Conchita Martínez – hiszpańska królowa Wimbledonu

Conchita Martinez

Data publikacji: 4 marca 2020, ostatnia aktualizacja: 8 kwietnia 2024.

Choć wygrała zaledwie jeden turniej wielkoszlemowy i nigdy nie zajmowała pierwszego miejsca w rankingu WTA, Conchita Martínez jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych hiszpańskich tenisistek. Słynęła przede wszystkim z gry defensywnej, opierającej się na długich wymianach z głębi kortu, a w kolekcji swoich trofeów posiada również trzy medale olimpijskie.

Lepiej późno niż wcale

Inmaculada Concepción Martínez Bernat, bo tak brzmią jej pełne i właściwe personalia, urodziła się 16 kwietnia 1972 roku w siedemnastotysięcznym Monzón w Aragonii. Tenisem zainteresowała się dość późno, bo dopiero jako dziewięciolatka, ale nie przeszkodziło jej to w nadrobieniu zaległości względem rówieśników, którzy swoją przygodę z rakietą i piłką zaczynali najczęściej w wieku czterech lub pięciu lat.

– Ojciec pracował jako księgowy, a mama zajmowała się domem – opowiada. – Z okna biura mojego taty był widok na korty tenisowe, z których często korzystali pracownicy firmy. Obserwowałam ich, a pewnego razu postanowiłam spróbować swoich sił. Odbijałam piłkę od ściany wyobrażając sobie, że naprzeciw mnie stoją Martina Navrátilová i John McEnroe.

Kochani rodzice

Jak wiadomo, nie wszyscy rodzice pochwalają nadmierną aktywność fizyczną swoich pociech, a w szczególności dziewczynek. Choć zdarzało się oczywiście, że matka i ojciec wkurzali się o to, iż Conchita całymi dniami odbija piłkę od ściany, to jednak nie rujnowali jej marzeń o wielkiej karierze na światowych kortach i starali się ją wspierać we wszystkim, co robiła.

– Nie mogłabym sobie wymarzyć lepszych rodziców – mówi. – To pokorni i wrażliwi ludzie, którzy na każdym kroku starali się mnie wspierać. Mama wprawdzie na początku była trochę niechętna moim tenisowym zapędom, ale z czasem dała się przekonać. Tata natomiast trzymał moją stronę od samego początku.

Przenosiny do Barcelony

Martínez na korcie czyniła błyskawiczne postępy, co zaowocowało możliwością wyjazdu do Barcelony, gdzie mieściła się prestiżowa szkoła sportowa z internatem. Dziewczyna już wtedy wiedziała czego chce od życia, ale sporo wody musiało upłynąć zanim jej rodzicielka zrozumiała, iż kariera zawodowej tenisistki będzie właśnie tym, co uczyni jej córkę najszczęśliwszą na świecie. W roku 1988 marzenia stały się natomiast rzeczywistością i reprezentantka Hiszpanii uzyskała status profesjonalny. Jako szesnastolatka dotarła do czwartej rundy French Open, a rok 1989 przyniósł jej aż trzy wygrane turnieje, triumf nad nieco starszą i bardziej doświadczoną rodaczką – Gabrielą Sabatini oraz przegrany ze Steffi Graf ćwierćfinał na kortach im. Rolanda Garrosa. W efekcie tego Martínez zakończyła sezon jako siódma rakieta globu.

– Pierwszy rok w Barcelonie był najgorszy, ponieważ strasznie tęskniłam za domem i bliskimi – tłumaczy. – Życie w wielkiej metropolii i przebywanie na co dzień w gronie elitarnych sportowców znacznie odbiegało o tego, co znałam z Monzón. Do siebie wracałam tylko na weekendy, a podróż pociągiem w jedną stronę trwała trzy godziny. Nigdy jednak nie żałowałam tego, że zdecydowałam się wyjechać. Mama na początku próbowała mi uzmysłowić, iż przenosiny do Barcelony to zbyt odważny krok dla dwunastolatki, ale ja byłam nieugięta i chciałam podążać za marzeniami.

Wspaniała passa

Lata 1990-91 to kontynuacja znakomitej passy Conchity, która zgarnęła sześć turniejowych zwycięstw oraz dwa razy zameldowała się w ćwierćfinale French Open. W Paryżu jednak za każdym razem odpadała z jedną z dwóch zawodniczek, które w tamtych latach były bohaterkami jednej z najbardziej pasjonujących rywalizacji w dziejach tenisa, czyli Steffi Graf (1990) i Moniką Seleš (1991). Kampania 1992 to dla Hiszpanki natomiast nie tylko kolejny ćwierćfinał French Open singlistek (tym razem przegrany z Gabrielą Sabatini), ale również finał tej imprezy w gronie deblistek, osiągnięty wspólnie z Arantxą Sánchez Vicario oraz finał igrzysk olimpijskich w Barcelonie z tą samą partnerką. Coraz bardziej owocne występy na kortach oprócz sławy i trofeów oznaczały dla Conchity również solidne wpływy na konto bankowe. Pieniądze nigdy jednak nie zawróciły jej w głowie.

– Może to dziwne, ale jestem trochę rozrzutna i trochę oszczędna – twierdzi. – Staram się unikać niepotrzebnych wydatków, ale żyję tak jak mi się podoba. Z jednej strony nie kupię sobie żadnego ultradrogiego świecidełka, ale z drugiej nie poskąpię grosza na wypad do dobrej restauracji. Sama zresztą też uwielbiam gotować, a oprócz tego pasjonują mnie wina i winnice.

Triumf na Wimbledonie

W sezonie 1993 Conchita Martínez jako pierwsza reprezentantka Hiszpanii od 1928 roku zdołała dobrnąć do półfinału Wimbledonu. Tam poległa 6:7, 3:6 ze Steffi Graf, ale na kolejne zmagania powróciła silniejsza i bogatsza o nowe doświadczenia, dzięki czemu nie tylko dotarła do finału, ale pokonała w nim faworyzowaną specjalistkę od kortów trawiastych – Martinę Navrátilovą 6:4, 3:6, 6:3. Jak się później okazało, był to nie tylko pierwszy, ale również jedyny tytuł wielkoszlemowy w dorobku urodzonej w Monzón tenisistki.

– To był dla mnie dzień jak każdy inny – wspomina. – Trenowałam tak samo, jadłam tak samo i odpoczywałam tak samo. Chodziło o to, żeby z psychologicznego punktu widzenia był to dla mnie po prostu kolejny mecz do rozegrania. Nie chciałam nadawać temu starciu jakiegoś szczególnego znaczenia, ponieważ wtedy człowiek się niepotrzebnie spina. Oczywiście o wiele łatwiej o tym opowiadać niż wprowadzić to w życie. Czy się denerwowałam? Cóż, nie obyło się bez takiego charakterystycznego mrowienia w jelitach, które w podniosłych chwilach towarzyszy chyba każdemu z nas. Jednak dopiero po czasie, oglądając powtórki, zdałam sobie sprawę z tego w jak niesamowitym wydarzeniu przyszło mi uczestniczyć.

Druga rakieta świata

Kampania 1995 przyniosła hiszpańskiej tenisistce nie tylko cztery półfinały spod znaku Wielkiego Szlema, ale również najwyższą w jej karierze lokatę w rankingu WTA. 30 października Conchita Martínez została sklasyfikowana na drugim miejscu, a w sezonie 1996 nadal utrzymywała się w światowym topie, co potwierdziła m.in. czwartym z rzędu singlowym triumfem w Italian Open oraz brązowym medalem olimpijskim wśród deblistek, wywalczonym ponownie wspólnie z nieco bardziej utytułowaną Arantxą Sánchez Vicario. W międzyczasie o Martínez zrobiło się głośno również z innego powodu. Prasa opublikowała rewelacje na temat jej romansu z koleżanką z kortu, Gigi Fernández, czym przekroczyła pewną granicę, którą Conchita przez lata zawodowej kariery starała się wyznaczać mediom.

– Życie drugiej połówki zawodowego sportowca wymaga wielu poświęceń i ciągłego bycia na świeczniku – zauważa. – W efekcie tego tenisistom i tenisistkom z najwyższej półki ciężko stworzyć stabilny związek. Ja od samego początku starałam się wyznaczyć mediom pewną granicę, której przekraczać nie wolno. Nie pojawiałam się na tzw. ściankach, a swoich prywatnych spraw nie wywlekałam na widok publiczny.

Trzeci medal olimpijski

Rok 1997 w wykonaniu Conchity przeszedł bez echa, ale w sezonie 1998 Hiszpanka ponownie zaznaczyła swoją obecność wśród najlepszych. W Australian Open Martínez zameldowała się w finale singla oraz półfinale debla. W tym pierwszym musiała uznać wyższość Martiny Hingis, ale za tę porażkę odegrała się podczas German Open, gdzie w finale pokonała Amélie Mauresmo. Oprócz tego tenisistka świętowała również piąty w karierze triumf w Pucharze Federacji. Kampania 2000 przyniosła natomiast ostatni finał wielkoszlemowy w dorobku Conchity. W Melbourne zawodniczka z Półwyspu Iberyjskiego nie sprostała jednak Mary Pierce. Z biegiem czasu do głosu zaczęły dochodzić zawodniczki młodszego pokolenia, w efekcie czego na kolejny poważny sukces doświadczona tenisistka musiała czekać aż do igrzysk olimpijskich A.D. 2004 w Atenach, gdzie wraz z Vivi Ruano wywalczyła srebro w rywalizacji deblistek. W roku 2005 Conchita Martínez zwyciężyła jeszcze w Thailand Open, co było jej pierwszym wygranym turniejem od pięciu lat, a niedługo później, tuż przed trzydziestymi czwartymi urodzinami, ogłosiła zakończenie sportowej kariery.

– Tak naprawdę miałam zamiar przejść na sportową emeryturę już rok wcześniej, ale w ostatniej chwili zdecydowałam się rywalizować jeszcze przez dwanaście miesięcy – uchyla rąbka tajemnicy. – Decyzja ta była w pełni przemyślana i byłam doskonale przygotowana na wszystkie jej konsekwencje. Niemal z miejsca zaczęłam komentować mecze tenisowe w telewizji, a wkrótce przeszkoliłam nawet jedną zawodniczkę, która mnie o to poprosiła. Tak naprawdę każdego dnia żyję tenisem, chociaż już z dala od rywalizacji, za którą w ogóle nie tęsknię.

Szczęśliwa bezdzietna

Triumf w Wimbledonie, trzydzieści trzy zwycięskie turnieje WTA w singlu, trzynaście wygranych w deblu, pięć Pucharów Federacji oraz trzy medale olimpijskie – to najważniejsze osiągnięcia Conchity Martínez na światowych kortach. Hiszpanka z zawodowym tenisem pożegnała się jako wciąż młoda kobieta, ale na sportowej emeryturze nie zdecydowała się pójść w ślady wielu swoich koleżanek, które odnalazły się w roli matek.

– Jakoś tak wyszło, że nigdy nie czułam się powołana do macierzyństwa – tłumaczy. – Rola ciotki mi wystarczy i wydaje mi się, że dobrze się z niej wywiązuję. Problem jest tylko taki, że moi siostrzeńcy rozsiani są po Madrycie i Monzón, więc nie mamy okazji do częstych spotkań.

Nadal blisko kortu

Na korcie Hiszpankę charakteryzowała cierpliwość, a swoją grę opierała na komplikowaniu sytuacji rywalek poprzez zmiany rytmu gry na wszelkie możliwe sposoby. Przeciwniczki nie trawiły w niej tego, że w kolejnym podaniu lubiła korzystać z piłki, którą zdobyła ostatni punkt. Conchita doskonale odnalazła się w roli trenerki oraz sterniczki reprezentacji Hiszpanii na Puchar Federacji i Puchar Davisa. Współpracowała indywidualnie z takimi zawodniczkami, jak Karolína Plíšková i Garbiñe Muguruza. Ta druga pod jej skrzydłami wygrała Wimbledon w sezonie 2017. Pomimo panujących od jakiegoś czasu nastrojów separatystycznych w Katalonii, legendarna tenisistka do dziś mieszka w Barcelonie i bardzo chwali sobie to miasto.

– Nie popieram tego całego dążenia do niepodległości, ale żyję sobie tutaj spokojnie i nikomu nie zawadzam – mówi. – Na co dzień nie widzę też jakiegoś wielkiego napięcia. Co do tożsamości, to nie czuję się Katalonką, a bardziej Aragonką, ponieważ z tamtych stron pochodzę. Jestem jednak wdzięczna Katalonii za to jak zostałam tutaj przyjęta.

Bibliografia:

  • teinteresa.es,
  • xlsemanal.com.

Foto: gettyimages.com

Warto przeczytać:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *