Monika Seleš – nóż, który przeciął wszystko

Monika Seles

Data publikacji: 18 października 2018, ostatnia aktualizacja: 10 kwietnia 2024.

– Jeszcze w wieku jedenastu lat myślałam, że Chris Evert i Martina Navrátilova są jedynymi tenisistkami na świecie, które raz do roku grają przeciwko sobie – mówi Monika Seleš na łamach Guardiana o czasach, gdy w jugosłowiańskiej telewizji transmisje tenisa ograniczały się do finału Rolanda Garrosa.

Jugosłowianka pochodzenia węgierskiego

Monika przyszła na świat 2 grudnia 1973 roku w Nowym Sadzie, leżącym wówczas na terytorium Jugosławii. Jej rodzice, Károly i Eszter, byli z pochodzenia Węgrami, a tata w młodości zapowiadał się na świetnego trójskoczka, lecz z powodów finansowych karierę zrobił jako rysownik prasowy. Sportowe ambicje ojciec postanowił jednak zrealizować przy pomocy dzieci. Gdy Monika była małą dziewczynką, jej o osiem lat starszy brat Zoltán odnosił już sukcesy w juniorskim tenisie, tocząc pojedynki z Borisem Beckerem i Stefanem Edbergiem. Pewnego dnia podczas wakacji nad Adriatykiem zainteresowała się rakietami, które brat z ojcem szykowali do gry. Wybrała się z nimi na kort i wsiąkła na amen. Jej największą obsesją stało się pokonanie Zoltána.

– Gdyby nie ojciec, nigdy nie odkryłabym w sobie talentu do tenisa, nie wspominając już o przejściu na zawodowstwo – powiedziała Monika w wywiadzie przeprowadzonym przez Paula Feina dla „Tennis Confidential”. – To on sprawił, że jako dziecko bawiłam się grą i dzięki temu w nastoletnim wieku stałam się jedną z czołowych rakiet globu. Świetnie się sprawdzał w roli ojca i trenera. Bez niego na pewno nie osiągnęłabym tego wszystkiego. Mama miała natomiast w sobie wewnętrzną siłę, którą po niej odziedziczyłam. Przed meczami zawsze mi powtarzała, żebym dała z siebie wszystko i po prostu cieszyła się grą. Ta wewnętrzna siła bardzo często pomagała mi na korcie.

Amerykański sen

Károly starał się przede wszystkim nie wywierać na córce presji i sprawiać, żeby podczas gry dobrze się bawiła. Przed treningami rysował na piłkach Jerry’ego, czyli mysz ze słynnej kreskówki, a Monika udawała, że jest Tomem, który musi dorwać intruza przy pomocy rakiety. Selešowie mieszkali w bloku i nie należeli do lokalnego klubu tenisowego, więc ćwiczyli na podwórku, na zaimprowizowanych kortach. Spartańskie warunki nie przeszkodziły jednak Monice w szybkiej wspinaczce po szczeblach juniorskiej kariery. W wieku trzynastu lat dziewczyna była czołową tenisistką świata U-18, a gdy w 1985 roku wygrała w Miami turniej Orange Bowl, sam Nick Bollettieri zapragnął mieć ją w swojej akademii. Wkrótce wraz z rodzicami i bratem przeniosła się do USA.

W rozmowie z „Guardianem” wspomina: – Jako trzynastolatka opuściłam rodzinny dom i znalazłam się z dala od wszystkich przyjaciół. Raz w miesiącu mogłam zadzwonić do bliskich. Wydawało mi się, że potrafię mówić po angielsku, ale po przybyciu do Ameryki okazało się, że znam ze dwadzieścia słów. Jako jedyna miałam stypendium, a reszta dziewczyn po prostu płaciła za bycie tam. One mogły pozwolić sobie na wszystko, ale tak naprawdę tylko ja byłam dobra.

Niesamowity początek

Bollettieri śmiał się, że chłopakiem Moniki był wówczas automat do wyrzucania piłek. Dziewczyna potrafiła godzinami pracować nad jednym uderzeniem, ale ciężkie treningi zaprocentowały wielkimi sukcesami w „dorosłym” tenisie. W 1989 roku w Houston Seleš grała swój drugi profesjonalny turniej i… dotarła do samego finału, pokonując w trzech setach wielką Chris Evert.

– To była jedna z tych chwil, kiedy trzeba się uszczypnąć, żeby sprawdzić czy to nie sen – opowiada, przepytywana przez Paula Feina. – Pamiętam, że przed meczem wyskoczyłam na miasto i na jednym ze stoisk w Houston Country Club kupiłam sobie koszulkę, która strasznie mi się spodobała. Czerwony to jeden z moich ulubionych kolorów i liczyłam, że nowy ciuch przyniesie mi szczęście. Pokonanie pięknej i szalenie mocnej Chris wydawało mi się niemożliwością, więc kiedy tego dokonałam, pomyślałam tylko: „Wow! Jednak mogę zostać całkiem dobrą tenisistką”. Po tamtym meczu cały świat stanął przede mną otworem.

Roland Garros 1990

Na pierwszy tytuł wielkoszlemowy Jugosłowianka węgierskiego pochodzenia czekała zaledwie do 1990 roku, gdy jako niespełna siedemnastolatka pokonała w finale French Open Steffi Graf – jedyną w dziejach zdobywczynię Złotego Wielkiego Szlema w grze pojedynczej.

– Zawodowa tenisistka prowadzi zupełnie inne życie niż typowa nastolatka. Trzeba się poświęcić i nie wolno ci robić niektórych rzeczy typowych dla tego wieku. Ja uznałam, że to w porządku i wybrałam tę ścieżkę ze względu na miłość do tego sportu. Przechodziłam też wówczas okres swego rodzaju nastoletniego buntu. Jednego tygodnia chciałam mieć blond włosy, a kolejnego marzyłam już o ciemnych. Dorastałam na oczach całego świata. Z jednej strony był to bardzo zabawny czas, ale z drugiej nie było mi łatwo, ponieważ każdego dnia odkrywałam samą siebie – dodaje w wywiadzie dla „Tennis Confidential”.

Seleš vs. Graf

Pojedynki Seleš i Graf to kwintesencja kobiecego tenisa pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych. Do 1993 roku włącznie panie mierzyły się ze sobą dziesięciokrotnie, z czego sześć razy triumfowała Niemka, a cztery razy reprezentantka Jugosławii. Monika najchętniej wraca pamięcią do finału Rolanda Garrosa A.D. 1992, gdy pokonała Steffi 6:2, 3:6, 10:8.

– To był kolejny z ciężkich pojedynków, jakie na przestrzeni lat stoczyłyśmy ze Steffi. W tamtym czasie tak naprawdę tylko we dwie rywalizowałyśmy o tytuły wielkoszlemowe. Mecz był przerywany z powodu deszczu, a szala zwycięstwa raz znajdowała się po jednej, a raz po drugiej stronie. Obie byłyśmy piekielnie silne mentalnie i obie byłyśmy przekonane o swoim zwycięstwie – opowiada w wywiadzie dla tennisconfidential.com.

Pochwały od Navrátilovej

Sezon 1992 okazał się bezsprzecznie najlepszym czasem w karierze Moniki Seleš. Do zgarnięcia Wielkiego Szlema młodej gwieździe tenisa zabrakło tylko zwycięstwa w finale Wimbledonu przeciwko Steffi Graf. Jugosłowianka triumfowała w Australian Open, French Open i US Open. Po odprawieniu z kwitkiem Martiny Navrátilovej podczas WTA Finals w Nowym Jorku, usłyszała z ust wielkiej mistrzyni, że z taką grą byłaby w stanie ją pokonać nawet w jej szczytowej formie.

– Słowa Martiny to był dla mnie zaszczyt – dodaje. – Jako dziecko uważałam ją za swoją idolkę, a na ścianach wieszałam jej plakaty. Pamiętam, że to był jeden z tych meczów, których nie dało się przegrać. Wszystko mi wychodziło, a dobra passa w tym sezonie dodawała mi jeszcze pewności siebie. Kiedy masz kryzys, przypominasz sobie taki mecz i od razu łatwiej ci wstać z kolan.

Atak nożownika

Od stycznia 1991 do lutego 1993 Monika wystąpiła w trzydziestu czterech turniejach, osiągając aż trzydzieści trzy finały. Po zwycięstwie w Australian Open wydawało się, że kampania 1993 również będzie należeć do niej, lecz 30 kwietnia jej pojedynek z Magdaleną Maleewą w Hamburgu został przerwany przez obsesyjnego fana Steffi Graf, który wbiegł na kort i ugodził Jugosłowiankę nożem. Obrażenia Seleš nie były poważne, choć do tragedii zabrakło niewiele, ale zdarzenie odcisnęło olbrzymie piętno na psychice młodej tenisistki.

– Kiedy jako dziewiętnastolatka zostałam ugodzona nożem na korcie tenisowym, była to pierwsza sytuacja tego typu w sporcie. Musiałam się później zmierzyć z wieloma problemami, co zabrało mi kilka najlepszych lat kariery. Tego zdarzenia nie dało się przewidzieć i jestem z siebie bardzo dumna, że po powrocie na kort nie patrzyłam w przeszłość. Po raz pierwszy chwyciłam rakietę w wieku sześciu lat i zaczęłam grać z miłości do tenisa. Z tego też powodu wróciłam do gry i gram rekreacyjnie do dziś – mówi w rozmowie opublikowanej przez „Tennis Confidential”.

Powrót na kort

W czerwcu 1993 roku Monika straciła po dziewięćdziesięciu jeden tygodniach pozycję liderki rankingu WTA na rzecz Steffi Graf. Wróciła na kort dopiero w sierpniu 1995, wygrywając z marszu turniej w Toronto. W międzyczasie wyraźnie przybrała na wadze i choć nadal była czołową rakietą globu, to jej gwiazda pełnym blaskiem rozbłysła jeszcze tylko raz, w 1996 roku, gdy triumfowała w Australian Open, pokonując w finale swoją odwieczną rywalkę rodem z Niemiec. Od momentu powrotu do zawodowego tenisa po ponad dwuletniej przerwie Seleš występowała pod amerykańską flagą. W barwach USA sięgnęła jeszcze m.in. po brązowy medal olimpijski w Sydney.

– Zwyczajnie zajadałem stres. Walka z wagą to było jedno z najtrudniejszych starć w moim życiu. Bez względu na to jak ciężko nad sobą pracowałam, kilogramów nie ubywało. Na korcie nadrabiałam oburęcznym forehandem i backhandem, ale gdyby to szło w parze z formą fizyczną, wygrałabym zdecydowanie więcej turniejów – zwierza się Paulowi Feinowi.

Niespełniona?

Wielu fanów tenisa twierdzi, że gdyby nie feralne zdarzenie w Hamburgu, Monika miałaby na koncie prawdopodobnie więcej sukcesów niż Steffi, która ostatecznie wygrała aż dziesięć z piętnastu starć z Seleš. Mentalnym ciosem dla tenisistki była również śmierć ukochanego ojca, który w 1998 roku przegrał walkę z rakiem żołądka.

– Rozegrałyśmy wiele wspaniałych meczów. Część z nich wygrałam ja, a część wygrała ona. Walczyłyśmy ze sobą o tytuły wielkoszlemowe. Steffi była niesamowicie wysportowana, a ja nieco bardziej bazowałam na technice. Prezentowałyśmy odmienne style, ale byłyśmy najlepszymi tenisistkami naszych czasów – dodaje. – Nie znam odpowiedzi na pytanie czy osiągnęłabym więcej, gdyby nie historia z nożownikiem. Na pewno znajdowałam się wówczas na właściwej ścieżce. Moja historia potoczyła się jednak inaczej, a ja nauczyłam się żyć ze świadomością, iż nie na wszystko mamy wpływ. Po ugodzeniu nożem i śmierci ojca zdałam sobie sprawę z tego jak kruche jest życie. Pół centymetra w lewo i mogłabym zostać sparaliżowana.

Miłośniczka mody

Monika Seleš uważana jest za ikonę tenisa lat dziewięćdziesiątych, lecz zapytana o to, w jakiej epoce chciałaby grać, gdyby mogła wybierać, w rozmowie z Paulem Feinem wskazuje czasy, gdy z rakietą w ręku biegała Suzanne Lenglen.

– Jednym z moich marzeń było móc kiedyś zagrać w jednej z tych jej oldschoolowych sukienek, które sprawiały, że ona po prostu błyszczała na korcie – zwierza się. – Niewiele osób wie o kimś takim jak Ted Tinling. Najpiękniejsze sukienki w historii tenisa to jego dzieła. Grały w nich Gussie Moran, Virginia Wade czy Chris Evert. Miałam przyjemność z nim rozmawiać w 1989 roku i usłyszałam wtedy mnóstwo historii na temat mody w kobiecym tenisie. Pamiętam je do dziś i jeśli ktoś mnie pyta, do której epoki chciałabym się cofnąć, by móc w niej rywalizować, to zawsze odpowiadam, że do lat dwudziestych z Suzanne Lenglen.

Pasjonatka tenisa

Osiemdziesiąt pięć wygranych turniejów, w tym dziewięć wielkoszlemowych (4 x Australian Open, 3 x Roland Garros i 2 x US Open) oraz brązowy medal olimpijski to dorobek, o którym większość tenisistek może jedynie pomarzyć. Monika Seleš nie jest jednak szczególnie przywiązana do cyferek. Tenis to dla niej przede wszystkim pasja, a nie droga do sławy i pieniędzy.

– Chciałabym zostać zapamiętana jako ktoś, kto uwielbiał grać w tenisa. Tylko tyle. Zawsze dawałam z siebie wszystko i cieszę się, że odkryłam w sobie tę pasję już w dzieciństwie. Kocham ten sport, a sława, trofea i pieniądze to tylko dodatki – puentuje.

Foto: gettyimages.com

Warto przeczytać:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *