Spis treści
Data publikacji: 21 kwietnia 2025, ostatnia aktualizacja: 14 maja 2025.
Nowy Jork, 3 września 2006 roku. Cztery sety. Cztery minuty owacji. Niemal cztery dekady życia, w trakcie którego nie było miejsca na nudę. Andre Agassi – jeden z największych tenisistów wszech czasów – właśnie zagrał swój ostatni profesjonalny mecz. Zszedł z kortu, płacząc. A stadion płakał razem z nim.
Linia końcowa była jego królestwem. Tam rozkładał przeciwnika na czynniki pierwsze. Znak rozpoznawczy? Oburęczny backhand po linii – płaski, precyzyjny, śmiercionośny. Forehand? Niemal równie mocny, zwłaszcza grany inside-out, w kierunku pola serwisowego przeciwnika. Uderzał z laserową precyzją. Głębiej. Mocniej. Bezbłędnie. Do siatki podchodził rzadko. Gdy już to robił, zwykle kończył efektownym swinging volleyem.
Starcia ze smokiem
Zanim stał się ikoną sportu i twarzą największych marek świata, Andre Agassi był tylko chudym dzieciakiem z Las Vegas. Przyszedł na świat 29 kwietnia 1970 roku, a jego ojciec, były irański bokser, nie znał kompromisów. W przydomowym ogródku stanął potwór. Smok, jak chłopak nazywał maszynę do wyrzucania piłek, był jego pierwszym sparingpartnerem. Dzieciak nie miał chwili wytchnienia. Wiedział, że nie ma wyjścia.
– Na pierwszy rzut oka smok wygląda zupełnie jak machina do wyrzucania piłek, jaką można spotkać w każdym klubie tenisowym w Ameryce, ale w rzeczywistości jest to żywe, zionące ogniem stworzenie rodem wprost z moich komiksów – wspomina w autobiografii. – Smok ma mózg, ma wolę, czarne serce oraz straszliwy głos. Zasysając kolejną piłkę do swego brzucha, wydaje serię upiornych odgłosów. Kiedy w jego gardzieli zwiększa się ciśnienie, ryczy straszliwie. Gdy piłka z wolna podchodzi mu do pyska, skrzeczy. Przez chwilę smok wydobywa z siebie dość głupkowate dźwięki, podobne do machiny do produkcji krówek, połykającej Augustusa Gloopa w „Charliem i fabryce czekolady”. Ale kiedy bierze mnie na cel i strzela we mnie piłką z prędkością dwustu kilometrów na godzinę, słychać mrożący krew w żyłach ryk. Za każdym razem się uchylam.
Mike Agassi miał plan. Chciał stworzyć mistrza wielkoszlemowego. Stosował naprawdę surowe metody, a jego syn z dnia na dzień stawał się coraz lepszy. Gdy w wieku 13 lat trafił do akademii Nicka Bollettieriego, ten po 30 minutach zadzwonił do ojca i powiedział: „Zabierz czek. On zostaje za darmo”.
Skoncentrowany na treningach chłopiec nie miał czasu na naukę. Ale miał rakietę w ręku. I bunt w oczach.
– Brak wykształcenia, brak wyboru – to miało ogromny wpływ na moje życie – zauważa. – Zawsze gdzieś w tle pozostaje pytanie: „Co by było, gdyby?”. Ale nie mam żadnych głębokich wyrzutów sumienia.
Kolorowy ptak
Gdy Andre Agassi wchodził na wielką scenę w latach osiemdziesiątych minionego stulecia, tenis nie był gotowy na takiego zawodnika. Długa grzywka, dżinsowe spodenki, kolczyk w uchu i reklamówki Canona z hasłem „Image is everything”. Prezentował się niczym rockman. Ale nie był tylko marketingowym zjawiskiem. Już jako nastolatek wygrywał z najlepszymi.
W 1988 roku miał zaledwie 18 lat, a na koncie sześć wygranych turniejów i ponad milion dolarów. Dobrnął do trzeciego miejsca w światowym rankingu.
– Nazywali mnie gówniarzem. Mówili, że niszczę tenis – wspomina w wywiadzie dla „Vogue”. – To, co oni nazywali niszczeniem, ja nazywałem poszerzaniem granic tego sportu. Ale mniejsza z tym. Po prostu byłem sobą. I zawsze byłem szczery, jeśli chodzi o to, co czuję do tej gry.
Tupecik
Jednak na sukces w Wielkim Szlemie musiał czekać. Przegrał trzy pierwsze decydujące starcia – dwa na kortach im. Rolanda Garrosa i jedno w US Open. W paryskim finale po raz pierwszy zagrał w 1990 roku. Faworytem meczu z Andrésem Gómezem był bez dwóch zdań, ale zamiast myśleć o rywalu, martwił się o… tupecik. Zaczynał łysieć i bał się, że ten spadnie mu z głowy podczas gry.
– Z każdą minutą wyobrażałem sobie, jak spada na piasek – opowiada w autobiografii. – Wyobrażałem sobie, jak miliony widzów przysuwają się do telewizorów, jak wielkie robią się ich oczy i jak w tysiącach języków i dialektów pytają, jak to się stało, że włosy Andre Agassiego spadły mu z głowy.
Świat widział gwiazdę. On – tylko puste odbicie w lustrze.
Wielki triumf
Wimbledon? Unikał go. Nie pasował mu dress code, nie pasowało całe to przywiązanie Anglików do tradycji. A jednak w 1992 roku nagle wszystko zagrało. W ćwierćfinale pokonał Borisa Beckera, w półfinale zdemolował Johna McEnroe, a w finale rozbił serwisowy mur Gorana Ivaniševicia. 6:7, 6:4, 6:4, 1:6, 6:4. Na trawie, za którą nie przepadał. Agassi płakał. Pierwszy raz z radości. Brytyjczycy uznali go za zagranicznego sportowca roku. Oakley wysłał mu Dodge’a Vipera w podziękowaniu za darmową reklamę, bo Amerykanin pojawił się na kortach All England Club w okularach przeciwsłonecznych tej firmy. W ten sposób chciał ukryć czerwone oczy będące skutkiem nocnej imprezy.
– Po trzech porażkach w trzech finałach Wielkiego Szlema w końcu wygrałem – z Goranem Ivaniševiciem, na Wimbledonie – wraca do tamtych chwil w rozmowie z „Der Spiegel”. – Zadzwoniłem do domu, żeby powiedzieć o tym ojcu. A on na to: „Jak mogłeś tak przegrać czwartego seta?”.
Emocjonalny rollercoaster
W 1995 roku zmienia wszystko. Goli głowę. Rezygnuje z wizerunku pięknego buntownika. Gra z większym spokojem, bardziej taktycznie. Z pomocą nowego trenera, Brada Gilberta, sięga po triumf w Australian Open. Wygrywa w pierwszej próbie. Wcześniej z premedytacją omijał ten turniej.
Ten sezon to jego najlepszy tenis. Trzy tytuły Masters, finał US Open, zwycięstwa nad Petem Samprasem, 26 wygranych meczów z rzędu. Numer jeden na świecie. Ale coś w nim pękło.
– Najgorsze przyszło po półfinale Wimbledonu w 1995 roku, kiedy pokonał mnie Boris Becker – opowiada. – Powiedział wtedy, że nikt mnie nie lubi, że jestem snobem, że dyrektorzy turniejów dają mi fory, i że nie potrafię wygrać meczu na wietrznym, odkrytym korcie. To bolało. To było osobiste. I zostawiło we mnie głęboką ranę.
Upadek mistrza
W 1997 roku Agassi sięgnął dna. Rozwód z aktorką Brooke Shields, kontuzje, brak motywacji, narkotyki. Metamfetamina. Wpadł. Ale napisał list. Skłamał, że kolega dosypał mu specyfik. ATP umorzyła sprawę. W rankingu spadł na 141. miejsce. Dla świata był skończony. Sam też w to wierzył.
– Dopiero kiedy zostałem numerem jeden na świecie – co było największym marzeniem mojego ojca, albo raczej jego oczekiwaniem wobec mnie – dopiero wtedy myślałem, że wszystko nagle zacznie mieć sens. Ale nie zaczęło. I wtedy zupełnie się pogubiłem – wspomina w wywiadzie dla „Vogue”. – A kiedy już się pogubiłem, zrozumiałem coś ważnego: wybór to iluzja. Wydaje nam się, że wybieramy, ale nie wybieramy miejsca urodzenia, nie wybieramy swoich talentów ani słabości, tego, jak będą pielęgnowane, albo jak zostaną zaniedbane. Ale to, że nie wybierasz swojego życia, nie znaczy, że nie możesz wziąć za nie odpowiedzialności. Nie znaczy, że nie możesz odnaleźć w nim sensu.
Druga młodość
Zaczął od zera. Pojechał na turniej niższej rangi do Reno. Bez kamer. Bez blichtru. Tylko on, rakieta, piłka i cel: powrócić. Pracował z Gilem Reyesem – swoim trenerem, mentorem, niemal drugim ojcem. Każdego dnia ćwiczył na siłowni. Wyciskał siódme poty. I powoli wracał.
W 1998 roku wygrał pięć turniejów. W 1999 triumfował w Rolandzie Garrosie po dramatycznym finale z Andriejem Miedwiediewem. Miał 29 lat i skompletował wreszcie Karierowego Wielkiego Szlema.
Australian Open? Wygrał łącznie cztery razy. US Open? Dwa razy. Ale to nie tylko liczby. Agassi w swojej drugiej młodości grał jak profesor. Uczył się każdego przeciwnika. Wiedział, jak zagra Roger Federer, jak złamać Lleytona Hewitta, jak wytrzymać presję Pete’a Samprasa.
W 2003 roku, mając 33 lata, odzyskał pozycję lidera światowego rankingu. Do dziś jest jednym z najstarszych numerów jeden w historii. Jego ostatni wielki moment to finał US Open 2005 z Rogerem Federerem. Przegrał, ale zrobił coś bardzo ważnego – przekazał koronę nowemu królowi. Zrobił to z klasą. Rok później, zmagając się z bólem pleców, zakończył karierę właśnie w Nowym Jorku. Pokonał Marcosa Baghdatisa w niesamowitym pięciosetowym meczu, a potem przegrał z Benjaminem Beckerem.
Cztery minuty owacji i jedno z najbardziej wzruszających pożegnań w historii sportu.
– Dziękuję za to, że pozwoliliście mi zapomnieć o sobie. Dziękuję, że pomogliście mi stać się sobą – mówił.
Drugie życie
Dziś nie znajdziesz go na korcie. Znajdziesz go w szkole. W 2001 roku otworzył Akademię Andre Agassiego – darmową placówkę dla dzieciaków z Las Vegas. Zainwestował w nią olbrzymie środki. Przez lata jego fundacja pomogła kilkudziesięciu tysiącom uczniów. I nie zamierza na tym poprzestać.
– Odnalazłem sens życia pomagając dzieciom poprzez edukację – mówi w rozmowie z „Vogue”. – Dzieciom, które naprawdę nie mają żadnego wyboru w życiu, i którym nie przysługuje luksus narzekania na to, że są numerem jeden na świecie. Kiedy już zrozumiałem, po co to wszystko, wziąłem kredyt hipoteczny na 40 milionów dolarów, żeby zbudować własną szkołę. Wtedy musiałem grać. Jasne, wszystkim nam zależy na wygodnym życiu, ale ja byłem gotów zaryzykować.
Dla niego edukacja to walka o wybór. Bo on sam go nie miał. Nie wybrał tenisa – to tenis wybrał jego.
Mąż i ojciec
Od 2001 roku jest mężem Steffi Graf – zwyciężczyni dwudziestu dwóch turniejów wielkoszlemowych w singlu i jedynej posiadaczki Złotego Wielkiego Szlema. Mieszkają razem w Las Vegas. Mają dwoje dzieci. Andre nie zmusza ich do niczego. Wie, co to znaczy być zmuszanym. Nie chce powielać błędów swojego ojca.
– Podkochuję się w Steffi, od kiedy zobaczyłem ją, jak udziela wywiadu dla francuskiej telewizji – wspomina w autobiografii. – Jakby mnie piorun strzelił, byłem oszołomiony jej niewymuszoną gracją oraz naturalną urodą. Sprawiała wrażenie – nie wiem, jak to ująć – że wspaniale pachnie. Ponadto można było wywnioskować, że jest dobra, skończenie, nieodwołalnie, z natury, emanując prawością oraz swoistą godnością, o którą już dzisiaj bardzo trudno. Wydawało mi się, że widziałem przez mgnienie oka aureolę nad jej głową. Starałem się posłać jej wiadomość po ostatnim French Open, ale nie odpowiedziała. Teraz nie mogłem się doczekać, aż zawirujemy na salonach, bez względu na to, że nie mam większego pojęcia o tańcu.
Na pytanie, czy jeszcze grywa z żoną w tenisa, odpowiada: – Nie. To miły pomysł, ale po kilku piłkach czuję, co już nie działa. Cieszę się, że grałem wystarczająco długo, by mieć co wspominać. Tennis dużo mi dał. I dużo zabrał. Jesteśmy na remis.
Książka, która zburzyła mit
W 2009 roku Andre Agassi wydał wspomnianą już tu autobiografię. „Open”. Opisał w niej wszystko. Strach, nienawiść do ojca, swój stosunek do tenisa, uzależnienie. I drogę powrotu. Książka stała się bestsellerem. Bo była prawdziwa.
– Nienawidziłem tenisa – napisał. – Ale dzięki niemu mogę dziś pomagać innym.
To nie był triumf sportowca. To był triumf człowieka.
Nie miał stylu Pete’a Samprasa. Nie miał woli zwycięstwa Rafaela Nadala. Nie miał lekkości Rogera Federera. Ale miał coś więcej. Miał odwagę być słabym. Pokazać światu, że można przegrać wszystko i wrócić silniejszym.
I może właśnie dlatego zostanie zapamiętany na zawsze.
Foto: gettyimages.com
- Victor Valdés. Niedoceniany strażnik wielkiej FC Barcelony - 18 maja 2025
- Muggsy Bogues. Kieszonkowy król NBA z Baltimore - 16 maja 2025
- Andrzej Gołota. Gladiator, który walczył z własnymi demonami - 14 maja 2025