pola. Krótki odpoczynek wystarczył „Dippy’emu” na pozbycie się dolegliwości, więc zawodnik zgłosił coachowi gotowość do gry. Butch van Breda Kolff nie zamierzał jednak wpuszczać Chamberlaina na boisko. Oficjalnie z powodu kontuzji, ale ci którzy go znali, wiedzieli że nie pozwalało mu na to jego ego. Trener chciał koniecznie udowodnić Wiltowi, że drużyna może wygrywać tytuły bez niego. Tymczasem końcowy wynik brzmiał 108:106 dla Boston Celtics, którzy mogli świętować jedenasty tytuł na przestrzeni trzynastu lat.

– Wilt sam się wykluczył z gry, kiedy uszkodził sobie kolano – komentował Bill Russell wydarzenia w Forum. – Nie wpuściłbym takiego zawodnika na parkiet bez względu na jego umiejętności. Słowa byłego już środkowego i centra Celtów bardzo zabolały Chamberlaina. „Szczudło” od dawna zmagał się z bólem podczas wysiłku fizycznego, lecz nigdy nie narzekał. Za każdym razem zaciskał zęby i dawał z siebie wszystko. Wiedząc, jakiego typu graczem był „Dippy”, decyzji coacha Lakersów nie można było pochwalać, a Russell to zrobił publicznie. Od tego czasu relacje genialnych koszykarzy bardzo się ochłodziły.

Pierwszy sezon Wilta w barwach Jeziorowców zakończył się wielką klapą, lecz w sporcie o niepowodzeniach szybko się zapomina, gdyż po kilku miesiącach zaczynają się kolejne rozgrywki. Bill Russell odszedł na sportową emeryturę, więc Chamberlain miał ułatwione zadanie, jeśli chodzi o sięgnięcie po drugie w karierze mistrzostwo NBA. Nikt jednak nie przypuszczał, że plan spełznie na niczym, a center rodem z Filadelfii z powodu zerwania więzadła rzepki w kolanie wystąpi jedynie w dwunastu spotkaniach kampanii 1969/70. Sny o potędze trzeba więc było odłożyć o kolejny rok.

Nieustraszony

W sezonie 1969/70 Wilt zdążył się wprawdzie wykurować na play-offs, ale Lakersi w finale nie sprostali New York Knicks, przegrywając serię 3-4. W następnych zmaganiach gracze z LA również zawiedli.

Kolejnymi pogromcami ekipy z „Miasta Aniołów” okazali się Milwaukee Bucks napędzani przez Oscara Robertsona oraz Lewa Alcindora, który rok później w związku z przejściem na islam zmienił nazwisko na Kareem Abdul-Jabbar. Gwoździem do trumny Jeziorowców znów okazała się kontuzja jednego z trójki najważniejszych graczy – Elgina Baylora. Kariera znakomitego skrzydłowego z powodu urazu ścięgna Achillesa dosłownie zawisła na włosku.

Podczas rozgrywek 1970/71 „EB” pojawił się na parkiecie w zaledwie dwóch meczach, ale jako kapitan cały czas był obecny przy drużynie. Swego czasu zaczął nawet nazywać Wilta Chamberlaina „Wielkim Stęchłym” i jako jedyny w zespole miał do tego prawo. Ksywka ta przylgnęła do koszykarza rodem z Filadelfii ze względu na jego… specyficzne podejście do higieny. „Szczudło” bardzo się pocił w trakcie gry, dlatego już po drugiej kwarcie przebierał się od stóp do głów. Po zakończeniu spotkania zostawiał jednak wszystkie ciuchy w torbie i zakładał je na siebie przed kolejnym starciem. Po końcowej syrenie brał szybki prysznic lub pożyczał tylko od kogoś dezodorant i wybiegał na dwór. Nietrudno więc się domyślić, że czasem nie pachniał zbyt przyjemnie.

Wilt Chamberlain zawsze marzył o sukcesach w sporcie innym niż koszykówka, gdyż chciał udowodnić wszystkim niedowiarkom, że warunki fizyczne to nie wszystko, a ważny jest również talent. „Dippy” przed przybyciem do NBA był świetnym lekkoatletą, ale przepisy MKOl-u nie pozwoliły mu na czynny udział w igrzyskach olimpijskich. Swego czasu przebąkiwał również coś o chęci spróbowania swoich sił w futbolu amerykańskim, lecz plany te także spełzły na niczym. Wreszcie w 1967 roku pojawiła się perspektywa pojedynku bokserskiego z… Muhammadem Alim! Niestety nic z tego nie wyszło, gdyż najsłynniejszy pięściarz w dziejach za odmowę służby wojskowej został skazany na trzy i pół roku więzienia w zawieszeniu, co wykluczyło go na ten czas z uprawiania zawodowego boksu. W 1971 roku, po zakończeniu kary Alego, temat starcia koszykarza z pięściarzem jednak powrócił. – Życie opiera się na stawianiu czoła wyzwaniom, a to jedno z wielu wyzwań – mówił Wilt o perspektywie skrzyżowania rękawic z byłym mistrzem świata wagi ciężkiej.Walka z Muhammadem Alim byłaby okazją do udowodnienia, że potrafię zrobić coś, o co nikt by mnie nie podejrzewał oraz jestem w stanie pokonać kogoś w jego koronnej dyscyplinie.

W lutym podpisano wstępne porozumienie i ustalono termin starcia na 26 lipca 1971 roku. Wilt miał trenować pod okiem słynnego coacha, Cusa D’Amato, który uważał, że środkowy Lakersów ma całkiem spore szanse na wygraną. Do zgarnięcia była naprawdę niezła kasa – gaża Chamberlaina została ustalona na pięćset tysięcy dolarów lub dwadzieścia pięć procent przychodów brutto, jeśli odsetek ten byłby wyższy niż ta suma. Ali miał natomiast zarobić prawie dwa razy tyle. Choć otoczenie „Szczudła” klepało koszykarza po plecach i twierdziło na łamach mediów, iż jest on w stanie stawić czoła legendzie pięściarstwa, to eksperci mieli swoje własne zdanie na ten temat. – To okrutny żart z boksu – skwitował Bill Brennan, prezes WBA. Na 22 kwietnia ustalono uroczyste podpisanie kontraktu na walkę oraz konferencję prasową na stadionie Astrodome w Houston. W dniu parafowania umowy wybuchł spór o finanse, gdyż Wilt cały czas żył ze świadomością, że gwarantowane pięćset tysięcy „zielonych” to suma netto, a nie brutto. Następnie koszykarz odbył rozmowę ze swoim doradcą – Alvinem Levittem. – Powiedziałem mu: „jesteś najsilniejszym człowiekiem na świecie, ale nie jesteś wojownikiem” – wspomina mężczyzna. – „Chciałbym, żebyś jeszcze się nad tym zastanowił. Ali może cię zabić i ja wcale nie żartuję”. Niedługo później promotor walki, Jack O’Connell, ogłosił że starcie gigantów nie dojdzie do skutku w zaplanowanym terminie.

Przed startem kampanii 1971/72 stanowisko szkoleniowca Los Angeles Lakers objął Bill Sharman – czterokrotny mistrz NBA w barwach Boston Celtics. – Wilt w wielu aspektach zachowywał się jak dziecko – opowiada Jim McMillan, kumpel „Szczudła” z teamu Jeziorowców. – Dzieciaki wiercą ci dziurę w brzuchu aż ulegniesz i on dokładnie taki był. Lubił sprawdzać jak daleko może się posunąć. Joe Mullaney to jeden z najmilszych gości jakich spotkałem w swoim życiu, lecz miał problemy z utemperowaniem gwiazd. Bill Sharman przyszedł z zupełnie inną reputacją, a także posiadał wyjątkowe zdolności interpersonalne. Potrafił przekonać Wilta, że robiąc coś w określony sposób może przynieść korzyść całemu zespołowi.

„Dippy” zawsze lubił stawiać na swoim i wprowadzał swoje własne reguły, gdy dołączał do jakiejś grupy. Przed jego przybyciem wszyscy gracze Lakersów podczas spotkań wyjazdowych zakwaterowani byli w pokojach dwuosobowych. Chamberlainowi jednak się to nie podobało i za każdym razem wnioskował o „jedynkę”. Z czasem włodarze klubu umożliwili nocowanie w prywatnym pokoju każdemu zawodnikowi, choć musiał on z własnej kieszeni pokryć różnicę w cenie. „Szczudło” przyczynił się również do tego, że w przypadku podróży lotniczej cała drużyna otrzymywała miejsca w pierwszej klasie. – On zawsze mówił to co myślał – wspomina Gail Goodrich, kompan Wilta z zespołu Jeziorowców. – I jak tak się głębiej nad tym zastanowić, to jego roszczenia nigdy nie były bezzasadne.

O sile Los Angeles Lakers w sezonie 1971/72 miało decydować trzech weteranów: trzydziestopięcioletni Wilt Chamberlain, o dwa lata starszy od niego Elgin Baylor oraz o dwie wiosny młodszy od tego pierwszego Jerry West. Nowy coach wprowadził nowe zasady, a główną był krótki, poranny trening w dniu meczu. „Dippy” nie lubił wcześnie wstawać, ale szkoleniowiec przekonał go, żeby chociaż spróbował wdrożyć się w nowy system. Ze względu na respekt do dokonań Sharmana, Wilt nie odmówił i nigdy tego nie żałował. Elginowi Baylorowi odnowił się uraz ścięgna Achillesa, więc po dziewięciu występach doświadczony gracz był zmuszony zakończyć swoją bogatą karierę. W związku z tym nowym kapitanem Jeziorowców został Chamberlain, do niedawna uważany przecież za największego indywidualistę ligi. Propozycję objęcia przywództwa w grupie otrzymał również Jerry West, lecz odmówił argumentując, że chce się skupić na grze, a Wilt sprawdzi się w tej roli lepiej od niego.

Lakersi zakończyli regular season 1971/72 z imponującym bilansem 69-13. Jako pierwsza drużyna w dziejach NBA nie ponieśli ani jednej porażki w miesiącu kalendarzowym, notując w listopadzie same zwycięstwa. Ze średnią 14,8 „oczka” „Szczudło” był dopiero czwartym strzelcem zespołu, lecz 19,2 zbiórki czyniło go najlepszym rebounderem nie tylko wśród Jeziorowców, ale i w całej lidze. Co ciekawe, legendarny środkowy rzucał z imponującą, prawie 65-procentową skutecznością, a jego zdobycze punktowe były tak mało okazałe tylko ze względu na znikomą liczbę prób. Chamberlain tradycyjnie zagrał w Meczu Gwiazd, a oprócz tego załapał się również do drugiej piątki NBA i pierwszej piątki obrońców. Najlepsze nadeszło jednak dopiero na początku maja 1972 roku, kiedy to po wygranej 4-1 serii z New York Knicks wywalczył swój drugi mistrzowski tytuł oraz odebrał pierwszą w karierze statuetkę MVP finałów.

„Dippy” był nieustraszony na boisku i poza nim. Przez miesiąc potrafił zaciskać zęby i grać z pękniętą kością w prawej ręce. Fani buczeli na niego, gdy mylnie zauważyli, że przed jednym ze spotkań w Baltimore nie podpisał się na piłce, którą podsunął mu ojciec sparaliżowanego chłopaka. Jakież było zdziwienie kibiców, gdy po meczu Chamberlain wychodził z hali pchając wózek inwalidzki, na którym siedziało dziecko trzymające w rękach piłkę z autografem swojego idola. „Szczudło” pomógł tacie chłopaka zapakować cały sprzęt do van-a i uciął sobie z dzieciakiem krótką pogawędkę. Sposobu bycia Wilta można było nie lubić, lecz na pewno nie wolno było oceniać tego człowieka po pozorach.

Lakersi w sezonie 1971/72 zanotowali serię 33 zwycięstw z rzędu, co do dnia dzisiejszego jest zdecydowanym rekordem NBA. Ich bilans 69-13 zdołali natomiast pobić dopiero Chicago Bulls z Michaelem Jordanem w pamiętnej kampanii 1995/96. Styl gry Chamberlaina z roku na rok się zmieniał, a znakomity center pomimo znacznego spadku statystyk wciąż był liderem swojego teamu. Dziesięć lat wcześniej oddawał średnio w każdym meczu prawie 40 prób, a teraz niewiele ponad 9, ale i tak gdy ktoś pytał o największą gwiazdę Jeziorowców, to niemal każdy bez zająknięcia wypowiadał jego imię i nazwisko. W ostatnim spotkaniu finałowej serii przeciwko New York Knicks środkowy rodem z Filadelfii uzbierał 24 „oczka”, 29 zbiórek i 10 bloków, a ekipa z „Miasta Aniołów” triumfowała przed własną publicznością 114:110. – Wilt zdecydowanie lepiej radził sobie w play-off’s niż w sezonie zasadniczym – chwalił kolegę Jerry West. – Miał niesamowity rok. To fantastyczna sprawa. Przed rozpoczęciem rozgrywek 1971/72 wielu specjalistów miało wątpliwości, czy Bill Sharman zdoła poprowadzić wiekowych Lakersów z konfliktowym gwiazdorem Chamberlainem do jakiegoś znaczącego sukcesu. Po ostatniej syrenie meczu numer pięć z nowojorczykami wszyscy sceptycy musieli zamknąć usta. – Nigdy nie miałem żadnej sprzeczki z Wiltem – opowiada Sharman. – Zawsze bardzo dobrze się z nim dogadywałem. To jeden z moich ulubieńców.

„Dippy” nie należał do ludzi, którzy lubią siedzieć bezczynnie. Gdy wyleczył wszystkie urazy, jakich nabawił się w trakcie sezonu NBA, oddał się w pełni swojej nowej pasji, czyli siatkówce. Wraz ze swoim zespołem o nazwie Wilt’s Big Dippers planował tournee po całych Stanach Zjednoczonych. Ponadto kochał życie w Kalifornii pełnej plaż i nocnych klubów. Lata siedemdziesiąte to czas rewolucji kulturowej i seksualnej, która w żadnej części USA nie była tak dostrzegalna jak na zachodnim wybrzeżu. – W pewnej chwili zdałem sobie sprawę, że to jest dokładnie to, czego szukam – tłumaczył. – Przypominało mi to trochę szwajcarską Lozannę, która jest jednym z moich ulubionych miejsc na świecie. Naprawdę chciałem, żeby tam był mój dom.

W sezonie zasadniczym 1972/73 Jeziorowcy pod wodzą Billa Sharmana znów imponowali i wypracowali znakomity bilans 60-22. „Szczudło” zdobywał 13,2 punktu, 18,6 zbiórki (po raz jedenasty najlepszy wynik w lidze) oraz 4,5 asysty. Bloków nadal oficjalnie nie liczono, choć bywały mecze, w których center Lakersów rozdawał po 15 „czap”. Ekipa z Kalifornii znów dotarła do wielkiego finału i znów zmierzyła się z New York Knicks, którzy udanie się zrewanżowali i wygrali serię 4-1. 10 maja 1973 roku na parkiecie Madison Square Garden „Dippy” uzbierał 23 „oczka” i 21 zbiórek, spędzając na parkiecie pełnych 48 minut. Lakersi polegli z Knicks 93:102 i wtedy nikt jeszcze nie przypuszczał, że mógł to być ostatni występ na zawodowym parkiecie wielkiego Wilta Chamberlaina.

23 września 1973 ogłoszono, że „Szczudło” podpisał trzyletni kontrakt z zespołem San Diego Conquistadors, występującym w konkurencyjnej do NBA lidze ABA. Koszykarz rodem z Filadelfii miał łączyć funkcje trenera oraz zawodnika i zarabiać za to sześćset tysięcy dolarów rocznie. Nie wzięto jednak pod uwagę, że ostatnia umowa Chamberlaina z Lakersami stanowiła, iż legendarny środkowy był „przypisany” do ekipy z „Miasta Aniołów” jeszcze przez dwanaście miesięcy od jej wygaśnięcia. Sprawa trafiła przed sąd arbitrażowy, który przyznał rację Jeziorowcom i Wilt mógł spędzić kolejny sezon na parkiecie Forum, albo pożegnać się z profesjonalną grą na rok lub na zawsze. „Dippy” miał już dość gry w NBA, więc podziękował ekipie z „Miasta Aniołów” i podjął pracę w San Diego, gdzie ostatecznie objął posadę głównego trenera.

Wilta Chamberlaina można było lubić lub nie, lecz faktem jest, że to zawodnik jedyny w swoim rodzaju. Jego średnie z całej kariery są naprawdę imponujące: 30,1 punktu, 22,9 zbiórki oraz 4,4 asysty. Pech chciał, że w jego czasach bloków oficjalnie nie liczono, bo w tym elemencie bez wątpienia również byłby niekwestionowanym królem. „Dippy” trzynastokrotnie był nominowany do występu w All-Star Game, zdobył cztery statuetki MVP sezonu zasadniczego oraz dziesięć razy znalazł się w pierwszej piątce NBA. Urodzony w Filadelfii koszykarz siedem razy był najlepszym strzelcem ligi i aż jedenastokrotnie wygrywał klasyfikację rebounderów. Ze swoimi drużynami sięgnął również po dwa tytuły mistrzowskie. Dodatkowo „Szczudło” jest w posiadaniu aż siedemdziesięciu dwóch rekordów ligi zawodowej, w tym sześćdziesięciu ośmiu na wyłączność. 100 punktów czy 55 zbiórek w jednym spotkaniu to osiągnięcia niewyobrażalne nawet dla takich „nowożytnych” mistrzów w swoim fachu jak Michael Jordan czy Dennis Rodman. Wilt nie próżnował również w kwestii relacji z kobietami.

Casanova

Swego czasu Wilt Chamberlain pochwalił się, że przez jego łóżko przewinęło się dwadzieścia tysięcy kobiet. – Zgadza się, nie żartuję – mówił w 1991 roku. – Zaczynałem już jako piętnastolatek.

W dzisiejszych czasach uważa się, że Tiger Woods czy Kobe Bryant mają niesłychaną słabość do kobiet, a Magic Johnson uważany jest za takiego, który w młodości nie przepuścił żadnej okazji. Łóżkowe dokonania wszystkich tych panów razem wziętych nijak się jednak mają do tego, o czym przed laty opowiadał „Dippy”. – Uprawiałem seks z średnio ponad jedną kobietą dziennie – chwalił się. – Lubię dziewczyny – dodał później. – Ludzie zawsze interesowali się moim życiem seksualnym, tym ile kobiet wchodziło i wychodziło przez drzwi pokojów hotelowych, w których mieszkałem. Stan Lorber, lekarz Wilta, wspomina że koszykarz jak tylko pojawił się w jakimś miejscu publicznym, to zaraz otaczał go wianuszek przedstawicielek płci pięknej: – One były dosłownie wszędzie. W 1982 roku poszliśmy do mediolańskiej dyskoteki i usiedliśmy przy stoliku. W pobliżu kręciło się pięćdziesiąt czy sto młodych dziewczyn i po kolei podchodziły do niego, proponując taniec lub drinka.

Magic Johnson zawsze lubił poszaleć, lecz w końcu wziął ślub ze swoją pierwszą prawdziwą miłością – Cookie Kelly. Według Stana Lorbera legendarny środkowy kilka razy w swoim życiu myślał o małżeństwie, jednak z jakiegoś względu jego wybranki nie były zainteresowane aż tak bliską relacją. Potem natomiast tak bardzo spodobał mu się styl życia singla, że nie zamierzał z niego rezygnować. – Pewnego razu opowiadał mi o aktorce Kim Novak, z którą stworzył naprawdę poważny związek w latach sześćdziesiątych – twierdzi Sy Goldberg – wieloletni przyjaciel oraz adwokat „Dippy’ego”. – Kiedy ktoś go pytał, czy zamierza się wreszcie ożenić, opowiadał historię, że szuka bogatej żydówki i jeśli taką znajdzie, to wtedy stanie na ślubnym kobiercu.

Ludzie z bliskiego otoczenia „Szczudła” zauważają również, że był on tak niechętnie nastawiony do małżeństwa z tego względu, iż nigdy nie miał pewności, czy jakaś kobieta interesuje się nim z uwagi na to jakim jest człowiekiem, czy może kieruje nią tylko wizja luksusowego życia u boku słynnego sportowca. – Wiele razy rozmawialiśmy o małżeństwie – mówi Bruce O’Neil, jeden z wielu kumpli Wilta. – Zawsze stawało na tym, że on nigdy nie znajdzie kogoś, kto zobaczy w nim zwykłego człowieka, a nie celebrytę. Al Correll, który znał się z Chamberlainem od dziecka, ma natomiast swój własny pogląd na tę sprawę: – On nigdy nie był zainteresowany obiadkami w domach rodziców swoich dziewczyn. Nie chcę oceniać tych kobiet po pozorach, ale większość z nich poznawał w nocnych klubach.

Lynda Huey była zaangażowana w relację z „Dippym” przez kilkadziesiąt lat. – On nie miał pojęcia o miłości. Nie potrafił nikogo wpuścić do swojego serca – opowiada. – Bał się intymności i nie wyobrażał sobie połączenia przyjaźni oraz seksualności. Wierzył, że małżeństwo może być udane, lecz sam nie był zdolny do jego zawarcia. Pomimo tego, że Chamberlain nigdy nie był grzecznym chłopcem, miał poczucie moralności. Nie wyobrażał sobie, jak jeden z jego przyjaciół mógł wziąć ślub z kobietą, a potem ją zdradzać. Wybrany przez „Dippy’ego” styl życia nie należał do powszechnie pochwalanych, lecz koszykarz przynajmniej nie oszukiwał swoich wybranek i nie dawał im złudnych nadziei na szczęśliwe życie z gromadką dzieci i dużym psem. – On nigdy nie żałował, że pozostał kawalerem – opowiada Alan Shifman. – „Wyobraź sobie życie z sześćdziesięcioletnią kobietą”, mawiał robiąc przy tym kwaśną minę. Wilt nigdy nie umówił się z dziewczyną, która miała więcej niż dwadzieścia pięć lat.

Chamberlain posiadał wielu przyjaciół, lecz z żadnym z nich nie dzielił wszystkich swoich sekretów. W związku z tym każda z bliskich mu osób znała tylko skrawek jego najskrytszych tajemnic. Bob Billings wspomina, że w latach osiemdziesiątych Wilt z wielką chęcią odwiedzał w Buenos Aires pewną panią fizyk, a Stan Lorber wie, że dekadę później omal nie wziął ślubu z tajemniczą Kanadyjką z Vancouver. – Bez względu na stopień zaangażowania, wszystkie związki Chamberlaina prędzej czy później się kończyły – zauważa Mike Richman. Koszykarz za wzorowe uważał małżeństwo swoich rodziców, lecz jako zawodnik NBA wiedział, że nie da rady dochować wierności jednej kobiecie. „Dippy” przysięgę małżeńską traktował bardzo poważnie, dlatego też nigdy nie stanął na ślubnym kobiercu.

Czytając i słuchając o podbojach łóżkowych „Szczudła” trudno się oprzeć wrażeniu, że urodzony w Filadelfii center przez tyle lat musiał dorobić się jakiegoś potomstwa. Niestety jednak wszystko wskazuje na to, że jego wspaniałe geny się zmarnowały, gdyż nigdy nie potwierdzono, że Wilt jest ojcem jakiegokolwiek dziecka. Znajomi koszykarza mówią, że zawsze dbał o odpowiednie zabezpieczenie, gdyż uważał, iż na świecie i tak jest już zbyt wielu ludzi. Pomimo tego, bardzo lubił dzieciaki i zawsze świetnie odnajdywał się w ich otoczeniu. Po prostu nie chciał mieć własnego potomstwa. Według relacji Fluke’a Flukera, jednego z przyjaciół Chamberlaina, legendarny koszykarz z wiekiem miał coraz różniejsze refleksje na temat swojego życia. – Wydaje mi się, że on wraz z upływającym czasem coraz bardziej żałował, że nie miał tej jedynej kobiety – wspomina mężczyzna. – Ja jestem żonaty, a on wielokrotnie powtarzał mi, że jestem z tego powodu szczęśliwym człowiekiem.

Czytając i słuchając o podbojach łóżkowych „Szczudła” trudno się oprzeć wrażeniu, że urodzony w Filadelfii center przez tyle lat musiał dorobić się jakiegoś potomstwa. Niestety jednak wszystko wskazuje na to, że jego wspaniałe geny się zmarnowały, gdyż nigdy nie potwierdzono, że Wilt jest ojcem jakiegokolwiek dziecka. Znajomi koszykarza mówią, że zawsze dbał o odpowiednie zabezpieczenie, gdyż uważał, iż na świecie i tak jest już zbyt wielu ludzi. Pomimo tego, bardzo lubił dzieciaki i zawsze świetnie odnajdywał się w ich otoczeniu. Po prostu nie chciał mieć własnego potomstwa. Według relacji Fluke’a Flukera, jednego z przyjaciół Chamberlaina, legendarny koszykarz z wiekiem miał coraz różniejsze refleksje na temat swojego życia. – Wydaje mi się, że on wraz z upływającym czasem coraz bardziej żałował, że nie miał tej jedynej kobiety – wspomina mężczyzna. – Ja jestem żonaty, a on wielokrotnie powtarzał mi, że jestem z tego powodu szczęśliwym człowiekiem.

Chamberlain miał niesamowitą łatwość nawiązywania kontaktów z płcią piękną. – To było po prostu niewiarygodne – wspomina Tracy Sundlun, trener lekkoatletki i przedsiębiorca, który zakumplował się ze „Szczudłem” w latach siedemdziesiątych. – Kiedy podczas posiłku w restauracji wychodził do łazienki, to wracał po pięciu minutach z całym plikiem numerów telefonu. Fluke Fluker zauważa natomiast, że Wilt bardzo lubił kobiety i potrafił „zawiesić się” w trakcie rozmowy, kiedy akurat obok przechodziła jakaś wyjątkowo urodziwa niewiasta. – Mówił: „chciałbym, żebyś wiedziała, że pięknie dziś wyglądasz” – opowiada Fluker. – „Po prostu chciałem się upewnić, że ktoś ci już to dziś powiedział”. Nie był jakimś rekinem. Jeśli kobieta podłapywała temat, to przechodził na wyższy poziom wtajemniczenia. Jeśli nie, to nie naciskał i zwyczajnie odchodził z uśmiechem.

Jeśli ktoś podawał w wątpliwość liczbę seksualnych przygód Wilta Chamberlaina, w sukurs przychodził Rod Roddewig – właściciel knajpy, którą odwiedzali różni sławni ludzie. Mężczyzna wspomina dziesięciodniowy pobyt z „Dippym” w jego apartamencie w Honolulu. – Za każdym razem, kiedy szedł z jakąś dziewczyną do łóżka, stawiałem w swoim notesie haczyk – opowiada mężczyzna. – Po dziesięciu dniach miałem ich już dwadzieścia trzy. To 2,3 kobiety dziennie. Na temat podbojów „Szczudła” powstał nawet telewizyjny skecz, w którym matka z córką rozmawiają o czymś, co przypomina waszyngtoński pomnik ku pamięci weteranów wojny w Wietnamie. – Matka pytała: „Czy to Vietnam Veterans Memorial?”, a córka na to „Nie, to lista kobiet, które przewinęły się przez łóżko Wilta Chamberlaina. Tu jest moje nazwisko” – wspomina Roddewig. – „O, a tu moje”, dodawała rodzicielka.

Jeśli chodzi o kobiety, „Szczudło” jak każdy facet miał swoje preferencje. W latach siedemdziesiątych preferował randki z dziewczynami o jasnym kolorze skóry, gdyż uważał je za o wiele bardziej wyzwolone seksualnie niż Murzynki. Koszykarz często lubił również odwiedzać Hawaje, gdzie spotykał się przede wszystkim z Azjatkami. – On był cały czas niemal otoczony kobietami – przywołuje dawne czasy Tommy Kearns. – Fascynował je i nigdy nie pozwalał im nocować w swoim domu. W ogóle z rzadko którą spotykał się więcej niż raz. Wyjątek stanowiła Lynda Huey.

Pisarz David Shaw przyjaźnił się z Wiltem Chamberlainem przez wiele lat i wielokrotnie jadał z nim kolacje w restauracjach. Mężczyzna wspomina, że legendarny center miał dwa różne oblicza, co burzy nieco jego wizerunek wiecznego dżentelmena. – Kobiety, które ze mną przychodziły zawsze traktował z należytym szacunkiem – opowiada. – Do dziewczyn, z którymi się pojawiał, nie miał go jednak za grosz. Pamiętam, że jednego razu wstał nawet od stołu, żeby poflirtować z jakąś ślicznotką z sąsiedniego stolika. Niemal wszystkie dziewczyny „Dippy’ego” miały jednak świadomość jaki on jest i często szły z nim do łóżka z sobie tylko znanych powodów. Sy Goldberg ma natomiast zupełnie inny pogląd na to, jakie Wilt miał podejście do płci przeciwnej. – Wielu ludzi widziało w nim takiego psa na baby, ale to nieprawda – mówi adwokat i przyjaciel gwiazdora basketu. – Lubił młode dziewczyny. Lubił przebywać w ich towarzystwie, rozmawiać i flirtować. Nie prezentował jednak podejścia w stylu „zaliczyć, zostawić, zapomnieć”. Jego kobiety zawsze odchodziły z uśmiechem na ustach i na pewno bym wiedział o tym, gdyby było inaczej.

Co ciekawe, „Szczudło” pomimo swojego trybu życia nigdy nie został oskarżony o nagabywanie jakiejś kobiety, czy posiadanie nieślubnego dziecka. Nigdy również nie nadużywał alkoholu lub narkotyków oraz nie miał żadnych problemów z prawem. – To był cudowny człowiek – opowiada Bob Billings, jego współlokator z czasów akademickich. – Myślę, że to zwierzenie na temat dwudziestu tysięcy kobiet włożono mu w usta. Ja nie mam pojęcia ile ich naprawdę było, lecz wiem, że on nie był typem człowieka, który musiał pompować swoje ego. Większość osób myśli teraz o jego seksualnych wyczynach jako o najważniejszym aspekcie jego życia. A to przecież zaledwie cząstka całości. On zrobił tyle dobrego dla ludzi. Nie mówmy o jego podbojach miłosnych jak o jakimś wielkim wyczynie. Chamberlain po prostu lubił kobiety i nie potrafił żyć z jedną.

O boiskowej rywalizacji Wilta Chamberlaina z Billem Russellem napisano już niejedną książkę, a styl gry każdego z tych dżentelmenów ma równie wielu zwolenników, co przeciwników. Faktem jest, że Russell znacznie więcej osiągnął ze swoimi zespołami, natomiast rekordy indywidualne Chamberlaina pozostaną w księgach jeszcze przez dziesięciolecia. – Wilt był lepszy od Russella zarówno jako sportowiec, jak i człowiek – mówi dziennikarz sportowy Dick Schaap. – Starałem się polubić Russella, gdyż jego poglądy na różne sprawy były mi zdecydowanie bliższe niż poglądy Wilta. Ale jego zwyczajnie nie dało się lubić. „Dippy” był natomiast niezwykle sympatycznym olbrzymem.

Na zawsze w pamięci

12 października 1999 roku Wilt Chamberlain został znaleziony martwy w swoim mieszkaniu w Bel-Air w Los Angeles. Jako przyczynę zgonu legendarnego centra podano niewydolność serca.

Po zakończeniu koszykarskiej kariery „Dippy” nie próżnował, grając w latach 1975-79 w amatorskiej lidze siatkówki International Volleyball Association, a następnie objął stanowisko jej prezesa. Starał się dbać o kondycję. W latach osiemdziesiątych przez krótki czas mógł się pochwalić „brzuszkiem”, ale bardzo szybko się go pozbył. – Zawsze był aktywny fizycznie – relacjonuje Robert Cherry, autor sportowych publikacji. – Grał w siatkówkę, tenisa, padla czy badmintona. Podnosił ciężary, biegał oraz jeździł na rowerze stacjonarnym. W podróż zawsze zabierał ze sobą osiemnastokilogramowe hantle. Jako trener San Diego Conquistadors w lidze ABA „Szczudło” pracował zaledwie przez jeden sezon, osiągając bilans 37-47. Po tym epizodzie nigdy więcej nie prowadził już żadnej zawodowej drużyny.

W baskecie statystyki nie kłamią i do czasu pojawienia się w NBA Michaela Jordana to Wilt Chamberlain był bezdyskusyjnie najlepszym zawodnikiem jeśli chodzi o notowania indywidualne. Gdy w 1980 roku organizacja zrzeszająca ludzi piszących profesjonalnie o koszykówce na gracza numer jeden w historii ligi wybrała Billa Russella, „Szczudło” uznał to za niesmaczny żart. – Wydaje mi się, że to kwestia gustu – komentował ten kontrowersyjny werdykt Bob Petit. – Nikt nie punktował tak jak Wilt i nikt nie grał w obronie tak jak Russell. Oni są nie tylko gigantami swoich czasów. To giganci wszech czasów. Bob Cousy dodał odważnie: – Chamberlain zawsze chciał być lubiany. Billa w ogóle nie obchodziło, czy ktoś go lubi. Faktem jest jednak również to, że „Dippy” ma w dorobku mnóstwo rekordów NBA, lecz tylko dwa tytuły mistrzowskie. Russell natomiast z Celtami aż jedenastokrotnie wygrywał ligę, spędzając na jej parkietach zaledwie trzynaście sezonów. Cousy twierdzi, że przy Billu koledzy stawali się lepszymi zawodnikami, podczas gdy Chamberlain skupiał na sobie całą uwagę i sprawiał, iż jego partnerzy musieli usuwać się w cień. – Wilt ma statystyki, a Russell pierścienie – ocenia bostoński publicysta sportowy Bob Ryan. – To na pewno nie było zrządzenie losu.

Po opuszczeniu w 1958 roku murów University of Kansas, „Szczudło” tylko od czasu do czasu zaglądał do Lawrence. Nie zmieniało to jednak faktu, że genialny środkowy czuł się dumny, że przez dwie kampanie mógł zakładać koszulkę słynnych Jayhawks, gdzie trenerem w przeszłości był sam James Naismith. Chamberlain utrzymywał również przyjaźnie z czasów akademickich, a w najbliższym kontakcie pozostawał ze swoim współlokatorem i kumplem z drużyny – Bobem Billingsem. Mężczyzna odnosił sukcesy w biznesie i bardzo chętnie doradzał Wiltowi sprawach zarządzania majątkiem. Uczelnia Chamberlaina jeszcze w latach osiemdziesiątych chciała zastrzec koszulkę z numerem „13”, w jakiej występował legendarny center. Rozmawiano z „Dippym” i zachęcano go do pojawienia się na uroczystości, lecz on nie kwapił się do przybycia do Lawrence. W końcu w 1991 roku podjęto decyzję bez jego udziału, a Wilt dostał oczywiście specjalne zaproszenie na galę, lecz nie udzielił żadnej odpowiedzi. – On nie lubił być do czegokolwiek zmuszany – opowiada Lynda Huey, jego przyjaciółka i… kochanka. – Nienawidził tych wszystkich obowiązkowych ceremonii, wobec czego żywił niechęć m. in. do ślubów czy pogrzebów. Wilt dał się przekonać władzom uczelni ostatecznie dopiero w styczniu 1998 roku i właśnie wtedy koszulka z numerem „13” została oficjalnie zastrzeżona przez Kansas Jayhawks.

W dzisiejszych czasach nikogo już nie dziwi, kiedy gwiazdy koszykówki pojawiają się na dużym ekranie, grając pierwszoplanowe lub epizodyczne role w hollywoodzkich produkcjach. Wilt Chamberlain w 1984 roku jako Bombaata stoczył z Arnoldem Schwarzeneggerem pasjonującą walkę w filmie „Cocan Niszczyciel”. – Pewnej soboty obejrzałem w domu ten film, po czym zatelefonowałem do „Dippy’ego” – wspomina Cal Ramsey, kumpel koszykarza pochodzącego z Filadelfii. – Powiedziałem mu: „Stary, siedziałem tu przez dwie godziny i cię oglądałem, a ty przez ten czas nie wydusiłeś z siebie ani słowa!”.

Poza basketem i siatkówką „Szczudło” uwielbiał tenis. Potrafił przemierzać tysiące kilometrów, by móc z bliska śledzić zmagania podczas Australian Open czy US Open. Przyjaźnił się również z Jennifer Capriati oraz Tracy Austin. Robił także dla ludzi wiele dobrego, choć nigdy nie zabiegał o rozgłos. – Pomagał jak tylko mógł – opowiada Marty Hughes, jego przyjaciel z dzieciństwa. – Po wszystkim mówił: pomogłem ci, ale nie musisz obwieszczać tego całemu światu. Niech to zostanie pomiędzy nami.

Choć Chamberlain w swoich czasach zarabiał znakomicie i został milionerem, to i tak mógł pomarzyć o pensjach, jakie dziś otrzymują topowi koszykarze. Wilt nie należał jednak do ludzi, którzy obsesyjnie gromadzą majątek i skupiał się na tym, żeby wystarczyło mu gotówki na życie na poziomie, do którego przywykł. Pieniędzy dorobił się nie tylko dzięki występom na parkiecie, ale również poprzez rozmaite kontrakty reklamowe. Chamberlain swoim wizerunkiem promował produkty takich firm jak Spalding, American Express czy Volkswagen. Co ciekawe, „Dippy” był znany z zamiłowania do napoju 7up, a produkujący go koncern nigdy nie zaproponował mu kontraktu reklamowego tylko dlatego, że legendarny center był… Murzynem.

– Nigdy nie sądziłem, że dożyję sześćdziesiątki – mówił „Szczudło” w dniu swych sześćdziesiątych urodzin. – Ludzie mojego wzrostu nie żyją tak długo. Nie oczekiwałem, że ze mną będzie inaczej i nie dawałem sobie zbyt wiele czasu. Mówiąc to mam na myśli, że nie przypuszczałem, iż będę żył dłużej niż czterdzieści czy pięćdziesiąt lat. Chamberlain jako pięćdziesięciolatek nadal prezentował się nienagannie. Dobrze się ubierał, zachwycał wysportowaną sylwetką i z niesamowitą lekkością wypowiadał się przed kamerami telewizyjnymi. Natury się jednak nie dało oszukać i z biegiem czasu zaczęły się u niego nasilać różne dolegliwości. Jeszcze w 1964 roku mówiło się o jego problemach z sercem i możliwym zakończeniu kariery, lecz doktor Stan Lorber orzekł, iż przyczyną niedyspozycji koszykarza było zapalenie trzustki. Gdyby tamte pogłoski stanowiły oficjalną diagnozę, Chamberlain musiałby przedwcześnie przejść na sportową emeryturę. On jednak ją kontynuował, zaliczając po drodze kilka skomplikowanych urazów. Już po zawieszeniu butów na kołku „Szczudło” przeszedł natomiast operację ścięgna w łokciu, a w 1990 roku musiał poddać się zabiegowi kolana. Dwa lata później Wilt trafił do szpitala w związku z arytmią serca, a w 1994 roku przeszedł artroskopię stawu biodrowego.

„Dippy” w koszykarskim światku miał wielu przyjaciół i znajomych, więc dziwić może to, że Michaela Jordana miał okazję poznać dopiero podczas Meczu Gwiazd w 1997 roku, kiedy to ogłoszono listę pięćdziesięciu najwybitniejszych zawodników w historii NBA. Wybór do tego grona to dla Wilta jeden z największych honorów obok włączenia do Koszykarskiej Galerii Sław im. Jamesa Naismitha czy zastrzeżenia numeru „13” przez Philadelphię 76ers, Los Angeles Lakers oraz Golden State Warriors. Przy okazji tamtego All-Star Weekend przeprowadzono również wywiad ze „Szczudłem” oraz Billem Russellem, podczas którego legendarny zawodnik Celtów przeprosił swojego dawnego rywala za słowa, które wypowiedział po meczu numer siedem wielkiego finału z 1969 roku. – Nie powinienem był tego mówić – wyznał skruszony Russell. – To był błąd. W wyniku niefortunnej wypowiedzi środkowego Celtics dwaj genialni zawodnicy nie rozmawiali ze sobą przez prawie trzy dekady. Po przeprosinach Billa ich relacje odwróciły się o sto osiemdziesiąt stopni.

Od 1993 roku stan zdrowia Wilta Chamberlaina z miesiąca na miesiąc się pogarszał. „Szczudło” miał problemy z sercem, biodrem, kolanem, zębami oraz żołądkiem. Cierpiał również na cukrzycę. Mężczyzna jednak nie przejmował się zbytnio tym wszystkim i odrzucał propozycje leczenia u znanych w kraju specjalistów, ufając tylko swojemu lekarzowi, który opiekował się nim od wielu lat. Był człowiekiem, który lubił mieć nad wszystkim kontrolę. Te wszystkie choroby pozbawiały go tej możliwości, w związku z czym pytał sam siebie: – Czy warto jeszcze żyć, kiedy nie mogę być już sobą?

W sierpniu 1999 roku Wilt tradycyjnie udał się z Los Angeles do Monticello w stanie Nowy Jork, gdzie rozrywano mecz, podczas którego zbierano fundusze dla byłych graczy NBA, będących w potrzebie finansowej. Tam Chamberlaina spotkała Zelda Spoelstra, która miała okazję go poznać jeszcze w latach pięćdziesiątych, gdy oboje pracowali w wakacje w ośrodku Kutsherów. – Wyglądasz jak siedem nieszczęść – powiedziała bez ogródek. – Nie podoba mi się to. – Mnie też – odparł „Szczudło”, który w ciepłe dni zawsze chodził w szortach, lecz tym razem miał na sobie długie spodnie, ukrywające jego opuchnięte nogi.

Lynda Huey była prawdopodobnie jedyną kobietą jaka dość regularnie pojawiała się u boku Wilta na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Gdy legendarny center podupadł na zdrowiu, starała się mu pomóc za sprawą aquaterapii, w której się specjalizowała. Przy Chamberlainie obecny był wówczas również młodziutki Alan Shifman, którego „Dippy” traktował trochę jak syna. – Był już wtedy znudzony, zmęczony i chory – opowiadał chłopak. Pochodzący z Filadelfii środkowy w tamtym czasie również bardzo spoważniał. Ze względu na chorobę miał ograniczoną mobilność, więc uczył się grać na saksofonie i pisał scenariusze, gdyż nienawidził nudy.

Biodro „Szczudła” znajdowało się w takim stanie, że mogła mu pomóc tylko operacja. Ta była jednak niemożliwa ze względu na chorobę serca. Pod koniec września lub na początku października 1999 roku wychudzony Chamberlain poddał się leczeniu kanałowemu dwóch zębów, lecz nie udało się ich uratować. W związku z tym zdecydował się na wszczepienie implantów, a pierwszy etap zabiegu przeszedł 6 października. W niedzielę 10 października Chamberlain rozmawiał przez telefon z Carlem Greenem – kumplem z czasów gry w Harlem Globetrotters. Dwa dni później do Wilta wybrał się Joe Mendoza – ogrodnik, który pracował dla niego przez szesnaście lat. „Szczudło” miał w tym czasie być w domu, ale nie odpowiadał na pukanie do drzwi. Mężczyzna pomyślał, że Chamberlain śpi, jednak w pewnym momencie coś go tknęło i zadzwonił najpierw pod numer ratunkowy, a potem do Sy Goldberga. Przyjaciel i sanitariusze po kilku chwilach byli już na miejscu, ale nic nie dało się zrobić. Serce „Dippy’ego” przestało bić na zawsze.

– Byłem załamany, kiedy usłyszałem, że Wilt nie żyje – mówi Stan Lorber. – Nawet nie miałem pojęcia, że on jest ciężko chory – dodaje Marty Hughes. – Zachowywał się tak, jakby wszystko było w porządku. Powiedział mi, że w ciągu kilku miesięcy wpadnie do Bostonu. Alan Shifman rozmawiał z Chamberlainem na tydzień przed jego śmiercią. – Wyznał mi wtedy, że martwi się o swoje serce – wspomina mężczyzna. – Chyba wiedział, że umiera. – Wilt nigdy mi nie mówił „stary, dobra robota”, tylko zawsze dogryzał, że „każdy prawnik wygrałby tę sprawę” – opowiada Sy Goldberg. – Kilka tygodni przed jego odejściem byliśmy jednak na kolacji ze znajomymi i wtedy wyznał: „Wiecie, że byłem szczęściarzem, mając przy sobie dwie osoby, którym mogłem bezgranicznie ufać? To Ike Richman i Sy Goldberg”.

Ciało Wilta Chamberlaina zostało skremowane, a uroczystości pogrzebowe odbyły się najpierw w Los Angeles, a następnie w Filadelfii. Słynny koszykarz został z należnymi mu honorami pożegnany przez rodzinę, przyjaciół oraz plejadę rozmaitych osobistości. „Szczudło” zostawił po sobie całkiem pokaźny majątek, który zgodnie z testamentem został rozdysponowany pomiędzy bliskich, krewnych, szkoły oraz organizacje charytatywne. Z jednej strony znany, lubiany i rozchwytywany, a z drugiej niedoceniany, krytykowany i samotny. Taki był właśnie „Dippy”. Po jego erze nigdy nie było zawodnika, który w takim stopniu dominował na parkiecie i jeśli ktoś jeszcze się łudzi, że kiedykolwiek będzie nam dane podziwiać jego następcę, to znajduje się w wielkim błędzie. Tak wielkim, jak wielki był sam Wilt Chamberlain.

Bibliografia:

  • Matt Doeden – Wilt Chamberlain,
  • oocities.org,
  • Robert Cherry – Wilt, larger than life,
  • Sports Illustrated,
  • The Philadelphia Inquirer,
  • Philadelphia Daily News,
  • wiltchamberlain100points.com.

Foto: gettyimages.com

Warto przeczytać:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *